Przejdź do zawartości

Bogacz (Szaniawska, 1908)/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karolina Szaniawska
Tytuł Bogacz
Podtytuł Powieść współczesna
Wydawca Redakcja „Przyjaciela Dzieci“
Data wyd. 1908
Druk Towarzystwo Akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Siły Rybackiego nie mogły znieść podróży trwającej dwie doby. Lekarz go ruszyć nie dał; więc tylko mieszkanie zmieniono, na możliwie najbliższe, bo sąsiednie, w którem miał pokój duży, słoneczny, a pod oknami parę drzewek. Dzieci uważniejsze, dzieci choć cokolwiek dbałe, mniej samolubne, musiałyby odczuć i podzielić uciechę chorego. Starzec miał łzy w oczach, patrząc na radość biedaka, pani Rybacka tuliła do ust dłonie ojca z wdzięcznością serdeczną, a Józio i Joasia opychali się tylko przysmakami dziadkowemi, o resztę nie dbając.
Józio miał ciągle pełne kieszenie orzechów, Joasia chrupała ciasteczka, gdy zaś orzechów i ciasteczek nie było pod ręką, wybierali susz z worka wiszącego w kuchni, od rana do wieczora zajęci jedzeniem. Dodać trzeba, że nie przyszło im na myśl udzielić nieco tych specyałów Kasi, córeczce stróża lub Frankowi, łykającym ślinkę; tylko przechwalali się i draźnili:
— Aha! ty nic nie masz! do ciebie dziadek nie przyjechał!
— Nasza piwnica pełna! tyle w niej rozmaitych rzeczy, ledwie się domyka... pociągnij nosem, jak tu pachnie!
— Prawda, że pachnie! — wąchali malcy, patrząc w okienko okratowane.
— Jezu, jaki śliczny duch idzie!
— Idzie, idzie!... ale do ciebie nie dojdzie. Tobie figa!
Gdy tak pysznili się na podwórku, dziadek bębnił w szybę i musieli wracać do mieszkania. Uciekali znów przy pierwszej sposobności, źli na dziadka, gdy wołał, posłuszni mu jednak, nie z serca, lecz ze strachu.
— Musi być bardzo mocny! — szeptała Joasia.
— Mnie, gdy za rękę ujmie, mam dość! — mówił Józio. — Olbrzym to zły i mocny.
— Zupełnie jak w bajce — myślała ze drżeniem dziewczynka, przyglądając się dziadkowi, gdy chodził po pokoju z rękami obwisłemi i spuszczoną głową, nie zgarbiony jednak wcale, czerstwy, silny, mimo późnego wieku.
Nie wzięła pod uwagę, ile temu „olbrzymowi złemu“ zawdzięczają, przyniósł bowiem z sobą całe skarby dobroci, słodzi ostatnie chwile jej chorego ojca, wspiera nadwątlone siły matki.
— Bogaty! — więc go szanowała; zły i mocny! — bała się. Poza tem nic zupełnie.
Śmierć ojca wyprowadziła dzieci z pustoty bezmyślnej, lecz na krótką chwilę. Joasię rozerwała sukienka żałobna, Józia przygotowania do pogrzebu, ruch niezwykły w domu, sprzedaż ubogich sprzętów i myśl o wyjeździe.
— Nie będę tam przecież siedziała całe życie, — mówiła Joasia do każdego, kto chciał słuchać. — Wakacye na wsi bardzo miłe, ale po wakacyach dziadek odwiezie mnie na pensyę... Kupił mi teraz dwie sukienki bardzo ładne i drogie; koszulki sprawił, spódniczki, buciki i kapelusz. O, dziadzio jest bogaty!... Pewno w pałacu mieszka, ma Bóg wie ile sług... Tylko nie rozumiem, dlaczego pałac dziadka stoi w lesie, między wilkami, dzikami i niedźwiedziami?...
— Bo tak dziadzio lubi, tak mu się podoba! — tłómaczył krótko Józio, — strzelców sobie trzyma — fuzye, dubeltówki — i cóż mu tam niedźwiedź! Ja także strzelać się nauczę i będę z misiów drwił!
Wybuchnął śmiechem, dał siostrze „sójkę“ w bok i uciekł po schodach na górę. Joasia skrzywiona poszła za nim, choć miała jeszcze dużo do opowiadania, i słuchaczów nigdy jej nie brakło.

∗                    ∗

Widzimy teraz wszystkich w osobnym przedziale drugiej klasy. Pani Rybacka ociera łzy, po twarzy wciąż płynące; dziadzio jak zwykle jest spokojny, Józio i Joasia podskakują na miękkich poduszkach wagonu i szepczą, — pociąg rusza...
Daleka droga otwiera się przed nimi — nowa karta życia.
Ludzie wierzący silnie, mówią, że nad sierotami Anioł stróż czuwa i osłania je skrzydłem swojem. Tu tak było.
Gdy pociąg ruszył, dobrze już po północy, dzieci zostały zaraz do snu ułożone, okryte troskliwie ręką dziadka; turkot je w chwilę później uśpił i noc przeszła. Rano zjawiła się herbata, przyniósł ją służący, nakrył serwetą mały stolik pomiędzy ławkami, spytał czy państwo życzą sobie jajek, wędlin, bułek lub sucharków — czego zażądali, natychmiast podał, a później sprzątnął tacę ze szklankami i ruszyli w dalszą drogę. Gdy Józio wspomniał o myciu i czesaniu, dziadek wyjął z torby podróżnej mydło, grzebień, ręcznik i zaprowadził chłopca do umywalni, gdzie była czysta świeża woda, i lusterko wisiało na ścianie. Mama z Joasią poszły tam zaraz, gdy oni obaj z dziadkiem wrócili na miejsca.
W porze obiadowej dziadek z wagonu ich wyprosił. Dzieci czuły się zmęczone, nie straciły jednak apetytu. Jadły ze smakiem pośród ruchu i rwetesu panującego w sali. Po obiedzie wszyscy przeszli się, aby kości rozprostować, jak mówił dziadek — Józio co chwila straszył, że pociąg odjedzie i zostaną; Joasia zachowywała się spokojnie.
— Oho! dziadzio wie co robi — mówiła do brata. — Nie tobie go uczyć!
— Patrzcie, jaka mądrala! — bąknął Józio.
Chętka go wzięła dać siostrze nauczkę. Cóż, że mnóstwo ludzi patrzy! mniejsza o nich... wreszcie co komu do tego!
Spojrzał na dziadka — i odrazu myśl psotna go odbiegła.
— Nie, nie trzeba!
Dzień był gorący, w wagonie parno i duszno; dziadzio otwierał okna, spuszczał roletki, częstował panią Rybacką i dzieci świeżemi owocami, na przystankach wodą z winem; ciastka wciąż miał rozmaite: ilekroć wyszedł, napewno się wiedziało, że przyniesie coś dobrego i częstować będzie.
— Co to za bogacz! — mówiły między sobą dzieci — ile pieniędzy musi mieć, gdy tak wydawać może!...
Szacunek dla dziadka wzrastał z każdą chwilą.
Drugiego dnia jednak podróż wydała się dzieciom nudną i za długą, sprzykrzyło im się wyglądać przez okno; nawet jeść dzieci nie chciały, mając posiłek zbyt częsty pożywny i obfity.
— Acha, ziewacie! — rzekł wesoło dziadek. — Już ja wiem, czego wam potrzeba, zaraz będziecie mieli.
— Co? co nowego? — pytała Joasia z ciekawością. Józio też przysunął się bliżej, oboje mocno zaintrygowani.
— Bardzo piękne rzeczy, rozpędzające nudę.
— Co też to być może?
— Pewno jaka gra. Zgadłem?
Dziadek dobył dwie książki — jedną dał chłopcu, a drugą dziewczynce.
— Mam w domu dość bibuły — rzekł. — Za każdym razem, będąc w mieście, kupuję potrosze i sporo się zebrało. Chodziłem po księgarniach — niema co mówić — drukują się teraz książki piękne i pożyteczne dla starych i dla młodych, książki dobre. Ale trzeba je czytać. Trzeba też, by kupował każdy, oszczędzając raczej na ubraniu i wygodach niż książce. O dobrą książkę jak o przyjaciela dbać należy. Na, Joasiu, czytaj... Józiu, wiem, że cię zajmie; niejednego dowiesz się, tylko uważaj, chciej zrozumieć, z kartki na kartkę, nie przelatuj.
Dzieci rozsiadły się wygodnie do czytania.
— A ty, Jadwisiu, — komenderował dziadek — śpij! Poduszkę ci ułożę — czekaj, pozwól, ciebie sen tylko pociesza i wzmacnia, gdyż wpływ jego dobroczynny koi ból, zaciera powoli smutne obrazy, przez czać swego trwania zapomnienie dając, daje wypoczynek. Śpij też jak najwięcej. No, luli, luli, Jadwisiu!
Wdowa poniosła do ust rękę, gładzącą ją po twarzy i przymknęła oczy. Po chwili już spała. Dziadek także oczy przymknął, ale nie spał. Myślał.
Rozważał ogrom obowiązku, jakiego się podjął szczerze, z dobrej woli. Podjął się i wypełni — przyrzekł umierającemu, na jego prośbę błagalną, choć niemą — solennie przyrzekł. Rozumie, że zadanie trudne, nawet bardzo trudne, jednak się nie cofnie.
Pan Seweryn Łaszcz nie jest ojcem Jadwigi Rybackiej — jest ojczymem. Przybraną córkę zna niewiele, męża jej widział ledwie kilka razy, dzieci może widział, gdy były bardzo małe, lecz tego nie pamięta. Co go trzymało w takiem oddaleniu? Jadwiga wie dobrze. Wie lepiej, niźli on. Kochała ojca swego nad życie — z myślą o powtórnym związku matki nie mogła się zgodzić — więc też dopiero, gdy ona wyszła za mąż, pan Seweryn matkę jej zaślubił. Mieszkała w Warszawie, on z żoną na wsi, spotykali się rzadko, gdyż nie było sposobności do częstszych odwiedzin, a małżeńskie pożycie Łaszczów trwało niespełna parę lat. Nie wiedział pan Seweryn o ciężkich troskach jedynej córki swojej żony, dopiero ktoś ze znajomych doniósł o tem. Napisał do Jadwigi.
Odpowiedziała, lecz pomocy nie przyjęła. Kołatał za pośrednictwem krewnych, odmówiła znowu. Dopiero gdy przyjechał, w chwili bardzo ciężkiej, nie zdołała się już bronić.
— Co za siła charakteru! — szepcze pan Seweryn, patrząc na wątłą, skuloną figurkę. — Szczera i prawa dusza, serce niezłomnie wierne!.. Ty nie przegrałaś ustępując mi, ja nie wygrałem. Wygram dopiero wówczas, gdy tych dwoje wychowam na ludzi, a ty mnie z całej duszy nazwiesz ojcem!
Wzrok jego przeszedł na Józia i Joasię. Spali w najlepsze. Józio trzymał książkę w rękach, Joasia poduszkę z swej zrobiła.
— Ale to będzie sprawa dosyć ciężka — szepnął. — Niewiadomo jak i czem trafić do nich.
Sposobność zjawiała się wszakże z każdą chwilą częściej. Józio i Joasia nie stronili już od rozmowy z dziadkiem. Sami ją wszczynali, pragnąc o niektórych rzeczach naprzód wiedzieć, zanim przyjadą na miejsce.
— Czy dziadzio jest bogaty? — zagadnął pana Łaczcza Józio, a Joasia uszu nadstawiła, mocno ciekawa odpowiedzi.
— Pytasz! — odparł dziadek; — dziwno mi, że pytasz. Czy mogę biednym być z takiemi rękami, wzrostem, siłą, głową... Dawniej, miałem więcej bogactw, ale czas idzie — nie roztrwoniłem, lecz zużyłem sporo. Jednak dosyć jeszcze mam.
— Ja, dziadziu, mówię o majątku.
— Doskonale cię rozumiem i najściślejsze daję objaśnienia.
— A pałac dziadzio ma? — pytała dziewczyna.
— O, mam. Zapewnić was mogę, że król nie posiada piękniejszego i większego.
— Jest w nim salon?
— Jeszcze jaki salon!... Tysiące par mogłyby w nim pląsać. A co za kapela!
— Muzyka?
— Tak.
— A wejść tam wolno, dziadziu?
— Wolno.
— I wszystko oglądać?
— Moi drodzy! Gdybyście całemi miesiącami oglądali od rana do nocy, jeszcze nie wszystko obejrzycie.
— Czy być może, dziaduniu?
— Zapewniam.
Dzieci żyły jak w bajce czarownej, cudów oczekując, cudów się spodziewając w pałacu dziadka — olbrzyma.
Doczekali się wreszcie kresu podróży koleją.
— Dzięki Bogu! — zawołała Joasia, biegnąc w stronę wyjścia. Józio ją wyprzedził i utknęli w ciasnym pasażyku. Cofnąć się musieli przed posługaczem, który wszedł na wezwanie dziadka, aby rzeczy wynieść. Skoczyli tuż za nim — było obojgu bardzo pilno — wybiegli przed stacyę.
— Powóz! gdzie powóz?
— Niema powozu!
Nędzne wózki, przykryte kilimkiem i grono woźniców.
— Do mnie! do mnie, proszę państwa!
— Ja powiozę! ja! Tamten ma konie dychawiczne!
— Co mówi ten szachraj? On wywróci — dróg nie zna — całkiem świeży furman.
— Do mnie! do mnie!
Joasia spojrzała na swoją nową sukienkę, na ubranie Józia i miała ochotę płakać. Usposobienie to wzmocnił kułak:
— Masz, a na drugi raz nie wierz, głupia!
— Józiek, daj mi spokój! — zawołała. — Nie masz wstydu!..
— Grześ, dawaj! — rozległ się głos dziadka.
— Jestem! — huknęło z za węgła stacyjki i dwa dzielne konie uniosły przed ganek duży wygodny wolant.
Chłopak z kozła zeskoczył, powitał pana, panią w rękę pocałował, dzieciom grzecznie się ukłonił.
— Rzeczy już są na wózku — rzekł wesoło. — Możemy jechać.
Owszem, owszem — pilno mi do domu — odparł dziadek, podał rękę wdowie. — Siadaj, kochanko! Joasia z nami się pomieści, a Józio na koziołku.
Wolant niósł lekko, kasztany mknęły, nie było najmniejszej racyi do wyrzekań. Jednak Joasia miała chmurną minkę; aż ją dławiło w gardle od tłumionego płaczu. Nikt na nią nie zważał. Józia pocieszył zaraz Grześ: dał mu lejce do trzymania.


Krajobraz wiejski.

Humor dziewczynki mocno się zmienił, gdy przed siebie spojrzała: królestwo dziadunia, gorejące od łuny zachodu, całe w blaskach, przedstawiało piękny widok. W dal prawie niezmierzoną ciemna smuga lasu ciągnęła się i wiła, zataczając na horyzoncie szerokie półkole... W tej szacie i ramach, w purpurze i złocistej fali, było to królestwo cudów.
Oczy dziewczynki rozszerzyły się ze zdumienia i zachwytu...
A król siedział obok mamy i wołał na konie:
— Zdrowo, dzieci! zdrowo!...
— Daleko jeszcze?
— Już jesteśmy.
Wolant wjechał w bramę, Grześ z bata strzelił i zręcznym ruchem konie na miejscu osadził.
— Gdzie pałac? — krzyknął Józio.
— Tutaj — odparł dziadek.
— Ta chałupa?...
Grześ był obrażony.
— Panicz pewno nigdy chałupy nie widział? — rzekł z godnością. — To piękny dom. Ma cztery stancye na dole, a dwie na górze. Oby nam Matka Boska dała takie pomieszczenie do śmierci!
— Masz racyę — chwalił pan Seweryn. — Daj mi Boże siedzieć w tym domu do śmierci i lasu pilnować!
— Pilnować?... Alboż dziadzio sam pilnuje? Do tego są sługi.
— Ja jestem sługą — wnuczko!
— Sługą! — ich dziadek?...
Józio i Joasia stali na ganku zawiedzeni, jak oszukani. Pan Łaszcz już się krzątał: wdowie pokoje dla niej i dla dzieci przeznaczone wskazał, do stołowego zapraszał. Tam dymił samowar, pachniała kawa, ciasto świeże i owoce.
— Jeśli dziadzio jest sługą — badała Joasia w dalszym ciągu, chcąc nareszcie prawdy dojść — któż tutaj panem?
— Najprzód Bóg, a po Bogu właściciel. Dawno tu nie był; gdy się zjawi, to ci go, moja wnuczko, przedstawię — rzekł spokojnie dziadek.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karolina Szaniawska.