Przejdź do zawartości

Bogacz (Szaniawska, 1908)/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Bogacz
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1908
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.

Aż rozlegało się po domu od okrzyków:
— Do panny Zochy! do panny Zochy!
Dzieci słyszały tyle o nauczycielce, o jej ojcu sparaliżowanym, matce słabowitej i siostrze, którą ta panienka kształci w Warszawie swoim kosztem, że prawie już znały tę rodzinę, więc chciały ją zobaczyć.
Pod stajnią ktoś nucił:

Panienka Zofi-ja
Serduszka rozwija.
Oj, Zofi-ja! Zofi-ja!

— Jedziemy, dziadziu? — spytał Józio, gdy wstali od obiadu, który mu mniej niż codzień smakował, a Joasi także, bo jadła bardzo mało.
— Jedziemy — odparł pan Seweryn. — Grześ umył bryczkę, teraz czyści konia; gdy tam się wybieramy, zawsze mu porządku niedość.
— Czy to daleko? nie moglibyśmy pójść?
— Blizko. Ale Grześ się naprasza i koń może być przydatny. Nawiezie wody; całe dwa tygodnie deszcz nie padał, ogród tam pewnie usycha.
Pani Rybacka pragnęła również tych odwiedzin. Margiesce aż wyblakłe oczy zajaśniały, gdy pan Seweryn powiedział, żartując:
— Albo lepiej wozem drabiniastym, jedźmy wszyscy!
Ale owoc przebrany czekać jutra nie mógł, przebrać też jeszcze wypadło cośkolwiek; pani Rybacka wzięła się do smażenia, Margieska do wyjmowania pestek; dzieci z dziadkiem i uszczęśliwiony Grześ pojechali.
Wózek wpadł w tuman kurzu, słońce dokuczało, prażąc niby ogniem; na szczęście droga trwała ledwie kwadrans.
— To Łomianki — rzekł dziadek.
— Już? tutaj?
— O, tam, gdzie najpiękniej! — zawołał tryumfalnie Grześ, wskazując niepozorne domostwo.
Wysiedli. Przed szkolą stała dziewczynka — pan Seweryn po głowie ją pogłaskał.
— Gdzie panna Zofia?
— W niebie.
Joasia na te słowa zbladła. Łzy stanęły jej w oczach.
— O, mój dziaduniu! — wyjąkała.
— Co?
— Umarła!
— Ależ nie, nie, uspokój się! Zapomniałem wam powiedzieć, co oni tu nazywają niebem. Wszyscy zaraz tam pójdziemy. No, nie płacz i chodź!
W ganku od ogrodu zastali pana Borkowskiego. Siedział w fotelu mizerny trochę i wyżółkły, lecz tak wesoło uśmiechnięty, iż wierzyć się nie chciało, że jest chory, a co gorsza, bezwładny. Powitał pana Seweryna, dzieciom rękę podał i gawędził z ożywieniem, ciągle do jednego wracając:
— Nasza Zocha! nasza Zocha!
Pani Borkowska otaczała męża wielką troskliwością — przysłano właśnie ze dworu świeże pisma, książki i owoce, umieściła to wszystko na stoliku przed chorym. Koszyk nakryty liśćmi, pachniał.
— Nasza Zocha! to dla Zochy! — powtarzał ojciec z dumą. Wszędzie jej praca, jej kierunek... przez wszystkich kochana, podziwiana — jest osią tego kółka.
— I naszą — dodał po chwili. — Tak, tak, panie, nasza Zocha, o — nasza Zocha!
Umilkł, chudą rękę wyciągnął:
— Tam, panie, nasza Zocha.
Pan Seweryn uznał za stosowne odejść — chory był zmęczony.
Podążyli do „nieba.“
Niebem był trawnik, zarzucony w tej chwili zabawkami drewnianemi i rojący się od niemowląt, mało większych, niż te cacka. Niektóre spały, inne leżąc gruchały jak gołąbki, niektóre siedząc skubały trawę, niosły zabawki do ust, inne suwały się albo pełzały na czworakach, a trzy czy cztery kilkoletnie były zatrudnione pracą. Wszystkie czysto umyte, jasnowłose, istne aniołki w tem niebie.
Pośrodku „nieba,“ na sianie spoczywał chłopiec dużo starszy od dzieci tu zebranych, przy nim klęczała młoda osoba w ciemnej sukni a pochylała się ku obojgu silna, choć smukła, wiejska kobiecina.
— Witamy pannę Zofię! — wołał zdaleka pan Seweryn.
Nauczycielka żywo z kolan się podniosła.
— Dzień dobry, dzień dobry! — mówiła ucieszona. — Myślałam, żeście państwo o nas zapomnieli.
— Co za przypuszczenie!? Dzieciaki, które oto pani ma przed sobą, już was kochają wszystkich. Rwały się tutaj, nie mogłem im odmówić, więc jesteśmy.
— Dziękuję, — odparła nauczycielka, całując w głowę Joasię i Józia — poznamy się bliżej i pokochamy jeszcze bardziej.
Uwagę Józia zwrócił chłopczyk, leżący na sianie, skrzywiony, bo wylękły obecnością nieznajomych ludzi. Joasia podała mu garść wisienek.
— To Kostek Balikowej — rzekł pan Seweryn, rzuciwszy okiem na matkę i na dziecko. — Cóż mu jest? chory ten urwisek? co mu się stało? wygląda dobrze — i tłuścioch i czerwony...
— Zwichnął nóżkę — odparła panna Zofia; dużo miał strachu, lecz nastawiłam ją i ból przeszedł. Leży, nie dam go zabrać, bo w domu nie usłucha, zerwie się i zrobi sobie krzywdę.
— Dziękuję panieneczce, — odezwała się kobieta, patrząc na chłopca z rozrzewnieniem i czułością. — Toć to jedyne moje, starsi pomarli, a i on nie bardzo zdrowy.
— Zdrów, zdrów! — pocieszała panna Zofia — odkąd go lepiej żywicie i kąpiecie. Wyrośnie na parobczaka tęgiego, silny jest i zgrabny, tylko trochę urwis.
— Oj, dziękuję panieneczce, dziękuję! — powtarzała matka Kostusia.
— Tu już nie ma za co! — śmiał się pan Seweryn.
— Dziaduniu, mieliśmy przecież iść do nieba — dziadzio nam obiecał — prosiła Joasia. — Gdzie jest tutaj niebo?
— Nie widzisz? — pytał dziadek.
— Naturalnie, że nie widzi — rzekła z uśmiechem panna Zofia. — Dzieci tak nazwały ten trawnik. Spojrzyj na maleństwa, na te aniołki, a przedstawi ci się niebo, jakie widujemy na obrazkach — więc przezwały słusznie.
— Nie dlatego że aniołki, jeno że dzieciakom jak w niebie; — tłómaczyła Balicowa ze łzami w oczach. — Panieneczko złota, alboż nam ludziom pracującym łatwo takiego drobiazgu szczerze dopilnować? Ojciec i matka muszą iść w pole, bo czego nie zasiejesz, nie oczyścisz z chwastu, tego mieć nie będziesz; a sianokos, a żniwa, a kopanie kartofli, potem siewy! Wciąż robota i robota od wiosny przez lato i jesień; dzieciak w domu sam. Bywa, że do zapałek ciekawy, roznieci ogień, całą chudobę puszcza z dymem, bywa, że w studni się topi, w rowie, nawet w beczce.
— U ojców krowa pobodła dziecko i umarło — rzekła jedna z dziewczynek wyłuskujących strączki.
— U Bajora mrówki zjadły dziewuszkę, co ją kobieta na ziemi położyła — przychodzi, — pocięte jak nożem — dodała Balicowa. — Odkąd panienka wymyśliła „niebo“, wypadek się nie trafił. Każdego dnia jedna gospodyni daje garniec mleka, chleb, czasem bułkę kupimy, czasem trochę obwarzanków — codzień jedna pomaga pani starszej. Wypadkiem ja tu dziś — cni mi się bez chłopaka w domu — to i siedzę. Ale że według mnie — jak robić co, to robić, więc chociaż małych dzieci nie mam, mleko i chleb raz na trzy tygodnie daję — i moja matka raz na trzy tygodnie pomaga pani starszej drobiazgu pilnować.
Joasia i Józio słuchali z zajęciem. Wreszcie Józio zapytał:
— A zimą, gdzie jest „niebo?“
— Niema go. Podczas zimy matki przędą i pilnują dzieci same, — odparł dziadek. — W lecie, gdy deszcz pada, zwłaszcza na wiosnę, zanim ziemia wyschnie, panna Zofia urządza niebo w izbie szkolnej.
— A gdzie lekcye?
— Nauka trwa tylko przez zimę; gdy słonko zacznie grzać, moje uczennice i uczniowie idą do pracy — rzekła panna Zofia. — U nich wakacye inne są niż u was: wy odpoczywacie, oni w upał trudzą się najciężej.
— Ale też wychodzą na ludzi, których nie lada co odstraszy, nie lada troska zwali z nóg.
— Święte słowa pańskie. Człek dużo wycierpi i wytrzyma, od małego nawyknąwszy, — rzekła matka Kostusia z rozrzewnieniem.
— Panieneczko, — wtrąciła dzieweczka, może ośmioletnia, albo nawet młodsza, nieodzywająca się dotychczas, tak zajęta grochem — proszę z gośćmi się zabawić, ja dzieci popilnuję.
— Dopiero pomocnica! — zawołała Balikowa. — Od czegoż ja tu jestem?
— Co myślicie? przecież Jędrka odchowałam.
— Wielka rzecz — jeden chłopiec! Gdyby ci tu naraz wszystkie bębny jęły płakać, nicbyś nie poradziła.
— Najprzód, że nie bębny, tylko dzieci — wszystkie naraz nigdy też nie płaczą.
— Dobrze ci ja wiem.
— Oho! Justa od Fronczaków strasznie mądra — pewno się nie wychowa.
— A cóż gospodyni myślą, że same niemądre ludzie odchodowane? — odcięła się dziewczynka.
Pan Seweryn nie mógł śmiechu powstrzymać.
— Darujcie Balikowa — rzekł — ale to dzieciak nadzwyczaj roztropny i dowcipny. Pewno będzie do nauki zdolna.
— Czyta już dobrze — odparła panna Zofia. Latem się zaniedbuje, co jest wielką szkodą.
— Uczyłbym ją chętnie — rzekł pan Seweryn. — Słuchaj, mała, przychodź na leśniczówkę.
— Teraz nie można — tłómaczyło dziecko; — robota w domu — dzień, dwa, u mamy wyproszę dla panienki — i to ciężko. Zimą panienka mnie uczy.
— Co robisz?
— Ziele rwę, ziemniaków nakopię, z chustami u wody wczoraj byłam. Jeno nie udźwignę. Matusia albo Franek muszą nieść.
Pan Seweryn ucałował rozumne i dobre dziecko.
— Chodźmy, — rzekła panna Zofia — kiedy nas tu chcą wyręczyć, chodźmy do robotników.
— Gdzie? co robią? — pytał Józio.
W głębi ogrodu, przykucnięte w brózdach jak zające, dzieci starsze pełły, panna Zofia skierowała swoich gości ku nim.
— To moi pielacze kochani... Codzień kilkoro z domu się wyprasza; porządkują mi ogródek.
— Wszystko wyrywają? — pytała Joasia.
— Nie, tylko chwast niepożyteczny — tłómaczyła panna Zofia, gdy na miejscu się znaleźli. Patrzcie: to marchewka, to pietruszka, to koperek. Tu burak, tam sałata w główkach.
— Sałatę znam — rzekł Józio, — z listków buraczanych barszczyk jadamy.
— I ja znam — dodała Joasia. — Ale marchew przecież jest inna. Nieraz jadłam, to wiem. Różowa i zupełnie inna. To tylko jakieś zielę.
Nauczycielka wyrwała z ziemi korzeń marchwi.
— Taka sama! taka! — cieszyła się dziewczynka.
Dzieci wiejskie były rozśmieszone, że ta duża panna nie poznała marchwi...
— Cóż dziwnego! — mówiła panna Zofia. — Dla was obcemi są różne rzeczy, które panienka zna i widuje codzień, dla panienki, z tego co daje ziemia, niejedno mało znane. Marchewkę oskrobaną widywała w kuchni — może też do kuchni sama nie często chodzi. Nikt wszystkiego nie widział i nikt wszystkiego nie zna; świat jest ogromny, więc uczyć się trzeba i poznawać możliwie najwięcej.
— Oj, prawda, prawda! — potakiwały dzieci.
— Nauczcie mnie — prosiła Joasia, przysiadłszy w brózdzie. — Chcę dokładnie wiedzieć co warzywo, a co chwast.
— Dobrze, panieneczko, ale rączki się zasmolą.
— Jest mydło i woda — odparł pan Seweryn; — rączki umyjemy. Niech będą zniszczone od roboty, stokroć takie wolę, niż delikatne a próżniacze.
Grześ przywiózł beczkę wody: migotała kroplami i rozpryskiwała się po drodze. Dzieci wołały:
— Dobrze, dobrze podlejemy ogród, warzywa urosną! panienka będzie miała dość!
— Dalej-że na marchew i buraki, to prędko podlejemy! — komenderował Józio.
— Nie można! nie można!
— Pięknie urządziłbyś ogród — chwalił dziadek. — Pod kołami wozu, nogami kasztanka i twojemi, większa część warzyw zostałaby zmiażdżoną.
— Więc jak?
— Są polewaczki — weź jedną, wody utocz, i równo, dokładnie, zagon za zagonem skrapiaj.
Józio blaszkę pochwycił. Czerwony od dźwigania, do którego mało przywykł, uprzedzić się nie dawał. Pracował z chłopakami na wyścigi: kto więcej razy wodę nabierze i rozleje. Im robota szła lekko — jemu trudniej — ustąpić nie chciał. Trzymał się.
— Dziwno mi — mówił pan Seweryn, gdy do podwieczorku siedli — że pannę Zochę znalazłem dziś w „niebie.“ Sądziłem, że zastaniemy tutaj kilkanaście panien i przyjdzie nam końca lekcyi czekać.
— Mam dziś święto — rzekła nauczycielka; — zebranie sąsiedzkie w Łomach, gdzie pewno coś dobrego uradzą dla szkółki. Byłam zaproszona, lecz nie chcąc obecnością swoją wywierać nacisku, wolałam zostać w „niebie,“ matusię zluzować.
— Ma tam pani w Łomach wyręczycielki doskonałe...
— Nietylko w Łomach — a wszystkie się zjechały, więc może będzie dobrze — choć nie zaraz. Wszelki pomysł nowy z trudnością zrozumianym bywa. Ludzie wolą chodzić utartym szlakiem, zamiast szukać ścieżek mniej dogodnych, bo nie udeptanych, gdzie jednak nie potrzeba na pięty innym następować, innym chleb wydzierać, wolą w ciasnocie iść, przeciskając się łokciami.
— O, tak, tak! — odparł pan Seweryn. — Dużo wody upłynie, zanim to da się zrobić. Kołaczmy jednak a będzie nam otworzono. Działajmy.
— Mówią, że żądam zawiele — utyskiwała Zocha. — Alboż chcę ofiar? alboż poświęceń wymagam i niezwykłych czynów?.. Pragnę wprowadzić do kraju przemysł gdzieindziej znany już od bardzo dawna i korzyści dający, a że nowy u nas, tem lepiej — zyski będą pewne. Rąk nie brakuje, funduszu wielkiego nie trzeba, więc o cóż idzie — o co? Zegarków u nas dotąd nikt nie robi — nie ma wcale fabryk. Cała umiejętność ogranicza się na naprawkach, wstawianiu części już gotowych, sprężyn, kółeczek kamieni. Wieśniak szwajcarski sporządza to wszystko własnemi rękami u siebie w domu; kraj jest jedną ogromną fabryką zegarków. Ziemia górzysta, jałowa, chleba wydziela skąpo — przemysł żywi a nawet bogaci. Czemże nasz włościanin gorszy od szwajcara, że musi, niby ptak przelotny, błąkać się po Westfalii, Saksonii, podłym Prusakom napędzać talary do kieszeni swoim krwawym trudem, zamiast mieć pracę i dostatek na rodzinnej ziemi? Dajmy mu pracę, a nie będzie szukał jej po świecie, dajmy mu zarobek, będzie żył dostatnio. Tak myślałam, sądząc, że myślę rozsądnie, a czy weźmiemy się do wyrobu zegarków, czy zabawek, początek trudny będzie. I tu i tam nauka, i tu i tam przysposobienie robotników. Więc zamierzałam ściągnąć ze Szwacaryi kilku zdolnych majstrów, a że robota wymaga ręki drobnej, palców delikatnych, że trzeba ją uprawiać od małego dziecka — uśmiechało mi się to najbardziej. Nauczycielką jestem — dzieci kocham — i marzyłam, patrząc na nie: wydźwigniecie ziemię polską z nędzy. Pobudujecie chaty jasne, nie dacie wynieść na targ każdego funta masła, każdej kury, jajka, sera, pozakładacie szpitale i ochronki, dla dzieci swoich nie pożałujecie wydatku na książkę i naukę...
— Złote marzenie! — zawołał pan Łaszcz. — Cokolwiek będzie wszakże, czy do zegarków dopłyniemy, czy jak chcą tamci, do warsztatu zabawek — dom nie pomieści tego. Ma pani u nas trochę drzewa.
— Mam dość, panie! Gospodarze robotę przyrzekli, gdy swoją ukończą.
Wprowadzona na tę drogę gawęda trwała długo. Pan Seweryn kreślił na papierze pomiar izb, obliczał, notował; godzono się w niektórych kwestyach, a sprzeczano w innych. Państwo Borkowscy odzywali się trochę; ogółem nie dużo, aby Zosi nie przeszkadzać. Po podwieczorku pani zaraz do „nieba“ się wybrała; ojciec patrzał na córkę rozrzewniony i szczęśliwy; wzroku z niej nie spuszczał.
— Tu jest drugie niebo — rzekł pan Seweryn, pochwyciwszy wilgotne spojrzenie chorego.
— Wszędzie jest ono tam, gdzie je stworzyć chcemy — odparła Zofia.
— Gdy umiemy — dodał pan Seweryn. — Możeby każdy chciał, lecz nie każdy umie.
— Tak, tak... — szeptał chory.
I wygodnie w fotelu się rozsiadłszy, drzemał z uśmiechem, który mówił:
— Nasza Zocha! o, nasza Zocha!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.