Przejdź do zawartości

Bogacz (Szaniawska, 1908)/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Bogacz
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1908
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

Była to niedziela, czwarta od przyjazdu na Leśniczówkę Józia i Joasi, dzień upragniony, gdyż zwykle jeździli do kościoła, wstępowali potem do panny Zochy i zabierali ją na obiad. Czwarta niedziela! dzieciom się zdawało, że co najwyżej druga.
Dnie uciekały wprost; zaledwie poniedziałek przeszedł, znowu sobota. Większa część wakacyi minęła niewiadomo kiedy. Wkrótce już do Warszawy trzeba będzie jechać. Że tam powrócą, dziadzio mówił, bo choć bogaczem nie jest, jak sądzili, na naukę dla nich wydatku nie żałuje. Nie umieści wprawdzie Józia na stancyi pierwszorzędnej, Joasię również tylko tam osadzi, gdzie dawniej się uczyła, zapewnia jednak, że dopóki uczyć się zechcą, kształcenie z jego winy przerwanem nie będzie.
Joasia i teraz pisze codzień, czyta z mamą, opowiada dzieje Polski, wierszyków umie mnóstwo, rachunki jej nie nudzą; Józio ani wątpi, że trzy przeszkody, drogę mu zagradzające, szczęśliwie pokona, jednak gdy oboje pomyślą o końcu wakacyi, jest im bardzo smutno. Nie dlatego bynajmniej, że muszą do nauki wrócić, lecz że muszą ztąd wyjechać. Pokochali Leśniczówkę; miłą stała się dla nich i drogą — czują, że słodko byłoby zostać na zawsze. Ale trudno, próżniakami nie są: rozumieją, co do nich należy. Wyjadą za miesiąc.
Trzeba się nacieszyć ostatniemi tygodniami pobytu w Leśniczówce, z każdej godziny korzystać, a zwłaszcza z najmilszego dnia, jakim jest niedziela. Tymczasem dzisiejsza ich zawiodła — taka szkoda się nie wróci!...
Panna Zocha w Łomach, gdzie zjazd ogromny, bowiem ostatecznie się rozstrzyga, czy fabryka zabawek, czy zegarków założoną będzie. Przyjechali z kościoła pomartwieni bardzo, zjedli obiad, dziadzio gra w szachy z Józiem, kontent, że chłopca to zajmuje, Joasia piękną lalkę w nową suknię wystroiła i wyszła z nią na spacer. Pani Rybacka czyta książkę.
Zaturkotało na dziedzińcu; jednocześnie Joasia wpadła do pokoju z wiadomością:
— Kareta! prześliczna kareta!
Dziadek grać przestał w szachy, Józio pobiegł do sypialni, gdzie były już matka i Joasia. Lokaj drzwiczki otworzył, wyjął z karety dziecko w dużym męskim kapeluszu i poniósł do sieni. Patrzyli, czy jeszcze kto nie wyjdzie oprócz dziecka. Nikt nie wyszedł, a powóz był pusty.
Odeszli od okna. Franka właśnie otwarła drzwi jak najszerzej, sługa z dzieckiem na rękach wszedł do pokoju i ciężar swój, gdyż było niezwykle duże na krześle posadził.
Mniemane dziecko miało wąsy, brodę i wygląd człowieka dojrzałego. Czemuż dzieckiem nie będąc, nosić się każe, zamiast przejść z karety do mieszkania na własnych nogach?
— Jak się masz, przyjacielu! — rzekł osobliwy gość, któremu sługa z troskliwością wielką wsuwał poduszkę pod nogi. Stęskniony jestem i chory — wracam, aby tu wydobrzeć. Poznałem sporo lichych ludzi, pozawiązywałem nieciekawe znajomości, nasłuchałem się fałszu, pochlebstw — i uciekłem. Przygarnij mnie biednego.
— Drogi Karolu, — odrzekł pan Seweryn. — Kochałem cię i kocham. Jeśli chcesz mego towarzystwa, rozporządzaj mną dowoli.
— Nie mów tak, bo dobroci twojej nadużyję, a tegobym nie chciał. Wiem, że jesteś bardzo zatrudniony, że wnuki masz przy sobie. Pragnę je zobaczyć.
— Józiu! Joasiu! — zawołał pan Seweryn.
Znajomość została zawartą, a po chwili przyjaźń zażyła i prawie serdeczna. Dziwny pan, trochę gorzki w rozmowie z dziadziem — z dziećmi był chłopcem wesołym figlarnym i zabawnym. Kreślił ptaki i zwierzęta za jednym pociągnięciem pióra, opowiadał zdarzenia bardzo śmieszne, układał zadania na pozór trudne, a wymagające tylko trochę bystrości i sprytu. Cieszył się, gdy Józio trafnie odpowiedział, gdy Joasia zrozumiała o co idzie.
Zaproszenie do stołu przerwało grę jakąś nieznaną dotąd Józiowi i Joasi, a bardzo ciekawą. To co później nastąpiło, na zawsze chyba zostanie im w pamięci tak było wstrząsające:
Gdy pani Rybacka rzekła: proszę na podwieczorek — gość spojrzał przed siebie, jak gdyby czegoś żądał — dziadek ręce do niego wyciągnął — on powiedział: nie, nie trzeba — dziadek wybiegł, on z krzesła na ziemię się zsunął i na czworakach popełzał do jadalni.
Józio zdrętwiał, Joasia blada jak marmur, chciała krzyknąć, lecz ostrzegł ją wzrok dziadka, który ze służącym pojawił się w progu. Zacisnąwszy usta, krzyk w sobie zdławiła. Lokaj podniósł pana, jak przedtem, na krześle go umieścił i poduszkę dał pod nogi.
Upłynęła długa chwila zanim dzieci odzyskały równowagę. Pani Jadwiga podsuwała gościowi jedzenie, dygocąc całem ciałem; on śmiał się, o podróży dalekiej mówił, o krajach obcych, postępie i przemyśle. Zdawało się, że jest szczęśliwy, że przywykł już być tem, czem go zrobiła straszna choroba jakaś — że z losem swoim się pogodził. Gdy odjeżdżał, do karety go ponieśli; jeszcze z powozu wołał: — czekam was, czekam; pamiętajcie o mnie!...
Mimo pory dosyć późnej, dzieci rade były porozmawiać z dziadkiem; pan Seweryn, czując, że nie może ich tak zostawić do jutra, pierwszy się odezwał:
— Wiecie kim jest nasz gość kochany? nie przyszło wam na myśl?
— Nie.
— To pan, u którego służę.
— Dziadziu! — krzyknęła Joasia. — Więc to jest pan Horski!
— Tak — ten bogacz — ten milioner...
— O, Boże! Boże!
— Tak, wnuczko! Dostrzegłem ja oddawna, że bogaci budzą w tobie zazdrość. Oto masz jednego z takich, którym los dał piękne imię i fortunę — czy dał mu szczęście — wątpię. Przyszedł on na świat z tą niemocą kręgosłupa — bajecznemi staraniami wychowano go i rozwinięto; utrzymano przy życiu. Umie dość, czyta, jeździ po świecie, gdy doktór mu to każe, a wraca zawsze gorzki i smutny. Dopiero pośród nas odzyskuje humor.
— Bardzo kocha dziadunia?
— I ja go kocham. Znamy się już lat trzydzieści.
— Biedny! bardzo biedny! — wzdycha Joasia.

· · · · · · · · · · · · · · · ·

Na przechadzce z dziaduniem po lesie, dzieci usłyszały krzyki, dolatujące z chaty gajowego.
— Co tam się stało? — rzekł pan Seweryn zaniepokojony. Może Gielińska umarła; trzy lata już choruje — zapewne przyszedł kres i córka płacze po niej. Chodźmy tam, chodźmy, drogie dzieci.
Lament się wzmagał.
— Oj, oj, nieszczęśliwa dola!
— Oj, oj, co ja sierota pocznę!
Dwa głosy było słychać: jeden młody i świeży, drugi chrapliwy, przytłumiony. Pan Seweryn ręką machnął.
— Jakieś utrapienie domowe młodą gosposię dotknęło. Chodźmy jednak, może się przydamy.
— Co to za gosposia?
— Nie będę mówił — sami ją poznacie, kiedy tak się składa.
— Oj, oj, nieszczęśliwa dola! Oj, oj!
Dziadzio nie szedł już teraz, lecz biegł — za nim w pędy Józio, a na końcu zdyszana Joasia. Dziewczynce pantofelek z nogi spadł, musiała się zatrzymać, wdziać go na nogę i zawiązać. Mężczyźni tymczasem byli już daleko. Gdy wpadła za nimi do chaty, a z chaty na podwórko, ujrzała taki widok: wieprz skrwawiony leżał pod płotem, a nad nim dziewczyna załamywała ręce, krzycząc i zanosząc się od płaczu.
Dziadzio wołał, trzęsąc nią jak gruszką: nie płacz, nic wielkiego się nie stało, dziewczyna krzyczała i zawodziła:
— Oj, oj, co ja pocznę! Łysa przebodła rogiem — co ja teraz pocznę!
— Nieckę daj! — rozkazał pan Seweryn.
Dziewczyna uspokoiła się, lecz stała nieruchoma.
— Nieckę mi dawaj!
Przyniosła żądane naczynie, pan Seweryn wyjął z torby myśliwski nóż, ostry jak brzytwa — zawołał: nieckę przychyl i potrzymaj! — ciął lekko, niby chirurg — zwierzę zostało dobite. Wówczas na nowo rozległy się krzyki dwóch głosów połączonych razem: jeden lament na podwórku, drugi w chacie.
— Oj, oj, nieszczęśliwa dola!
— Oj, oj, cała nasza chudoba! Ziela narwałam i zostało. Co ja pocznę! oj! oj!
— Przestań, Kasiu! — rzekł pan Seweryn. — Próżno matkę chorą do krzyku pobudzasz i w żalu utrzymujesz. Roznieć ogień, wody w garnki ponalewaj, mężczyzn ci przyślę, aby wieprza opalili — może i ojca przyślę, jeśli go gdzie spotkam. Mięsa ile zechcesz kupię, a resztę moja gospodyni przyrządzi wam zaraz i nic się nie zepsuje. Nie płacz; drugiego pewnie w chlewie masz?
— Oj, jest! — łkała dziewczyna; — ale maciora i to na sprzedanie!
— Tem lepiej, że krowa przebodła mniejszą sztukę — pocieszał pan Seweryn. — No, no, nie płacz; mężczyzn do opalania przyślę, a ty zostań z Bogiem.
Gdy wyszli z podwórka, rozejrzał się i rzekł:
— Niechby Joasia tu została... Słuchaj dziecko, — jest w chacie matka tej dziewczyny, kobieta chora — zapewne bardzo strapiona wypadkiem. Siądź przy niej, pogawędź i uspokój. Co masz mówić — niech ci poradzi serduszko.
Trudne zadanie dał dziewczynce pan Seweryn. Od czasu, gdy przyszła pod jego opiekę, rozwinął ją dużo, rzucił snop światła na duszyczkę młodą, słabo dotąd pojmującą, a mało wrażliwą z natury. Dziś miała zdać egzamin, czy z nauki i przykładu korzyść odniosła. Gdyby dziadek zniknął za drzewami, czapka Józia coraz drobniejszym punkcikiem bielejąca nareszcie też zniknęła, dziewczynka zupełnie jeszcze nieświadoma, jakim sposobem wywiążę się z obowiązku, którym dziadzio ją obarczył, weszła do chaty przez sień czyściutko zamiecioną, izbę dużą, jasną, do alkierzyka chorej. Wychowana w mieszkanku ubogiem lecz starannie przez matkę utrzymanem, otoczona u dziadzia wygodą i dostatkiem, Joasia dostrzegła jednak ład wzorowy, panujący w chacie. Bielizna chorej, pościel, ławka, stół, podłoga wszystko świadczyło o pracowitości gospodyni; garnki połyskiwały, kufer, zielony jak trawnik, przypominał „niebo“ panny Zochy.
Rzuciła wzrok na chorą: blade wychudłe stworzenie zanosiło się od płaczu — łkało i chlipało. Przy łóżku umajonem w górze gałązkami sosnowemi, od których woń szła rzeźwiąca, siedział chłopiec kilkoletni i płakał, a prosił:
— Oj, matulu, przestańcie, bo nie strzymam, oj, przestańcie!
Joasia, mocno tą sceną rozczulona, przysunęła się do łóżka, oparła rękę na głowie chłopczyny, drugą głaskała dłoń chorej.
— Bo też niema czego płakać, — rzekła słodkim głosem.
— A bo co? — spytał chłopiec, wytrzeszczywszy na nią wielkie oczy siwe.
— Bo dziadzio mówił, że kupi mięso, a resztę urządzi wam Margieska i nic się nie zmarnuje.
— Ale wieprzka naszego nie będzie! — odparł chłopak, łkając.
Tu już Joasi brakło argumentów; nie czuła się na siłach mówić o wieprzku dłużej. Mówiła za to o czem innem. Z ręką na dłoni chorej, opowiadała o tatusiu swoim, który umarł, o Józiu i o sobie względem tatusia obojętnych, że nawet nie osłodzili mu ostatnich dni życia; troszcząc się tylko o dobre jedzenie, sukienki i zabawę.
— Jak dawno chorujecie?
— Trzy lata.
— A kto was dogląda?
— Kasia.
— Kto wieprzki hoduje?
— Kasia — wszystko Kasia!
— A czysto u was, miło, jasno — opiekę dobrą macie — da Bóg, że kiedyś przyjdziecie do zdrowia.
Rozmowę długą a serdeczną, bo i chora też się rozgadała, przerwały obce głosy, nad którymi górował dyszkant Margieski, krzyczącej całą siłą starych płuc:
— Grzela, zawracaj! został tam na bryczce worek z kaszą — dawaj mi go, dawaj!


U studni.

Nie mając tymczasem nic lepszego do roboty, Margieska siadła w alkierzyku, dobyła serek, trochę miodu, bułkę i częstowała chorą. Obecność Joasi była tu już niepotrzebna, więc dziewczynka przeszła do izby, w której Kasia stół świeżo umyty na środek wysunęła, a teraz płókała miski i szafliki i ustawiała kolejno przy kominie, aby mieć pod ręką. Na skrzyni leżały torebki z pieprzem, saletrą, zielem, liśćmi, majerankiem, worek z solą, odzyskany worek kaszy, dwa wielkie fartuchy granatowe, jeden pewno dla Margieski, a drugi dla Kasi, parę ścierek, szpryca do kiełbas i kiszek, kołeczki drewniane, moździerz, większe i mniejsze noże, paczka świec i lichtarzyk.
Robota miała widocznie do późna się przedłużyć.
Czy o niej zapomniano, czy też dziadzio umyślnie tak długo zostawił ją tutaj, Joasia nie pytała. Wzięła moździerz i tłukła korzenie, Margieska, zagadana z chorą, ani spostrzegła kto i kiedy ją wyręczył.
Wniesiono wieprza, Margieska rozbierała go na części, dwie szynki dla siebie odłożyła, zważywszy je poprzednio, a potem czyściła, soliła, pieprzyła, doprawiała, gotowała. Kasia i Joasia krajały mięso na kiełbasy. Trudna to była robota, zwłaszcza dla Joasi, ale pod wieczór, dwie dziewczyny przyszły im pomagać i dużo przyśpieszyły zajęcie. Przyszedł także gospodarz, któremu w drodze o wypadku powiedziano. Nie zdawał się strapiony.
— Dobrze, dobrze, — mówił do Margieski, — przynajmniej raz w życiu będę miał wieczerzę galantą, skoro mi Pan Bóg taką kucharkę dał i tyle mięsiwa tłustego.
Margieska zakrzątnęła się ochoczo, stuknęła kilka razy wałkiem w pokrajaną na plastry wieprzowinę, przyprawiła i w małą chwilę podała mięso z ziemniakami suto kraszonemi. Wszyscy siedli do jedzenia, Joasi nie mogła też odmówić; chora, zupełnie pocieszona, wołała: jeszcze dajcie! a chłopak napychał sobie usta mięsem, jadł za trzech, powtarzając od czasu do czasu:
— Ale naszego wieprzka nie będziemy mieli!
Dziadzio przyjechał po Joasię sam, gdyż Józia zabrał pan Karol Korski. Był to w ich spokojnem życiu dzień niezwykłych przygód. Jadąc przez las, o mało nie wpadli na człowieka, śpiącego na drodze.
— Kto tam? — wołał Grześ.
Zamiast odpowiedzi posypały się klątwy i łajania.
— To Maciej Kornat — znów pijany! — westchnął pan Seweryn. — Ile kłopotu z tym człowiekiem, a co za nieszczęście dla żony i dzieci! Szukają go nieraz całą noc po lesie, kobieta lamentuje, że pewno już przepadł.
Tak było i dzisiaj; odrobinę dalej spotkali dwóch wyrostków, chodzących uważnie od drzewa do drzewa.
— Leży tam na samej drodze, — objaśniał Grzela. — Idźcie za śladem kół, to zgubę znajdziecie.
— Poczciwi chłopcy, — rzekł dziadek; — trzymam pijaka tylko przez wzgląd na nich. Starszy zastąpi go kiedyś, a obecnie wyręcza po dwa trzy razy na tydzień, gdy upije się i śpi całemi dniami; młodszy chodzi do roboty. Gdyby nie oni, rodzinę zniszczyłaby nędza; matka też pracuje, ile może, są w domu dzieci drobne i ojciec staruszek; trzyma się to wszystko razem w zgodzie, a biedy nie znać na nich. O pijaka także dbają, co im chwalę, bowiem dobrego ojca szanować jest obowiązkiem miłym, który przychodzi sam z siebie — o lichego zaś jak ten, człowieka słabej woli, troszczyć się i nad nim czuwać — to już jest zasługa.
— Pewno, — wtrącił Grześ — ale stary rozpuszcza się coraz gorzej.
— Chłopakom też coraz trudniej, — rzekł pan Seweryn. — Poszli biedni po ojca; będzie im się wyrywał, a bił, a wymyślał — to zwykłe u niego. Słuchaj, Grześ — my wysiądziemy i pójdziemy pieszo, a ty wracaj. We trzech pijaka dźwigniecie na bryczkę i zawieziecie do chałupy.
Grześ przystanął.
— Już ja sobie z nim poradzę! — upewniał pana Seweryna.
— Nie krzywdź go, pamiętaj! To byłoby i wstydem i grzechem. Człowiek nieprzytomny, a ty wiesz co robisz. Przed Bogiem i ludźmi odpowiedzialny jesteś.
Dziadek i Joasia z bryczki wysiedli — Grześ konie zawrócił.
— Co za traf! — mówił pan Seweryn, prowadząc Joasię pomiędzy drzewami dla skrócenia drogi — co za traf szczególny, że chociaż od dawna myślałem cię poznajomić z temi przykładnemi dziećmi, Kasią Gielińską i chłopcami Kornatów, poznałaś ich sama tak niespodziewanie, w warunkach, które same przez się mówią. Żałuję tylko, że u Gielińskich nie mogłem być wcześniej, aby tam na miejscu niejedno ci pokazać, czego nie dostrzegłaś sama.
— Widziałam, dziadziu, porządek dokoła chorej, kwiatki w oknach, gałązki na ścianie, dziecko umyte i czysto ubrane...
— Tak, tak, dobrze widziałaś.
— Więc gdy płakała, mówiłam, że ja i Józio nie umieliśmy, jak jej córka, o tatusia swego dbać, że teraz dopiero to rozumiemy, że teraz żałujemy, ale już zapóźno. Mówiłam, że ma dobrą Kasię, więc nie powinna płakać, a jeszcze kiedyś Bóg powróci jej zdrowie i wszystko będzie dobrze.
Dziadzio ujął rękę Joasi, na ramieniu swojem oparł i rzekł:
— Pięknie mówiłaś — zacne masz serduszko.
I tak pod rękę się prowadząc, pan Seweryn z wnuczką doszli do domu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.