Przejdź do zawartości

Bogacz (Szaniawska, 1908)/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Bogacz
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1908
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Po śniadaniu dzieci rozeszły się każde w inną stronę. Joasia wpadła na chwilę do kuchni, pokręciła się po dziedzińcu, zajrzała do kurnika, do obory, do stajni, a potem siadła w progu sieni i ręce opuściła.
Józio nabrał pełną kieszeń kamyków, by je kolejno rzucać w studnię. To zabawne: plusk! plusk! woda bryzga, kamień idzie na dno.
Pan Łaszcz natknął się na Józia.
— Co myślisz robić teraz, chłopcze?
— Co robić? Ano nic. Chcę być sam.
— Znudziło cię moje towarzystwo?
— Przepraszam dziadunia, tego nie mówię! — Ale przecież ciągle być na oczach starszym, to...
— To cóż?
— Nie przywykłem. Ojciec i mama nie prowadzili mnie na pasku. Lubię robić, co mi do głowy przyjdzie. Nic złego — ale to, co chcę.
— Nie będę cię krępował, mój kochany — jednak gdybyś przyjął moje zaproszenie, zrobiłbyś mi przyjemność prawdziwą. Wózek czeka, jedź ze mną.
— Dokąd?
— Sam zobaczysz.
Józio się zawahał. Lubił jeździć, był ciekawy, żądny zmian i nowości, miał jednak ochotę postawić na swojem i odmówić. Rozważał, co lepsze.
Pan Seweryn poszedł do Joasi. Tkwiła jeszcze na dawnem miejscu, nieruchoma i milcząca, lecz znudzona już trochę.
— Co tu robisz, mała?
— Siedzę.
— Siedząc, można czemś być zajętą.
— O, mam dość czasu!
— W jaki sposób?
— Aż będę starsza.
— Zapewne, teraz jednak trzeba się do zajęcia przyzwyczajać, i cośkolwiek robić.
— W domu tego nie było.
— Któż więc sprzątał pokoje, gotował, nakrywał do stołu?
— Marysia.
— Byłem u was kilka dni, Marysi nie widziałem.
— Dopiero teraz. Dawniej była Marysia.
— A teraz pewno jakiś czarodziej robotę domowę załatwiał?
— Nie, mama.
— Wszystko mama! bez twojej i Józia pomocy? A ty co robiłaś?
— Chodziłam do szkoły.
— Na cały dzień.
— Nie, do trzeciej.
— A później?
— Miałam zadanie jakie, czasem trochę na pamięć, czasem pisane.
— I tak aż do nocy?
— Nie, lalką się bawiłam.
— Więc i teraz baw się lalką; nie siedź z próżnemi rękami.
— Nie mam. Była bardzo zniszczona, darowałam ją Kasi.
— Kupię ci nową. Szkoda, żem nie wiedział — jużbyś miała. Ale musisz dla niej szyć bieliznę i sukienki. Mama skroi koszulkę, drugą ty skroisz i uszyjesz; tak samo z sukienkami. Gdy będziesz dobrze szyła w rękach, nauczę cię z maszyną się obchodzić.
— Dziadzio umie?
— Umiem — i szyć też potrafię. Wszyscy moi chłopcy szyją. Koszulę każdy skroi, uszyje, podartą załata, zaceruje.
Józio wybuchnął śmiechem, tym dawnym śmiechem, od którego trochę się już odzwyczaił.
— To zabawne! — chichotał. — Mężczyzna szyje! mężczyzna koszule kraje!...
— W fabrykach robią to i mężczyźni i kobiety. Nie pojmuję, co cię tak rozśmieszyło.
— W fabrykach może być, że szyją — ale po cóż dziadzio?
— Abym nauczył synów.
— Wszak nie będą mieszkali na wyspie bezludnej, gdzie nie można koszul dostać!
— Moi synowie piorą, gotują, Adam ładnie prasuje kołnierzyki.
— Dziadziu, dziadziu, to żarty!
— Daję ci słowo, że tak jest.
— Ale po cóż to robili? Wszak dziadzio sługi trzyma!
— Aby umieli każdą pracę uszanować, a żadnej się nie wstydzić. Bo jak mówiłem wam, niema na świecie pracy marnej, żadna człowiekowi nie ubliża. Pod względem wartości bywają różnie cenione i rozmaicie nagradzane, moralnie wszakże jedna od drugiej niższą, ani wyższą nie jest.
Józio spoważniał; Joasia opuściła główkę, wreszcie rzekła nieśmiało:
— Co mam robić, dziaduniu?
— Chodź. Wasz kuferek jest tutaj niepotrzebny, gdy macie szafy na suknie i bieliznę. Powyjmuj z kufra wszystko, co w nim jest. Suknie mamy i twoje powieś w dużej szafie, w malej bieliznę pięknie ułóż. Zaraz dam ci wstążeczki.
— Do czego tyle wstążek?
— Wybierzesz swoje koszulki, jedną na drugiej ułożysz i przewiążesz wstążeczką. Inną znów tak samo, chusteczki, jeszcze inną powłoczki, ręczniki, mamusi i twoje osobno. Później, gdy zechcesz co wyjąć, nie będziesz szukała, przewracała, lecz od razu trafisz.
— To bardzo pięknie, ale dużo roboty.
— Nie nad siły twoje, wierz mi.
— Możeby mama... W domu wszystko robiła, więc umie.
— Co było w domu, to było. Tu inaczej.
— A jaką robotę dał dziadzio mamusi?
— Dałem, stoi leżak na werandzie; kazałem mamie wyciągnąć się na nim i czytać albo spać. To dla twojej mamy stosowna robota.
Joasia nadąsana, chmurna, nie śmiała jednak się sprzeciwiać. Zabrała wstążki i poszła.
— A ty? — rzekł pan Seweryn do Józia.
— Jadę z dziadziem.
— To dobrze. Jedźmy.
Mocno zadowolona z szafy upstrzonej wstążeczkami, z wygodnego pomieszczenia sukien, dziewczynka mimowoli spojrzała na zegar. Dwie godziny przemknęły niby jedna chwila.
Tak... lecz cóż dalej? co teraz?... Mama śpi. Józio pojechał z dziadkiem — nigdzie żywego ducha. Niema z kim się bawić. Możnaby siąść przy fortepianie, w klawisze postukać, ale znów mama się obudzi. Niewiadomo co robić.
— Aha! już wiem — pomyślała dziewczynka. Kwiatki podleję. Schną i więdną, że aż przykro patrzeć. Przyniosę wody i wszystkie popodlewam. Dziadzio mówił, że lepiej wieczorem, może jednak nie spostrzeże, a kwiatki przecież mówić nie potrafią, to mu nie powiedzą. Napiją się, więc nawet będą rade.
Z tą myślą pobiegła do kuchni. Zastała Margieskę jak zwykle przy robocie, ale czegoś zafrasowaną i gderliwą.
— Dalibóg, dziś nie zdążę! — mówiła do dziewczyny, skrobiącej ziemniaki. — Ze swoim skaleczonym paluszyskiem rób co chcesz, pomódz mi musisz. Jak? wszystko mi jedno. Toć powiędną i zmarnieją, a nasz pan osobliwie ten drobiazg lubi.
Na stole kuchennym leżały porzeczki czerwone i białe; gospodyni dłubała coś koło nich, gderząc w dalszym ciągu:
— Zmudne? — mówisz — to i co? Skoro trzeba, to trzeba. Dla mnie tam nie zmudne, jeno że czasu nie mam. Do obiadu wziąć się muszę, a to rzucić.
— Może ja pomogę? — zapytała Joasia, przyglądająca się z uwagą robocie Margieski.
— Proszę, panieneczko, bardzo proszę! — odparła gospodyni. — Małemi rączkami najłatwiej to dziobać, panienki zaś i małe i cieniutkie. Tak trzeba: szpileczką ostrożnie ziarnka się wyjmuje — i już. Robota delikatna, bardzo nie utrudzi.
Joasia wzięła szpilkę, przekłóła porzeczkę, wydobycie ziarnek szło trochę niezgrabnie i powoli; przy dalszych jednak próbach coraz prędzej i zręczniej. Margieska rada z pomocnicy, zajęła się obiadem; zapewniała, że piecze coś smacznego, co pan bardzo lubi. Pan nie schodził jej z myśli; wspomniała też o młodych paniczach, najserdeczniej o Adasiu. Był ślicznem dobrem dzieckiem, teraz jest piękny, dobry i mądry.
— Pociechę z dzieci, jakiej nasz pan się doczekał — mówiła babina — nie każdemu Bóg miłosierny daje, ale trzeba przyznać, że sobie na nią szczerze zapracował. Oj, oj, ja to wiem. Własnemi oczami całe lata patrzałam. Takiego ojca nie wszędzie się spotka.
Buchnął dźwięk potężny — w las uniosły go echa — daleko i szeroko szedł i wołał. Buchnął drugi — dziewczynka z krzesła się zerwała.
— Co to?
— Południe, Franka stół nakrywaj, biegaj do kredensu po talerze, przynieś mi duchem wazę, salaterkę i półmiski. Za pół godziny obiad.
— Dziadzi niema.
— Wpadnie zaraz, panienko! Minuty nie chybi. Pan w progu — waza na stół. Nasz pan nie lubi czekać, ja nie chcę, żeby czekał. Od tego jestem, abym porządku pilnowała.
— Jeszcze garstka porzeczek, jeszcze trochę — myśli Joasia, planując, że wydąży.
Tak mocno zajęła się robotą, że zapomina o obiedzie, o Margiesce, nie słyszy brzęku talerzy, szczęku łyżek, syczenia masła w rynce, skwierczenia słoniny. Turkot ją budzi i okrzyk:
— Pan! pan! duchem podają wazę na stół.
Ledwie miała czas wpaść do pokoju, przygładzić włosy i zmienić fartuszek, w jadalni wszyscy już się zeszli — mama rozlewała zupę owocową.
Józio był rozpromieniony; dziękował dziadkowi, całując go po rękach i opowiadał najróżniejsze a bardzo zajmujące rzeczy.
— Co ja widziałem! co widziałem! — powtarzał z uciechą! — Jak gdybym wrócił z dalekiej podróży, albo z kursów. — Mamusiu — żartował — masz mądrego syna. Tyle teraz wiem! tyle się nauczyłem!... Ten las! ten nasz las kochany!.. Cały świat ma w sobie!
Przedewszystkiem, choć byli już rano w lesie, nie zauważył słupków i napisów. Teraz wie do czego służą. To numery poręb. Co za mądre i pożyteczne urządzenie!
— Bo widzi mama, dla dębów inny podział, dla sosen inny, dla brzezin także inny, stosownie do tego, jak prędko które drzewo rośnie. Brzoza najśpieszniej, dąb powoli, sosna między nimi trzyma średnią miarę. Więc ludzie obmyślili tak podział lasu: dębnego na 150 części czyli prętów, sosnowego na 80, a brzozowego na 30. Corocznie jedną taką kratkę wyrębują, a na wiosnę sadzą młode drzewa. I to tak sobie rośnie, że gdy przyjdzie pora w tem samem miejscu ciąć, gdzie teraz się sadzi, będą tam już stupięćdziesięcioletnie drzewa.


Nad rzeką.

— Oj, oj, takie stare! — dziwiła się Joasia.
— Ano, po tylu latach mieć muszą taki wiek.
— Prawda.
— Byłem też w szkółce.
— Tak? A dziadzio mówił, że i ja z wami do szkoły pojadę. Po cóż beze mnie chodziłeś?
— Myślisz że u dzieci? Nie, wcale nie tam. Byłem w szkółce drzewek.
— Bajki opowiadasz!
— Drzewka hodują się tam z nasion, z małych ziareczek, a potem z nich las będzie, bo miejsce wyrąbane w lesie niemi obsadzają.
— Ho! ho! tyle się napatrzyłeś!
— To nic jeszcze. W sortowni byłem, gdzie przebierają nasiona; w suszarni, gdzie je suszą przed sadzeniem; w składach, gdzie nasion pełno; w magazynie, gdzie je ważą i pakują do wysyłki — w tartaku też byłem.
— Co to jest tartak?
— Młyn wodny. Obrabia on drzewo, tnie na pale, deski, listwy. Co tam za huk a gwar! ogłuchnąć można. A co za ruch na rzece.
— Jest i rzeka?
— Ano, jeśli młyn wodny, to na wodzie. Tam roboty najwięcej. Mnóstwo ludzi się uwija, całe stosy drzewa zbijają razem.
— Poco mój Józieczku?
— Idzie to wszystko do Warszawy wodą.
— Nie utonie?
— Pływa po wierzchu, a zowie się tratwa. Na tratwach są domki flisaków, zupełne mieszkania, z kominami, pościelą, szafkami i wszystko to sobie płynie w świat.
— No, no! — dziwiła się Joasia.
— W porębie zeszłorocznej byłem — zaczął znów braciszek.
— A tam co robią?
— Niektóre drzewka rosną słabo, należy spulchnić ziemię, niektóre drzewka uschły, wyjąć. Tam pracuje dużo ludzi. Gdy dzwon huknął, odrazu jak gdyby kto uciął nożem: jedni robotnicy siedli do obiadu — żony albo dzieci na miejsce posiłek im przynoszą — inni do domów poszli. My także hop! na bryczkę — i jesteśmy.
— A ty, Joasiu? — zapytał dziadzio.
— Skończyłam robotę o dziewiątej.
— Toś się uwinęła! Potem pewno były nudy, a nudów najbardziej się boję.
— Nie, dziadziu, nie; zajęłam się czemś w kuchni.
— Zuch z ciebie, kochanko! Kiedy tak, pojedziemy jutro odwiedzić pannę Zochę.
— Pannę Zochę?
— Nauczycielkę szkoły w Łomiankach.
— O! więc szkółkę zobaczę!
— Dzieci na tę pannę mówią Zofija, mocno przeciągając, odtąd jeden z uczniów napisał jej na imieniny: panienka Zo-fi-ja serca nam rozwija; rodzice zaś wołają Zocha, co ona bardzo lubi, więc i ja mówię: panna Zocha.
— Mój Boże! — ubolewała Joasia — Józio tyle różności widział, ja nic!..
— I tobie do główki coś przybyło — pocieszał pan Seweryn. — Wiem z pewnością, że przybyło.
— Nic, nic, dziaduniu!
— Cóżeś robiła z Margieską?
— Wydrążałam porzeczki.
— I mówisz o tem lekko! Nauczyłaś się pracować — to rzetelna praca. Moi chłopcy z biedą nawyknęli do niej, tak jest zmudna i wymagająca cierpliwości.
— Mnie nie nudzi.
— Widać, że wytrwałą jesteś, o czem nie wiedziałem.
— Wujowie chowali się zupełnie jak dziewczęta — wtrącił Józio.
— Co za różnica być tu może! — odparł pan Seweryn, — pracowali. Gdybym miał córki, pracowałyby tak samo — i to z braćmi razem. Nie ja sposób ten wynalazłem — od ludu go wziąłem i powiadam, że jest najlepszy. Gdy w chacie niema dziewcząt, chłopak niańczy braciszka, chłopak też razem z dziewczyną pomagają matce w domu, w polu razem pracują, a jeśli jakiem zatrudnieniem dzielą się, nie dlatego, że marniejsze podejmuje dziewucha, lecz że nieco lżejsze. Uczciwy podział i miły wspólny trud!
— Jabym się babskich robót wstydził.
— Tak, wstydziłbyś się, uważasz je za nic. Ponieważ są mało popłatne, myślisz że niepożyteczne. To błąd ogromny, od którego synów moich uchroniłem. Oni wszystko robią; nie byli też nigdy dziećmi niedołężnemi, których trzeba na każdym kroku pilnować i obsługiwać, lecz od lat najwcześniejszych małymi, rozwijającymi się ludźmi. Praca urozmaicona zastępowała im też później zabawę; między nauką a wypoczynkiem szyli, prali, smażyli konfitury. Utrzymywaliśmy też pasiekę — pięciu mężczyzn w domu — bo był i nauczyciel, pan Hieronim, tworzyliśmy nie gromadę próżniaków, którą oprzątać musi liczna służba, lecz kółko zaradne, samodzielne i czynne. Brak czasu nieraz nam dokuczył; nigdy brak zajęcia, ani długość godzin, przytem byliśmy szczęśliwi.
Józio mrugnął na siostrę, gdy wstali od obiadu; miał jeszcze dużo do mówienia, utrzymać w sobie tylu wiadomości nie mógł. Ująwszy się za ręce, wyszli. Pan Seweryn opowiadał dalej o synach swoich.
Gdy matka umierała, Joachim był chłopcem jedenastoletnim, Jan miał lat dziesięć, Adam ósmy rok; trójka małych ludzi, z którymi ojciec liczył się, zawsze radząc, zawsze podając im tylko własne zdanie, bez nacisku żadnego. Starał się też wszelkiemi siłami, aby sieroctwa nie odczuli, wątpił jednak, czy bez pomocy kobiety obowiązek ten trudny wypełnić zdoła. Znajomi go swatali; wybór był trudny, on się wahał, wreszcie zwołał synów, przedstawił im położenie swoje, pracę na chleb dla nich, a przy tej pracy trudność spełnienia obowiązków podwójnych za siebie i za matkę, którą Bóg im zabrał.
Radni, liczący we trzech niespełna trzydziestkę, namyślali się krótko. Pierwszy wystąpił Jan:
— My żadnej z pań znajomych nie kochamy, więc...
Płacz przerwał mu słowa.
Wyręczył brata Joachim.
— Ale jeśli tatunio kocha którą, my ustępujemy.
— Nie.
— To my będziemy się starali — zaczął znowu Jan.
— Będziemy tak robili, żeby tatusiowi trudno nie było.
— I ja! i ja! — wołał Adaś.
Zostało, jak chcieli, tylko pan Łaszcz wezwał do pomocy przyjaciela swego, który chłopców uczył dawniej. Kształcili się lat kilka w domu; potem kolejno wstępowali odrazu do klas wyższych. Po skończeniu szkoły średniej przez najmłodszego z nich Adama, gdy mieli po świecie się rozbiegnąć dla dalszej nauki, a później dla chleba, rzekli do ojca:
— Spełniłeś naszą wolę, gdy nie rozumieliśmy nawet jakiej ofiary żądamy; poza wdzięcznością synowską, jesteśmy teraz dłużnikami twymi jako towarzysze. Nie mamy prawa wszyscy odejść i zostawić cię samotnym. Jeden musi zostać.
— Nie chcę, idźcie wszyscy.
— Ja zostaję — rzekł Adam.
— Twoja matka rozstrzygnęła sprawę — kończył pan Seweryn. — Ty się gniewałaś na mnie i na nią. Bóg też nie pobłogosławił.
— Daruj mi, ojcze! — rzekła pani Rybacka, niosąc do ust rękę jego.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.