Przejdź do zawartości

Bogacz (Szaniawska, 1908)/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Bogacz
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1908
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.

Słońce zbudziło Joasię, przez grube rolety zajrzało i aż kłuło wzrok. Mrużyła oczy, chcąc spać jeszcze, lecz była wyspaną. Siadła na łóżku i rozważała wszystko, co ją spotkało, co sobie wymyślili oboje z Józiem, zupełnie jak bajkę, co jest i czego można się spodziewać.
Miała wrażenie, że spada z wysokości, wraca z kraju cudownego na szarą ziemię. Czuła jednak, że ta szara ziemia posiada nieco stron dobrych: jest nową, nieznaną, a nadewszystko budzi w niej ciekawość.
— Co będzie, to będzie — trzeba się rozejrzeć. Przyczem dała sobie słowo, iż gdy źle będzie, tęskno, nudno, ucieknie do Warszawy, do ciotki Aurelii.
— Coby też ciocia powiedziała na tę chałupę pod lasem — ciocia, mająca dom własny przy ulicy Ludnej? Piękny dom o czterech stancyach na dole i dwóch na górze, jak mówi Grześ od koni, — ach, wspaniała kamienica w Warszawie!...
Przejrzawszy się po pokoju, dziewczynka musiała przyznać, że obicie jest gustowne, łóżko wygodne z pościelą jak śnieg białą i mięciutkiemi poduszkami, okna wysokie, firanki ładnie zawieszone, podłoga błyszcząca, szafa do sukien, druga do bielizny, tualeta — wszystko mówiło o dbałości dziadka, wzorowym porządku i pewnej zamożności o którą dbała najwięcej.
— Nie śpisz? — pytał Józio, wysuwając następnego dnia z rana głowę z pokoju sąsiedniego. — Idziemy do kościoła; dziadzio mówił, że i ciebie weźmie, jeśli chcesz.
— Ale ubieraj się prędko — dodał przez ścianę pan Seweryn.
— Ojczulku, — rzekła pani Rybacka, zbudzona rozmową! — Dzieci się pomęczyły, pozwól im spać dłużej.
— To tyś zmęczona, Jadziu — odparł dziadek; — myśmy się wyspali. Po co mamy leżeć w łóżkach, zdrowiej biegać. Zaśnij; gdy powrócimy, dostaniesz śniadanie.
Wyszli; długa zielona wstęga promienieje od blasków — purpurą i złotem, kapiącemi przez liście, drga, płonie, pali się jak stos gorejący. Dziadzio wskazał dzieciom słońce i zdjął czapkę z głowy.
— Myślcie o Tym, który tę wielką lampę zawiesił i zapalił ku szczęściu i pożytkowi ziemi. Zważcie, jak jest Wielki, Mądry i Dobry. Tu świątynia Jego pod stropem niebieskim, baldachimy dębów, buków, sosen, białe ornaty brzóz płaczących, kadzielnice ziół. Wejdźcie jak do kościoła, bo to kościół stokroć wspanialszy i bogatszy, niż wzniesione ręką ludzką.
Józio głowę obnażył, a potem wszyscy troje zaśpiewali:

„Kiedy ranne wstają zorze,
„Tobie ziemia, Tobie morze,
„Tobie śpiewa żywioł wszelki,
„Bądź pochwalon, Boże wielki!“


Brzozy.

Głos ich ginął niemal w świergocie ptaków, zakrzątniętych już na dobre mimo pory wczesnej sprawami posiłku, swarzących się i wyrywających sobie, muszkę lub robaka. Szli drogą wytkniętą pośród drzew prosto jak strzelił, po mchach miękkich jak kobierce, wilgotnych od rosy, co na ździebełku każdem perliła się i migotała barwami tęczowemi.
— Gdy chodzę tutaj — mówił dziadek — Bóg mi się objawia. Nie pośród grzmotów i piorunów słyszę Go, widzę, czuję, lecz w cudownej ciszy dnia letniego, szmerze listków, szumie wód. Przemawia do mnie, a ja słucham... Bo oto, moje dzieci drogie, zatrzymajcie się przez chwilę bodaj nad tą kępką trawy i rozważcie: To państwo udzielne — żyją w niem liczne gromady stworzeń, liczne pokolenia istot widzialnych dla naszego wzroku, i tak drobnych, że dostrzedz ich niemożemy. One jak my pracują po swojemu wszakże, cieszą się, cierpią, kochają, tworzą lub niszczą; jak my rodzą się, rozwijają, niedołężnieją i gasną. Nad zbadaniem małej cząstki wszechświata, jaką jest ta kępka, można pracować szereg lat, a trzeba mieć nietylko cierpliwość, lecz dużo nauki, trzeba mieć poszanowanie Stwórcy i miłość dla tworu. Kto tych darów nie posiadł, przechodzi mimo cudów obojętnie — jest ślepy i głuchy.
Józio ujrzał zdaleka bielący się wzgórek. Pobiegł tam i zawołał:
— Ach, rusza się! chodzi!
— Mrówki! Tyle mrówek!
— Tak — mrowisko. Królestwo podpatrzone przez badaczów i wiele razy opisane, niedość jednak byśmy powiedzieć mieli prawo, że korzyść, ztąd płynąca dla nas, została wyczerpaną. Zawsze jeszcze przyjść tu możemy i wiele się nauczyć. Społeczeństwo mrówek — to obraz karności, pracowitości, wybornego podziału obowiązków i zatrudnień. Niby do szkoły wyższej, śpieszyć tu powinien i monarcha i robotnik. Ładu nam trzeba a tam ład, sumienności nam trzeba, a tam ona króluje, karności nam trzeba, nie ze strachu dzikiego, lecz z głębin serca, ze zrozumienia godności własnej i potrzeb ogółu, którego cząstkę stanowimy.
Joasia i Józio przyglądali się ciekawie, nie chcąc odejść. Pan Seweryn skorzystał z ich zaciekawienia i mówił dalej:
— Patrzcie, jak się uwijają, jak biegają, a każda niesie źdźbło piasku, okruchy ziemi lub igiełkę. Dla naszego oka ten ruch ciągły ma pozór bezładu, i krzątaniny próżnej — w rzeczywistości jest pracą kunsztowną, świetnie zorganizowaną. Kto ten obelisk wzniósł? Te małe stworzonka, te źdźbła o sile wątłej a ogromnej pracy. Ze stron dalekich — bo w stosunku do tego drobiazgu łokieć jest co najmniej milą, dźwigają ciężary i układają je planowo, zupełnie jak nasi mularze według rysunku budowniczych. Ale nie na tem koniec. Tu widzimy tylko rzesze pracujące, tłum roboczy, kierowany przez niewidzialnych majstrów, tam zaś wewnątrz życie domowe idzie swoim trybem: wychowują się dzieci z jajeczek malutkich, karmione przez niańki, ogrzewane i pielęgnowane z największą troskliwością. Jest tam matka, niby królowa rodu, jest rodzina, całość zaś z milionów mrówek się składająca, tworzy rodzinę wspólną. Niema tutaj zazdrości, zawiści, sporów, tylko starania o dobro ogółu. A co za hart w niedoli!
— Jakim sposobem dziadzio mógł to dostrzedz?
— Nie ja pierwszy, drogie dzieci — choć robiłem także spostrzeżenia na swoją rękę. To nie trudne było. Wypadkiem — bo nie sądzę, by ktoś miał umyślnie popełnić taki zły uczynek — przechodzień rozdeptuje nogą część gniazda, tratuje garść mrówek; zaczyna się co tchu praca gorączkowa, ratowanie żywych, unoszenie zabitych i odbudowywania komórek uszkodzonych. Człowiek załamałby ręce, gdyby go spotkała klęska podobna i straciłby głowę; te drobne stworzonka niedługo się namyślają, nie rozpaczają, tylko działają.
— Cały dzień stałbym tu i patrzał — mówił Józio.
— To dobrze. Widzę, że myślisz. Cieszy mnie.
— Biegają, jak gdyby się goniły! — rzekła Joasia rozbawiona. — Trudno uwierzyć, że coś robią.
— W takim razie, któż usłał ten pagórek?
— Prawda, dziadziu, że to one.
— Chodźmy dalej — rzekł dziadek — pewno jesteście głodni. A co — zgadłem? No, no, przyznaj się, Joasiu!
— Cóż ztąd, że się przyznam! — odparła dziewczynka. W lesie niema herbaty ani kawy, niema bułeczek, więc niema śniadania.
— Znajdziemy cośkolwiek i tutaj — rzekł pan Seweryn. — Skierowałem się odrazu w tę stronę, bo chcę wam jeszcze pokazać inne królestwo, podobne do mrowiska, a stokroć więcej zajmujące, gdyż dostępniejsze i po części zawojowane przez człowieka.
Dzieci przyśpieszyły kroku. Aromat igliwia młodych pędów sosen napełniał powietrze, rozchodziły się zapachy przeróżnych ziół i kwiatów, zmieszane w jeden balsamiczny bukiet, a nad tem wszystkiem woń jakaś trochę mdława. Grunt był wzgórzysty, roślinność miejscami uboższa, kobierce traw mniej głębokie i miękkie.
— Rozważcie — mówił pan Seweryn — jak mądrze świat jest urządzony: zarówno dla ludzi jak dla zwierząt i roślin wytknięte miejsca zamieszkania, najwłaściwsze ich naturze, najdogodniejsze i najzdrowsze. Oto siedziba sosen, świerków i modrzewi — grunt suchy, piasek. Gdybyśmy osadzili tutaj dęby, skarłowacieją, nie dorosłszy w danym przeciągu czasu trzeciej części swych rozmiarów. Dęby, oraz inne liściaste pokrewne im drzewa, lubią grunt bogatszy w wilgoć i żyzniejszy. Olcha wyrasta wśród bagien, wierzba nad wodą — każde drzewo ma ulubione strony swe ojczyste; nie inaczej z ludźmi. Nam, ludziom białym, sprzyja klimat umiarkowany, raczej chłodny niż gorący — przenieśmy tu murzyna ze strefy gorącej, a będzie chorował i marniał. Nie pożyje długo; nas zaś w jego kraju zdławi żółta febra, dla krajowców bynajmniej nie groźna, gdyż barwnik, znajdujący się w ich skórze, ciemne ziarnka pigmentu, chronią od chorób właściwych klimatowi. Ten więc, kto ochrony takiej nie posiada, musi tam zginąć. Ledwie drobny procent europejczyków aklimatyzuje się, to jest przywyka bez szkody dla siebie.
Rozległo się szczekanie; pies wypadł z po za drzew, dzieci idące naprzód, drgnęły. Joasia do dziadzia przybiegła.
— Może ugryzie, albo sukienkę rozerwie!
Ale pies już się łasił.
— Zagraj! mądry Zagraj! — chwalił pan Seweryn, głaszcząc ucieszone źwierzę. Pokaż nam drogę do pasieki.
Pies spojrzał roztropnie i puścił się pędem, naszczekując.


Na łące.

W małem oddaleniu przeświecała już polanka. Rozsłoneczniona, uśmiechnięta, obsypana była domkami małemi o daszkach czerwonych, niebieskich i zielonych, budkami karłów leśnych, czy też chatynkami bajecznych krasnoludków.
— Jak tam ślicznie! jak tam cudnie!
— Ale i strasznie czegoś!
Między domkami snują się postacie cudaczne... osobliwe jakieś twarze, zaglądają do środka... Czego tam chcą i co robią?
— To chyba dzicy ludzie! — krzyczy Joasia głosem rozdzierającym.
Radaby uciec, ale pierwszy raz jest tutaj, nie zna miejscowości i nie wie, gdzie się ukryć.
— To pewno ci sami, co chcieli zjeść Piętaszka. Patrz, Józiu, to pewno są ci sami!
Przerażenie Joasi dosięgło szczytu, gdy jeden z dzikich posunął się ku nim.
— Uciekajmy! — zawołała. — Dziaduniu, Józiu, uciekajmy ztąd!
Dziki zdjął z twarzy cudaczną zasłonę i ucałował rękę pana Łaszcza.
— Przywitajcie się — rzekł dziadek. — To Mikołaj Margies, mąż naszej gosposi.
Dziewczynka dygnęła, Józio się skłonił.
— Jaka tam gosposia! — bąknął pszczolarz. — Czterdzieści lat temu cośkolwiek babina umiała. Teraz nie ma już ani sił, ni głowy. Czas ją zluzować.
— Owszem! — rzekł pan Seweryn z udanym gniewem — dobrze, żeście sami powiedzieli; bardzo dobrze. Gospodynię na miejsce waszej baby mam, nie będę niczyjej łaski prosił!
— Uchowaj, Boże! — tłómaczył stary. Tego wcale nie mówię...
— Nie mówię, tylko gderzę. Gderajcie dowoli! Myśmy jednak przyszli w innej sprawie. Oto jest przyszła gospodyni leśniczówki — dodał pan Seweryn, wskazując na Joasię. — W kąt zapędzi Margieskę. Tylko że jeszcze nie dziś, ani jutro... Słuchajcie, zdaje mi się, że wasza kobieta piekła wczoraj chleb. Może macie kawałek?
Mikołaj ręce wzniósł do góry.
— Bodaj to z głupim! Ja gadam i gadam, a państwo głodni. Zaraz, zaraz proszę pana! Jest chleb, a jakże! chlebek jest świeżutki i miód niby złoto, pachnący jak...
— Dawajcie, dawajcie, już my sami porównamy!
— Jest też garnuszyna mleka.
— Doskonale, wybornie, poczciwy Mikołaju!
Dzieci obejrzały pasiekę, ze strachem jednak o całość swych nosków i buziaków. Oganiały się co chwila, trzepiąc rękami. Na szczęście wypadku nie było. Podano plaster miodu; pan Seweryn płynu złocistego na talerz zeń utoczył, pokrajał chleb i rzekł:
— A co? mam śpiżarnię w lesie!
Potem przyniósł na dłoni przedmiot jakiś śnieżno biały, składający się z czareczek silnie złączonych razem, delikatnie wyrobionych a trwałych.
— To komórki woskowe, naczyńka, w które pszczoły miód składają, przypatrzcie się jak równe, czyściutkie i dokładnie wykonane. Joasiu, umiesz szydełkiem robić?
— Umiem trochę.
— Tam trzeba oczka liczyć, jednak robota nie bywa nigdy bezwzględnie równą. Jestem pewny, że żaden rysownik, żaden artysta najpoprawniejszy nie wykonałby czegoś tak dokładnego bez narzędzi i pomiarów. A ten skromny rzemieślnik ma tylko swoje narzędzia przyrodzone i jakąś również przyrodzoną cudowną miarę.
— Ależ dziadziu kochany — zrobił uwagę Józio — jakim sposobem w tych kieliszeczkach czy garnuszkach miód może się utrzymać? Albo z jednej albo z drugiej strony wypłynie chyba wszystek?...
— Nie wypłynie z żadnej. Napełniwszy miodem komórkę, przezorna pszczoła co żywo ją zaklepia.
— A sama co jada? — pytała Joasia. — Czem się żywi?
— Miodem.
— Więc nie trzeba go jej zabierać. Biedaczka umrze z głodu.
— To drobnostka! — odparł Józio. — Umrze jedna, będą na to miejsce inne. Tyle jest tego! Jabym wybrał wszystek miód, co do odrobiny. Sprzedałbym połowę, a resztę zjadłbym, gdyż miód lubię.
— Taki rabunek nie wyszedłby ci na dobre. Jak każdy czyn nizki, dotknąłby nietylko skrzywdzonego, lecz i krzywdzącego następstwami złemi. Straciłbyś pasiekę.
— A więc cóż robić?
— Należy podbierać ostrożnie, ujmując część zbyteczną, a jeszcze w jesieni rozpatrzyć ule i gdzie mało, dodać miodu. Wyobraź sobie dolę roju ogłodzonego, pomyśl, drogi chłopcze: zima — ul zasklepiony — pszczoły bowiem same w ten sposób chronią go od chłodu; w ulu pusto, brak żywności... Co za katusza, — co za męka, — z dnia na dzień oczekiwać śmierci bez żadnej nadziei ratunku!... Czy miałbyś sumienie do tego doprowadzić?
Józio, zawstydzony mocno, rzekł:
— Nie, nie, nigdy w życiu! Nie rozumiałem, nie wiedziałem...
— Pamiętaj więc, że trzeba się zastanowić nad tem, co mówić mamy i dopiero powiedzieć. Bez zastanowienia odzywać się nie należy.
Józio ucałował rękę pana Seweryna.
— Rozumiem to, dziadziu, i przepraszam!
Podziękowawszy bartnikowi, ruszono do domu. Droga powrotna przeszła prędko. Skróciła ją gawęda zajmująca o zmyślności, która poucza rój, gdzie ma się osiedlić, o wędrówkach rojów na miejsca dogodniejsze, wreszcie o pożytku, jaki mamy z pszczół.
— Bo wszak dawniej, zanim ludzie cukier z buraków wyrabiać się nauczyli, zanim ktoś rozumny do tego wynalazku doszedł, znano tylko cukier trzcinowy, pochodzący ze stron dalekich, nie wystarczający na potrzeby ogólne, a więc z dwóch przyczyn drogi, słodzono potrawy miodem. Teraz taniość cukru buraczanego zapotrzebowanie miodu zmniejszyła, zjada go się jednak bardzo dużo w stanie surowym i w piernikach, które wszyscy lubimy. Wosk za to coraz więcej używanym jest w przemyśle do rozmaitych celów i miód, jako napój, rozchodzi się też po świecie.
— Dziadziu, dziadziu, a herbatę słodzono także miodem? — pytała Joasia.
— Kto cukru nie miał, miodem osłodził, ale nie była wówczas tak rozpowszechnioną; pijaliśmy piwo grzane, mleko, jadaliśmy na śniadanie i kolacyę barszcz lub żur z kartoflami, a zamożniejsi polewkę z wina — tłómaczył pan Seweryn.
Mimo podśniadanka u Margiesa, dzieci rzuciły się do kawy i bułeczek z wielkim apetytem. A jak im wszystko smakowało, trudno opowiedzieć. Chociaż dobre było, głód jeszcze lepiej doprawił; on to umie doskonale.
— Zapewne daleko do kościoła? — pytała pani Rybacka, — smarując masłem chleb dla dzieci. — Wyszliście bardzo wcześnie.
— Ja myślałem, że naprawdę idziemy do kościoła — odparł Józio. — Co mi to za kościół! Najzwyczajniejszy las...
— To nic — wtrąciła z powagą Joasia. — Czasem w kościele tak dobrze się nie modlę, choć tu nawet bez książki. Gdy dziadzio mówił, że widzi w lesie Pana Boga, przyszedł mi na myśl tatuś... Jak gdyby patrzał na nas, jak gdybym go widziała...
— Ale nie widziałaś — co? — draźnił się brat?
— Może zdawało mi się, a może... zresztą sama nie wiem.
— Babskie gadanie!.. Widziała — może nie widziała — trudno do ładu trafić! Ja tam, gdy widzę, rzeczywiście widzę, a gdy nie, to nie. Mrówki na pewno widziałem, pszczoły także — i co dziadzio mówił, zapamiętam.
— Ja cię rozumiem, dziecię — rzekł pan Seweryn, całując jasną główkę dziewczynki. — Ty nie widziałaś twarzy ojca, lecz obecność jego czułaś.
— O, tak, tak, dziaduniu!
— Więc on był naprawdę.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.