Biały książę/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.


Zamek w Złotoryi, którego mury mocne i rzek dwie broniły — pomimo usiłowań Sędziwoja z Szubina, Jaśka Kmity i innych ściągniętych dokoła, aby nie dać Białemu księciu więcej się rozpościerać — bronił się przez zimę całą, bronił wiosną jeszcze...
Książę, chociaż najmniej się może przyczyniał do tak wytrwałego oporu, był nim dumny i sobie go przypisywał tylko...
Nawet przed Frydą, która go dobrze znała już, rad był odegrywać rolę bohatera, a że mu wstyd było porażki pod Gniewkowem, której zapomnieć nie mógł, przypisywał ją właśnie o tym czasie w uzbrojeniu polskiego rycerstwa zaszłej zmianie.
W istocie Racowie, którzy z Ludwikiem Węgierskim na służbę do Polski przybywali — uzbrojeni byli drzewcami i tarczami.
Dawniejsze rycerstwo polskie jeździło z kuszą, miało haki u pasa i schyliwszy się na koniu, kuszę o nogę oparłszy, naciągali ją. Zbrojne też było w rohatyny uwiązane na koniu przy łęku i wlokące się za niemi, ztąd zwane włóczniami; a u boku nosiło miecze... Rohatyny te, a nawet i kusze dla drzewców rzucono[1], książę użyciu ich pod Gniewkowem, a brakowi u swoich żołnierzy, całą klęskę przyznawał. Powtarzał codzień. — Gdyby nie drzewce!! gdyby nie te drzewa ich przeklęte!
Ale ku obronie zamku ani włóczni ni drzewca użyć nie było można... Postawiono pod murami zbudowane przez Hankę młynarza tarany i różne do rzucania pocisków ciężkich porobione machiny gromadzono kamień, smołę, miano się na baczności wielkiej. Tymczasem, gdy Bylica, który był uciekł sromotnie z pod Gniewkowa — powrócił, tłumacząc się i uniewinniając, przyjął go książę i do dawnej łaski dopuścił, a nawet nad Drzazgę i innych go przekładał.
Bylica przypochlebiać się umiał, rozum i wielką umiejętność księcia wynosił bardzo.
Biały też powiadał o nim, iż człek był rozpuszczony, zuchwały, ale do wypraw niespodzianych, do napadów śmiałych równego sobie nie miał.
W istocie Bylica miał węch drapieżnego zwierza, miał zręczność rysia lub żbika, który zasadza się w gąszczy i pada na swą pastwę jak piorun z góry.
W ciągu tych kilku miesięcy, z kupkami ludzi, jak on sam zwinnych — wyrywał się z zamku wielekroć, i, choć na niego czatowano, nie dając się pochwycić — napadał na sioła, na dwory, na małe oddziały wojsk, nie dając im spokoju. Grabieże te udawały mu się szczęśliwie a wiele szkód przyczyniały Sędziwojowi z Szubina.
Przyszło do tego, że oddziały prowadzone przez niego z Kujaw się posuwały w głąb wielkopolski, porywały co mogły, a gnane, schraniały się w mury zamkowe. Książę z nich równie korzystał jak dowódzca, który lwią zawsze część łupu, umiał sobie przywłaszczyć.
Największym zyskiem było to, iż się Złotorya obraniała, i opędzała...
Sam książę w grabieżach tych i wycieczkach nie brał czynnego udziału, lecz — zdało mu się że niemi rozporządzał. A że, gdy mu się powodziło — rósł na duchu wielce Fryda miała tę pociechę, iż ciągle prawie widziała go zajętym swą sprawą, wcale nie myślącym o tem, aby uległ przewadze Sędziwoja i uląkł się sił jego.
Książę rachował wielce na umiejętność Hanki, na pomoc, jaką mu mogły dać machiny coraz nowe i czółna przez niego budowane. Temi niekiedy także zbrojne kupy puszczały się Wisłą i nadbrzeżne osady plądrowały.
Niewypuszczano więc bogatego młynarza, ani zięcia jego ze Złotoryi, chyba pojedyńczo i to na krótko, jednego zawsze zatrzymując jako zakładnika.
Hanko, który oko miał przenikające i widział, że się to wszystko źle skończyć musi, rad był co najprędzej się ztąd wydobyć i powrócić do swych młynów, a zyskać łaskę u wojewody Sędziwoja...
Począł się coraz częściej wymykać, posyłać ludzi w różne strony, wreście zauważono, że opieszale chodził około tego, co mu powierzono.
Fryda z przenikliwością niewieścią oddawna zdrajcy się w nim obawiała, książę się śmiał z tej obawy.
Na tydzień jakoś przed zielonemi świątkami, powziąwszy podejrzenie większe, gdy znowu Hanko się do Brześcia prosił, Bodczanka potajemnie wysłała za nim człowieka, który kroki miał jego śledzić...
Ten, powrócił w prędce, dając znać, że młynarz mu się wyśliznął — znikł, lecz że najmocniejsze miał podejrzenie, iż do obozu Kmity, ku któremu i inne siły się ściągały, musiał się udać.
Czekano go z powrotem.
Biały, któremu zdradą nieochybną głowę nabito, gdy się tylko stary młynarz z powrotem zjawił, natychmiast do siebie pozwać go kazał...
Było to w naturze słabego a gwałtownego człowieka, iż gdy wziął co do serca, stawał się okrutnym... Szło mu też o to, aby Fryda słabości się jego nie urągała...
Sam książę zszedł do izby na dole, w której już pachołkowie przywiedzionego młynarza trzymali... Blady był i drżał stary opasły człek, ale z oczów jego, oprócz trwogi i gniew okrutny tryskał...
Biały wpadł nań rozsrożony jak dzik...
— Mów prawdę — krzyknął — ja wiem wszystko! Uknułeś zdradę ty z zięciem twoim...
Znosicie się z wojewodą, chcecie mu mnie wydać i zamek.
Hanko złożywszy ręce, bełkocząc się, wypierał..
Wejrzenie człowieka zuchwałe, będące w sprzeczności z postawą uniżoną — zaparcie się, rozjątrzyło Białego.
— Na męki cię każę wziąć! — zawołał...
— Męczcie mnie jak chcecie — jęknął Hanko — jestem niewinny...
U księcia, gdy wpadł w ten stan szaleństwa, od słowa do czynu nie było daleko...
Chciał natychmiast dać go na męki, ale się okazało że tych klub, sznurów i całego przyrządu jakiego naówczas używano do wyciągania stawów, nie było na zamku.
Uszedł by może podejrzany Hanko, gdyby w progu zbójów Bylica, który wszędzie księciu się nastręczał, nie pokazał się ze złym uśmiechem na skrzywionych ustach.
Miał on do młynarza srogą urazę, że mu się obedrzeć nie dał i obchodził się z nim lekceważąco.
— Miłościwy książe — rzekł przestępując próg i kłaniając się nisko... Nie potrzeba ani klub, ani żadnego przyrządu — my umiemy i bez tego z ludzi prawdę wyciągnąć...
Biały słuchał — A, jak?
— Niech mi, miłość wasza pozwoli, ja go tu zaraz jak należy wyspowiadam.
Hanko spojrzał nań, jakby o miłosierdzie błagał, ale już było zapóźno. Bylica zemsty pragnął.
W pośrodku izby stał ciężki, ogromny stół dębowy; na dany przez księcia znak, Bylica z wielką rozkoszą i wesoło, jakby na zabawę szedł, z pachołkami ujął Hankę, związał go i na ów stół wyciągniętego położyć kazał.
Nieszczęśliwy starzec drżał niewiedząc co z nim poczną, błagając księcia o miłosierdzie, i poprzysięgając, że jest niewinny. Nic to niepomogło...
Bylica pachołkom kazał przynieść świece i pochodnie, nogi obnażył staremu — i — gdy książę, nieco strwożony cofnął się w głąb od tego widoku, sam począł z czeladzią piec stopy młynarza...
Czas jakiś Hanko jęczał tylko, wyrywały mu się krzyki boleści, które cały zamek ściągnęły pod okna... zbiegli się ludzie...
Bylica, który serce miał okrutne... swoje robił — nogi się skwarzyć poczęły, Hanko rzucał się w boleściach okrutnych, naostatek krzyknął, że powie wszystko...
Natychmiast książę dał znak, i pochodnie od popalonych już stóp odjęto...
— Mów — zawołał przystępując Biały...
Wejrzenie, które Hanko rzucił na niego, pełne było wzgardy i gniewu...
— Tak! — krzyknął młynarz. — Zamek i ciebie poddać chciałem, ale nie ja jestem zdrajcą tylko ty, coś przeciw królowi twemu i mężowi siostrzenicy swej szedł zdradą — tak, słałem do Sędziwoja, byłbym mu wrota otworzył, aby dla ciebie ludzie darmo nie ginęli...
Biały, gdyby nie wstyd jakiś, sam byłby się rzucił na młynarza — ludzie bić go poczęli, Bylica mu gębę policzkiem zamknął.
Widok był straszny i przejmujący. Zwiększyło okropność to, że wpadł na krzyk zięć Mańko, który jak szalony rzucił się naprzód do teścia, potem na kolana przed księciem, błagając go za starym, i ofiarując okup, życie swe, wszystko, byle życiem go darował.
Hanko sam milczał.
Księciu oczy dziko zaświeciły...
— Masz jeden sposób ocalenia jego i siebie — zawołał podniesionym głosem. — Pójdziesz natychmiast do obozu Sędziwoja, i powiesz mu odemnie — rozumiesz! ażeby jutro się tu stawił z ludźmi niewielą, a ja otworzę mu zamek i poddam[2] Powiedz, że głód nas do tego zmusza...
Puścim ich tu... puścim, a potem wyrzeżem do nogi!
To mówiąc książę zatarł ręce i śmiał się.
Mańko klęczący, objął nogi jego i poprzysiągł, że sprawi jak mu przykazano.
Hankę, który na popalonych nogach stać niemógł i jęczał z bolu strasznego, kazał książę pachołkom wziąć i rzucić do więzienia.
Sam, jak gdyby już był zwycięzcą — wyszedł zaraz chwalić się tem co uczynił do Frydy.
Krzyk i wrzawa w czasie tego okrutnego męczeństwa na dole dokonywającego się, już były Bodczankę zaniepokoiły i — domyślając się jakiegoś wypadku, biegła szukać księcia.
Drżący z gniewu i szału w jaki wpadł, Biały począł żywo, jąkając się, bełkocząc, śmiejąc dziko, opowiadać jak wielkiego dokonał czynu.
Czekał od niej pochwały i uwielbienia dla rozumu swego i okazanej siły — Fryda zmarszczyła się, ramionami poruszyła i odparła sucho
— Wolałabym abyście w polu i po rycersku walczyli...
To mówiąc, odwróciła się i poszła zamknąć się w swojej komorze.
Nie zraziło to ani powstrzymało księcia — rad był z siebie, a wielkie rzeczy obiecywał sobie z tego podstępu, który obmyślił. Wyobraźnia malowała mu już pochwyconych w pułapkę najczynniejszych dowódzców, najniebezpieczniejszych przeciwników, — wojewodę, za którego spodziewa się ogromnego okupu, Bartka z Więcburka, na którym pragnął się pomścić, Kmitę bogatego i mogącego mu się opłacić, a choćby siostrzeńca Kaźka Szczecińskiego, bo o nim słyszał, że szedł także przeciwko niemu.
Wnet Bylica, Drzazga i co było najulubieńszych zauszników wezwani zostali na radę.
Bylica pański rozum pod niebiosa wynosił — cieszył się i zaręczał, iż nic łatwiejszego nie będzie, jak wszystkich pochwycić — wpuścić ich bronę ciężką spuścić, otoczyć i powiązać...
Gdy na zamku się to działo, nieszczęśliwego Mańkę wnet wypędzono aby do obozu jechał. Dano mu nawet klucze od wrót na znak, że zamek gotów się poddać...
Młynarz i zięć jego znani byli w obozie wojewody, puszczano więc przybyłego natychmiast, jako chciał do samego Sędziwoja, który podczas w namiocie z jednym tylko Frydruszem z Uścia się znajdował.
Rycerz to był odważny, dzielny, w sile wieku a wojewodzie wielce ulubiony.
Mańko, choć pragnął się niewydać z boleścią która go tu przygnała — aby teścia ocalić, stanął przed wojewodą tak pomięszany, iż zaledwie mógł mówić. Sędziwój usłyszawszy wesołą nowinę, nie zważał na to jakim głosem była wypowiedziana. Ucieszył się niepomiernie...
— Cichoż — zawołał, — oprócz mnie i Frydrusza nikt o tem niepowinien wiedzieć. — Pójdziemy my sami i zabierzemy tego warchoła, który o to już czasu tyle na nogach nas trzyma! Bogu niechaj będą dzięki.
Mańko na dowód klucze okazywał...
Rzecz się zdawała tak prawdopodobną, iż najmniejszego podejrzenia i wątpliwości nie obudziła...
Sędziwój nie przez zazdrość jakąś, aby drudzy w sprawie tej udziału i zasługi nie mieli ale aby nie poruszać obozu i niepotrzebnie go w niepokój nie wprawiać, zamilczał o tem przed innemi dowódzcami...
Drugiego dnia on sam z Frydruszem i seciną ludzi wyruszył ku Złotoryi, jakby tylko na zwiady szedł...
— Nareście wojna ta głupia i niepoczciwa się skończy, mówił uradowany po drodze... lecz, jeśli Biały się spodziewa, że ja go wolno puszczę, myli się srodze... Odeślę królowi, niech z nim czyni co chce... gotów mi raz jeszcze powrócić i wichrzyć.
Zmierzchać zaczynało, gdy zamek się ukazał, tak jakby w nim wszystko usnęło, nie objawiający żadnego znaku życia...
Na murach nikogo nie było.
Widok oddziału posuwającego się ku wrotom jawnie, nikogo nie zbudził. We wrotach wielkich ciężka brona żelazna, która je zawierała, była podniesioną.
Frydruszowi z Uścia aż serce rosło, Sędziwój też cieszył się, a rycerstwo z pośpiechem ustawiło się też przy wrotach, które Mańko kluczami jakie miał, odemknął...
Podwórze zamkowe w które wzrok mógł sięgnąć — puste się zdawało.
Chciał zaraz Sędziwój sam wjechać już na zamek, gdy pierwsi przodem jadący nacisnęli się i poczęli wciągać...
Tuż za niemi jechał Frydrusz Wedel i właśnie pod wzniesioną kratą, obciążoną dwoma ogromnemi głazami znajdował się, gdy Biały, który niespokojnie patrzał na wchodzących — aby ich zbyt wielu nie puszczano, dał znak i ciężka brona żelazna z trzaskiem padła z góry, brzęcząc łańcuchami i gniotąc mężnego rycerza, który z jednym krzykiem rozdzierającym padł z koniem razem rozbity na miazgę...
Cisza, która dotąd panowała na zamku — wrzaskiem podniesionym w wojsku pozostałem wojewody i tem, które wpadło do Złotoryi — przerwaną została...
Na murach zjawili się ludzie rzucając pociski, w podworcu napastowano dwudziestu kilku pochwyconych i rozbrajano wylękłych.
Sędziwój stał jak skamieniały z boleści, szczególniej po Frydruszu, którego miłował bardzo. Łza mu się zakręciła w oku.
— Pomszczę go lub żyw niebędę! — zakrzyczał, wołając do powrotu...
Książę tryumfował na całe gardło wrzeszcząc.
— Zdrada za zdradę! ząb za ząb!...
Sędziwój nie miał się czasu oddalić, gdy Biały wypadł na blanki i pięść mu pokazując, lżyć go począł i odgrażać mu się.
Wojewoda wzgardził tem, i milczący odjechał.
Ci co weszli na zamek, musieli się poddać... Rwano od nich oręż z rąk, zdzierano zbroje, ogołacano z odzieży — naigrawając się nielitościwie. Bylica śmiejąc się, chwytał co było najlepszego przy rycerstwie, przywłaszczając sobie łup chciwie... Ludzi obnażonych w części do więzienia zamknięto, częścią pod straż do usług przy zamku naznaczono.
Mańka młynarza, też książę zaraz do ciemnicy w której teść jego jęczał, rzucić kazał...
Część nocy zeszła na obchodzeniu pijatyką odniesionego zwycięztwa łatwego, z którego książę się szczególniej cieszył, niemogąc pojąć dlaczego Fryda jego radości niepodzielała.
Jak szalony był, biegając po zamku, śpiewając i choć mu się owych wodzów nieudało pochwycić, o których marzył — rad był temu co uczynił. Chwalił się nawet przed Buskiem[3], ten ramionami ściągnął.
— Ano — rzekł — dobra psu i mucha, ale żebyś był książę nie krzyknął, kratę spuszczać — byłby i wojewoda w naszych rękach...
Biały o mało nie uderzył ulubieńca za to, że śmiał mu to powiedzieć. Buśko tylko zręcznym zwrotem uniknął wymierzonej na swą głowę pięść..
Fryda zimno jakoś słuchała opowiadania.
— Niedalej jak jutro — odezwała się — gotuj się oblężenie odpierać...
— Nie będą śmieli! — krzyknął Biały — a zechcą li spróbować — jam gotowy i sprawię im dobrą łaźnię...
Spojrzała nań Bodczanka i zamilkła... Codzienne obcowanie z księciem, jego porywczość i niestałość, gorączka i odrętwienie przychodzące z kolei — oziębiły dlań Frydę, miłość jej wystygła już była, a Biały wydawał się jej gorszym może i mniej godnym przywiązania i współczucia, niżeli był w istocie. W tej chwili życia swojego właśnie, krew stara rycerska raz jeszcze w nim zakipiała wielką potęgą; zdolnym był do czynu i pragnął być czynnym, gotów był stawić gardło dla czci swojej. Nieszczęściem była to chwila tylko, może największej energii do jakiej kiedykolwiek był zdolnym, ale za trwanie jej nic nie ręczyło.
W najmniej znaczących ludzi żywotach, trafiają się godziny takie, podnoszące ducha i niemal przetwarzające człowieka.
Przepowiednia Frydy po krótkim namyśle, zdała mu się trafną — a przynajmniej możliwość jej urzeczywistnienia prawdopodobną; potrzebował też być czynnym, wybiegł więc natychmiast sam rozkazując przysposabiać wszystko do wściekłej, rozpaczliwej obrony.
Drzazga, sam już był wpadł na tę myśl, że Sędziwój bezkarnie spełnionej zdrady nie przepuści i czuwał nad zamkiem, a Bylica osławiony wiedząc, że go za rozboje nieminie surowy sąd, od którego okupem żadnym nie będzie się mógł uwolnić, biegał już ludzi zagrzewając, i na mury wynosząc co tylko mogło przeciw szturmowi służyć.
Właśnie ten Hanko, który dziś w męczarniach wił się w ciemnicy, zbudował im był dwie ogromne rzucające pociski kamienne tarany... które za działa starczyć mogły...
Ustawiono jeden z nich przy wrotach, drugi w miejscu najsłabiej obronnem.
Oręż odebrany jeńcom posłużył do uzbrojenia najmężniejszych ludzi... Postawiono czaty, a Bylica, pomimo niebezpieczeństwa na jakie się narażał, wybiegł konno aby dostać języka. Po kilku godzinach powrócił czwałem zdyszany, niosąc księciu, który z podworca nie schodził, wiadomość, że wszystkie siły Sędziwoja i Kmity, pomnożone zastępem który przywiódł z sobą Kaźko Szczeciński, ruszyły z obozowisk i ciągnęły na Złotorją.[4]
Nie strwożyło to księcia — pragnął tylko aby co najrychlej rozpoczęła się walka, dopóki czuł ogień w duszy...
Nie zdejmując zbroi, którą był wdział we dnie, nie myśląc o spoczynku, zapominając o Frydzie, książę spędził noc całą na obchodzeniu blanków, baszt, murów i przemawianiu do ludzi, którym kazał beczki wytoczyć.
Sam upojonym był jakiemś rozpaczliwem zemsty pragnieniem. Przychodziło mu już na myśl, iż niepotrafi się dłuższy czas ostać... Chciał ze czcią zginąć przynajmniej.
Dręczyło go i to, że Kaźko Szczeciński, tak blizki powinowaty szedł przeciw niemu, zamiast być pomocą — że wszyscy, nawet bracia Frydy opuszczali go... że pozostał sam — i bezsilny.
Burzył się w duszy i żądał boju, któryby go mógł upoić i nasycić.
Ranne brzaski zapowiadały dzień chmurny, lecz wiosna ma słoneczną siłę, która roztapia chmury i rozpędza słoty...
Z oparów poranku zaczęło się wybijać słońce, gdy tentent i wrzawa nadciągające pułki Sędziwoja oznajmiły.
Biały z założonemi na piersiach rękami stał i patrzał z baszty wierzchołka... Cóż znaczyła garść jego ludzi przeciwko temu tłumowi dobrze zbrojnemu, wypoczętemu, nieznużonemu walkę żadną.
Wielkopolanie i Sieradzanie szli śpiewając i chorągwiami powiewając — gromadami, które natychmiast zamek opasywać poczęły.
Można już było rozpoznać dowódzców... Książę widział poważną postać Sędziwoja, wyrywającego się naprzód ogniście Bartka z Więcburga, a naostatek poznał Kaźka Szczecińskiego, panię dumne, śmiałe, ulubieńca wszystkich, co mu służyli — sławnego ze swej szczodroty, bo do ostatniego kubka rozdawał co miał przyjaciołom, tak, że sam czasem niedostatek by był cierpiał, gdyby go królowa nie wspomagała...
Kaźko ten mężny, ochotny do każdej wyprawy, wybrał się na tę, jak na łowy... Widać go było na koniu podbiegającego pod mury, wskazującego je ludziom i czynnego jakby mu o własną sprawę chodziło.
Białemu żółć serce zalała na widok człowieka, który mu tak był bliskim, a niczem nie zmuszonym do powstania przeciw niemu. Nie uczynił mu nigdy nic — za cóż szedł cisnąć go za gardło?
Z baszty swej rzucił nań takim wzrokiem, jak gdyby on był bełtem co go miał przebić...
Z ogromnym wrzaskiem, wedle zwyczaju, Sędziwojowe rycerstwo rzuciło się ku murom, wlokąc drabiny z sobą, niosąc topory do rąbania, ogień do rzucenia pod wrota...
Wiedziano, że Biały ludzi miał skąpo, rozprószono się więc gdzie tylko przystęp był możliwy, aby nieprzyjaciela siły rozdzielić, Drzazga to był przewidział i słabsze miejsca osadziwszy, tam gdzie mur potężny sam się bronił, postawił tylko straże. Z użytkowano wczorajszych jeńców, dając ich po jednemu i dwóch między oddziały i podgardłem nakazując dźwigać kamienie, poruszać sznury taranów...
Pierwszy szturm, na który czekała cierpliwie załoga, odparto z wielką siłą... padło oblegających wielu...
Z machin Hanka jedna wyrzuciła kamień ogromny, który w oczach księcia, obalił z koniem Szczecińskiego księcia...
Zdało mu się, że przekleństwo jakie nań rzucił zobaczywszy go, ręka Boża spełniła. Obalony pomimo rzucania się podnieść się nie mógł. Ludzie na rozesłanej opończy ponieśli go do namiotu...
Nowy ten cios Sędziwoja, który nadbiegł zaraz, wprawił w rozpacz prawie, krzyknął ażeby wszelkiemi siłami zamku dobywać. Rzucili się rozwściekleni Sieradzanie — osłaniając tarczami sypali pod mury usiłując wdrapać na nie — lecz załoga powodzeniem rozzuchwalona broniła się mężnie i zwycięzko. Pociski z murów obalały ludzi stosami, kaleczyły i zabijały...
Po kilkakroć powracały coraz nowemi posiłkami dopełniające się oddziały i musiały pobite się cofać.
Biały szalał z radości... Własnemi rękami spychał kamienie, naciągał kusze, rzucał bełty.. nie dał się oderwać na chwilę.
Kilka strzał odbiło się o jego zbroję, kilka utkwiło w sukniach, drasnęła go któraś, i na krew spojrzał z dumą i uśmiechem.
Spostrzegłszy biegającego na koniu i kierującego szturmem Bartka z Więcburka, książę nie mógł się powstrzymać, aby pochyliwszy się ku niemu, nie cisnął nań obelgą i klątwą.
Bartko podniósł głowę i rękę mieczem zbrojną.
— Miałem cię już raz — zawołał — wyśliznąłeś mi się jako tchórz, i ratowałeś ucieczką, lecz drugi raz... nie ujdziesz mi, wywłoko!...
Książę zatrząsł się z gniewu i obie pięści podniósł... pieniąc się ze złości. Przypomniała mu się bitwa pod Gniewkowem — a gorzej jeszcze raniło go wspomnienie mniszego kaptura.
Rzuciłby się był na zuchwalca, gdyby mury ich nie dzieliły.
Do późnego wieczora trwały coraz odnawiane porywy z różnych stron i próby wdrapania się na mury, wszędzie ze szkodą odparte.
Książę, ciągle latał, podżegając, obdarowując, zachęcając i sam na żadne nie zważając niebezpieczeństwo...
Wieczorem, gdy oblegający do obozu się już cofnęli, który tuż u zamku się rozłożył... i szeroko rozciągnął, tak aby żywa dusza wymknąć się nie mogła z niego — załoga obawiając się niespodzianego jakiego napadu, pozostała z murów nie schodząc...
Fryda, która przez cały ciąg dnia tego, stała na baszcie, zarówno z Białym rozgrzana widokiem walki, w końcu osłabła i znużona musiała pójść spocząć. Oko jej, które policzyło wszystkich bojowników i własną moc — przewidywało że najrozpaczliwszy opór nie podoła przemagającemu wojsku Sędziwoja...
Cud tylko mógł ocalić Białego...
Lękała się aby i on, nie strwożył się w końcu...
Lecz chwila tego opadnięcia na siłach jeszcze nie była dlań nadeszła. Biały wbiegł za nią do komory, pierwszy raz dnia tego zdejmując szyszak z głowy potem oblanej.
Twarz miał pogodną zwycięzcy i postawę dumną.
— Dzień pamiętny w mojem życiu — zawołał. — Poznali że wywłoka potrafi walczyć — i serca mu z piersi nie wyjęły mnichy...
A jutro... zobaczą że bezkarnie zdrady, choćby zamierzonej nie puszczę...
Fryda podniosła głowę i pytającym okiem nań rzuciła...
— Tak — ciągnął dalej Biały — kazałem u murów pod przekopem, naprzeciw obozu nałożyć stos... Na śniadanie upiekę im na nim Hankę i jego zięcia!!
I wyrazy te i głos jakim wymówione były zdumiały tak i przestraszyły Bodczankę, że się z posłania porwała...
Widząc niedowierzającą, książę powtórzył...
— Tak — jutro do dnia obu ich na stosie spalić każę, niech widzą że się poddawać nie myślę i do ostatka bronić będę... Toć przyjaciele Sędziwoja i jego sprzymierzeńcy, niech giną.
Fryda nie zebrała się na odpowiedź, gdy Biały popatrzywszy na nią, nie chcąc spoczywać, chwycił tylko ze stołu dzbanek z winem, nalał kubek, wychylił go duszkiem i wyszedł z trzaskiem drzwi zamykając za sobą.
W istocie niespodziany ten widok, nadaremnego już okrucieństwa przygotowany był na ranek następny...
Z obozu widziano nakładny stos, niemogąc zrozumieć do czego on mógł służyć. Wbite w pośrodku dwa pale, widne z daleka, sterczały dla patrzących zagadką...
W nocy Sędziwój się nie kusił pod zamek. Ludzie jego, którzy pod przekop podchodzili i ze stojącemi na murach mieniali obelgi i pogróżki, krzyczeli, że choćby do zimy tu stać mieli, od Złotoryi nie odejdą...
Ciemności dopiero sprowadziły krótką ciszę, jak na brzask w obozie ruszać się poczęto.
Tę chwilę przygotowywania do nowego szturmu wybrał właśnie Biały na ukaranie zdrajców.
Sędziwój z Bartkiem starostą Kujawskim tylko co byli wyjechali od namiotów dla obejrzenia murów i narady co dalej poczynać, gdy wielką furtą Bylica z pachołkami wyprowadził młynarzy na stracenie. Hankę, który na nogach popalonych stać nie mógł, dwaj pachołkowie pod pachy ująwszy, nieśli do zgotowanego dlań słupa. Oprawca na stryczku ciągnął Mańka do drugiego... Czeladź zażegnięte pochodnie niosła...
Widok ten dziwny i straszny wstrzymał wojewodę i starostę. Hanko ku nim błagając ręce wyciągał... napróżno...
Nad wrotami naprzeciw stał Biały i niecierpliwie na stos wskazywał...
Wnet skazanych sznurami przykrępowano do słupów, i suchy chróst i łuczywa u nóg ich podpalono. Dym kłębami wzniósł się do góry...
Sędziwój nie chcąc patrzeć na widowisko, to zawrócił do namiotów... Tu także czekała go boleść niemała... Rażony wczoraj kamieniem z zamku mężny książę Szczeciński dogorywał. Ksiądz wyszedł był od niego — a ranny z obojętnością rycerską czekał już ostatniéj godziny...
Sędziwój blady, pożegnawszy go, wyszedł z namiotu i mierzył zamek oczyma...
— Tyle ofiar — zawołał — tyle krwi i żywotów dla jednego człeka, który Boga, przysiągłszy mu, zdradził i nikomu wiary nie strzyma...
Starosta Kujawski ręką wskazał na mury.
— Ujść mu tym razem nie damy — zawołał — od rzeki kazałem mieć baczność pilną, aby się nocą na lada czółnie nie wymknął. Stać trzeba, głodem go weźmiemy...
— Za długoby było czekać końca — odparł Sędziwój. — Mylę się może... lecz sądzę, że po rozpaczliwej obronie i tej wściekłości w jaką wpadł — niedługo o miłosierdzie prosić będzie... Takim jest...
Bartek z Więcburga zżymnął się tylko, i bluznął znowu obelżywym.
— Wywłoka...
Dnia tego nie szturmowano...
Spokój ten, który mógł się zdawać dla oblężonych pożądanym, był w istocie dla nich zgubnym.
Przypadek czy rachuba sprawiła to, czego żądał wojewoda.
W walce, we wrzawie kąpiąc się Biały byłby wytrzymał z tym zapałem jaki go unosił chwilowo — w spokoju wytrwać długo nie umiał.
Pod wieczór już rzucił się na łoże i twardym snem usnął, mając swojego Buśka u nóg.
Fryda przyszła, spojrzała na niego, i zachmurzona powróciła do swej komory. Przeczuwała, co się w duszy jego dziać miało...
Dopiero następnego dnia zbudził się Biały, przetarł oczy, i zobaczywszy Buśka, zapytał go.
— Szturmują?
Chciał już zbroję wdziewać i za oręż pochwycić.
— Nie — siedzą cicho — rzekł błazen wzdychając. — Pewnie Kaźka, który zmarł, grzebać będą.
— Kaźko? umarł? — krzyknął książę.
Buśko głową potwierdził.
— I koń zdechł co pod nim był, i on w nocy skończył — odezwał się. — Szkoda! taki pan był, co sam z drewnianego kubka pijał wodę, a służba ze srebra wino...
Zmilczał zasępiony książę. Rzucił się na łoże i oczy wlepił w pułap.
Wyczekawszy trochę, jeść i pić podawać kazał.
Milczący pił i jadł, gdy weszła Fryda. Spojrzeli na siebie. Kobieta postrzegła zmianę na twarzy, która była u niego zawsze wiernem ducha zwierciadłem. Oblicze ostygłe było, brwi nawisłe, oczy zagasłe.
— Kaźko zabit! — rzekł cicho... — Widziałem jak go kamień przywalił...
Dźwięk głosu osłabły, zachrypły — potwierdził to, co powiadały oczy.
Nie mówili prawie z sobą, Fryda każdy ruch jego śledziła. Gdy Buśko, który ustąpił, powrócił do izby, książę wysłał go na mury, dowiedzieć się czy walka nie rozpocznie się na nowo.
— Darmo słać — rzekł bajarz — darmo... Szturmu już oni przypuszczać nie będą.
Spojrzał nań Biały.
— Zwijają obóz? — spytał.
— Nie! — zamruczał Buśko — nie, mówią że ludzi darmo tracić nie chcą, gdy i tak wezmą nas głodem...
Książę się rzucił na siedzeniu.
— Nie pleć — głupcze — zawołał.
— Oni to plotą nie ja — szepnął Buśko i westchnął.
Wstał Biały od stołu i po izbie się przechadzać zaczął, resztka energii drgała w nim, mając skonać...
— Drzazgi zawołać! — krzyknął.
Stawił się dowódzca, z twarzą nie wesołą i blizną zalepioną od strzały.
— Na wiele czasu żywność mamy? — zapytał stojąc naprzeciw niego książę.
Oczy Drzazgi zwrócone ku panu odpowiedziały wprzódy niż usta...
— Dwie niedziele nie pomrzemy — rzekł — ale nie utyjem... Mąki mało... gąb przybyło... boć i jeńców dwudziestu kilku karmić trzeba...
Stali naprzeciw siebie milczący, książę się nagle odwrócił i dał mu odprawę ręką.
Popatrzył w okno, przeciągnął się i jak kłoda obalił się na swe łoże, rękę podkładając pod głowę. Fryda chodziła po izbie, Buśko siadł w kącie i spoglądał ku niemu...
Czuła Bodczanka że chwila to była stanowczego przełomu; spróbowała słowem wlać w niego męztwo...
— Gdy się spodziewać nie będą, wycieczkę niech zrobi Bylica... Żywność rzeką by podwieść można.
— Gdyby była — odparł Biały. — Zamek ścisnęli jak w garści, nie wymknąć się i myszy z niego. Dwie niedziele... a potem!
Nie dokończył.
Zerwał się niespodzianie z łoża.
— Dwie niedziele!... — począł tym dawnym głosem zwątpienia. — Wszyscy mnie opuścili, wszyscy — twoi... moi...
Kaźkę pan Bóg skarał... tak — ale królowa Elżbieta kochała go bardzo, król także, większy jeszcze gniew mieć będą ku mnie...
Ręce rozłożył szeroko...
— Nawet poczciwie zginąć nie mogę! — dokończył. Padł znowu na łoże, oczy zakrył i Fryda słowa już z niego dobyć nie mogła...







  1. Bielski.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Buśkiem.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Złotoryą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.