Barani Kożuszek/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dnia tego, gdy stary w sieniach domostwa przy Miodowej napadł hrabiego, piękna kasztelanicowa spodziewała się wieczorem świetnego towarzystwa i wielu gości.
Poczyniono też przygotowania stosowne na ich przyjęcie, bo Loiska miała tę dumę małych ludzi, którzy boleją, gdy w ich domu najwyszukańszy nie panuje zbytek. Gotową była zastawić klejnoty, największą ofiarą okupić wystawę i przepych; nie mogła ścierpieć, aby jej dom z najzamożniejszemi się nie mierzył.
Gotowano więc wieczerzę, sprowadzono ostrygi, przyniesiono wina, kupiono owoce, a sama gospodyni, choć wcale nieumiejąca niczem zarządzić, niecierpliwa, zapominająca się, tego dnia po kilkakroć zapytywała o wszystko.
Potrzeba było przyjąć czasowo jednego lokaja więcej.
Wszystkie pokoje miały zajaśnieć światłem jarzącem.
Loiska zrana była w kilku sklepach, u pani Lex i u Łazarewiczowej, ażeby coś sobie do wieczornego dobrać ubioru. Zimna jak lód, myślała jednak o młodym staroście i głowa jej była nim zajęta. Serce nie uderzyło mocniej, choć chłopak był piękny, świeży i mogący się podobać, choć z oczów jego tryskała rodząca się namiętność; rachowała tylko, że... mogłaby go może doprowadzić aż do ołtarza. Ołtarz dla niej znaczył bogactwo, imię, znaczenie, przepych, zwycięztwo. Zadanie było trudne bardzo, lecz czuła się na siłach, by mu podołać. Zwierciadło mówiło jej jak była piękną, a na przebiegłości, na panowaniu nad sobą nie zbywało.
Odegranie roli cnotliwej, surowej, nieprzystępnej nic ją nie kosztowało.
Ku wieczorowi miała ochotę pojechać i pokazać się w teatrze; lecz po małym rozmyśle, musiała się wyrzec tego. Pięknością olśniewała wprawdzie, lecz nie chciała się w oczach starosty pokazać osamotnioną, wyłączoną z towarzystwa kobiecego, a panie wcale jej nie znały. Przypatrywały się pogardliwie zdaleka i okazywały lekceważenie. Nie wszyscy też mężczyźni coram publico z uszanowaniem byli dla niej.
Musiała się wyrzec tej przyjemności. Siadła tymczasem do klawikordu i potrosze wprawiała białe rączki, nucąc coś półgłosem. Tak czas zbiegł aż do godziny, gdy zwykle hrabia W. nadchodził, ciągnąc za sobą nienasyconych wzruszeniami graczów. Nikogo nie było jeszcze.
Wtem w przedpokoju zaszumiało i wystrojony wpadł Tytus sam — tak, sam jeden. Loiska zarumieniła się, wstając od klawikordu i czekając na tłomaczenie, co te odwiedziny solo oznaczać miały.
Tytus miał twarz zasępioną. Zbliżył się do niej żywo.
— Czybyś pani miała czem wczoraj starostę zrazić, odstręczyć? — zapytał.
— Ja? — odparła Loiska, rumieniąc się. — Cóż to jest? nie rozumiem.
— Na zapytanie moje, czy pójdziemy tu na wieczór, odpowiedział mi jakoś dwuznacznie, chłodno, i znajdował, że mu się zbyt narzucać nie wypada.
Dumną minkę robiąc, lecz z wyraźnem nadąsaniem, gospodyni odparła:
— Cóż mnie to tak bardzo obchodzić może?
Tytus popatrzył na nią, a choć nie odpowiedział żadną niegrzecznością, dał do zrozumienia milczeniem i uśmieszkiem, że wie, co ma trzymać o tem.
— Życzę panom, abyście się gdzieindziej bawili lepiej niż u mnie — zawołała ze źle i przesadnie udaną wesołością.
To mowiąc, parę kroków odeszła, zawołała lokaja i kazała poprawić świece w żyrandolikach u ścian.
Tytus stał, jednę rękę włożywszy w kieszeń. Przystąpił do niej, swobodne nadając sobie ruchy poufałego domu przyjaciela.
— Nie zaprzeczam — szepnął — że okazywanie pewnego chłodu i maleńkie odpychanie ma siłę pociągającą. Stara to reguła; ale nie trzeba, zwłaszcza z młodymi i niedoświadczonymi, biorącymi wszystko za dobrą monetę, przesadzać tej strategii. Boję się, czyś pani nie była za zimną i surową.
Zniecierpliwiona już Loiska zarumieniła się ogromnie, słysząc tę admonicyę, zaperzyła się, tupnęła nogą i z niecierpliwością swojemu charakterowi właściwą wybuchnęła:
— A! proszę! uwolnij-że mnie pan od tych nauk i przestróg! Jestem, zdaje się, pełnoletnią i panią mej woli.
Tytus się zżymnął, podniósł rękę, w której trzymał kapelusz, jakby go w pokoju chciał włożyć na głowę, i... zatrzymał się.
— Przecież kasztelanicowa nie wątpi, że jej dobrze życzę.
Loiska tak jeszcze była rozgniewaną, że słuchać nie chcąc, zawołała drugiego lokaja, rozkazując mu stoliki do gry przygotowywać. Tytus, nienawykły do takiego obchodzenia się z sobą, skłonił się i, nie oglądając, poszedł ku drzwiom. Właśnie miał próg przestąpić, gdy się tu spotkał z lokajem, niosącym na srebrnej tacce list, na którego adres rzucił okiem i poznał charakter hrabiego W. Hrabia W. pisał, a zatem pewnie tego wieczoru nie miał być u Loiski. Zdawało mu się, że ta dezercya zmiękczy piękną panię i ułatwi mu może rozmowę.
Zwrócił się więc od progu, jakby po namyśle, i ręce wtył założywszy, począł przechadzać się po saloniku, zukosa spozierając na Loiskę.
Widział jak pochwyciła list, na adres spojrzawszy, jak zacięła usta, rozerwała pieczątkę, zmarszczona czytać zaczęła i zmiąwszy bilet, wcisnęła do kieszonki. Twarzyczka jej pałała gniewem. Obrachowywała łatwo, iż niebytność hrabiego pociągnie za sobą w salonie pustki.
Narażało ją to na śmiech własnej służby, a może i kogoś więcej.
Niedługo myśląc, przystąpiła do p. Tytusa.
— Proszę pana, pozdrów-że odemnie starostę i powiedz mu, że właśnie spodziewając się go dziś, dałam odprawę graczom. Bylibyśmy wieczór spędzili sami.
Było to kłamstwo, na którem Tytus poznał się, czy nie, ale rad był z niego.
— Tak, to rozumiem — szepnął. — Przewybornie! Gdy mu to oznajmię, nie zaręczam...
Loiska podała mu rękę przy rozstaniu daleko grzeczniej, niż go powitała. Tytus wyszedł rozweselony, nucąc.
Na ostatni ten manewr kasztelanicowa niewiele rachowała, bo zmiana projektów starosty na ten wieczór mało była prawdopodobną. Mogło to chyba na przyszłość posłużyć. W tej chwili więcej ją obchodziła z wielu względów niemiła dezercya hrabiego, którego Loiska potrzebowała.
Był jej kasyerem, bankierem, pomocą w utrzymaniu domu, a nie wymagał od niej niczego więcej nad przyjęcie wieczorem, nad kolacyę, którą później płacił.
Loiska w najgorszym razie rachowała na to, że może nawyknąć do niej, do domu i uczynić ją choćby wątpliwą hrabiną, a niezawodnie milionową panią. Same klejnoty hrabiego szacowano na krocie dukatów.
Pierwszy to raz hrabia W. nie stawił się bez ważnej przyczyny. Wprawdzie nie zdawało się to być groźnem, lecz było wielce nieprzyjemnem.
Gości, choćby przyszli, niepodobna było utrzymać.
Siedziała zadumana, gdy pierwszy z partnerów zwykłych hrabiego wszedł na próg, pytając już o niego w przedpokoju.
Generał X. był to gracz namiętny, znany z tego, że wszystko, co teraz miał, przegrywał. Wyłysiały, podstarzały, niegdyś piękny, z dawnego antinousostwa swego zachował tylko zręczną postawę, ramiona silne, pierś szeroką. Twarz była zaogniona i rysy zgrubiałe. Elegant niegdy, i teraz ubierał się starannie, ale przy grze zapominał się i zaniedbywał, tak, iż bywał nawet śmiesznym. Raz w życiu wygrał był trzykroć sto tysięcy złotych, które bardzo prędko puścił, i odtąd marzył tylko o nowym uśmiechu fortuny. Miał stałe postanowienie zgrać hrabiego W. Tymczasem jednak ostatki co wieczór mu oddawał.
Zaledwie przywitawszy gospodynię, dosyć niegrzecznie zapytał:
— Jakto? niema go jeszcze?
— Niema go i nie będzie dziś, trochę chory — odpowiedziała, zbliżając się doń, Loiska.
Była z nim bez ceremonii.
— Zmiłuj się, generale — dodała nadąsana — załóż ty bank i pociągnij.
— Ja? ja? — odskakując, podchwycił generał. — Ale ja nie umiem, nie mam wprawy. Poniterować, choćby do rana, bylebym miał czem. Zresztą entre nous, moja kasa...
— Pożyczę ci sto dukatów na wieczór do spółki — zawołała gospodyni.
Generał się zadumał.
— A no! — rzekł — któż wie? Bank nam może pójść lepiej, zwłaszcza z taką spółką.
Loiska w tejże chwili poszła do sekretarzyka i wsunęła mu rulon w rękę.
— Siadaj, generale, i przygotuj się. Gdy cię zastaną w gotowości, nikt się pokusie nie oprze.
Generał też nie umiał się jej oprzeć. Złożył kapelusz, przeszedł do drugiego pokoju, siadł na krześle bankierskiem i dukaty rozsypał tak przed sobą, aby ich kupka najpokaźniejszą się wydała. Zamyślony, z uśmieszkiem, talię kart tasował i pstrykał.
We drzwiach ukazał się baron i dwaj wojewodzice, za nimi szło dwóch jeszcze wiernych poniterów hrabiego.
Wszystkich ich z podwójną uprzejmością witała gospodyni, jednym starając się wytłomaczyć niebytność hrabiego, drugich pocieszyć, innych skusić do pozostania ostrygami i wieczerzą.
Goście jednak nie kryli wielkiego zawodu i przykrości, że im hrabia uszedł. Grać z nim, robiło choć nadzieję, dawało możność znacznej wygranej, gdy z generałem wiedziano bardzo dobrze, iż sumę większą tylko stracić było można.
Jednakże to trzaskanie kartami, ten widok kupki złota wywarły pożądany skutek.
Jeden z wojewodziców szepnął, że należało naprzód zdebankować generała, a potem iść albo do Schultza do kamienicy Dulfusa, albo choćby do Bera na Podwale; w ostatku z biedy do Ausowej, do Sarneckiej, do Domagalskiego na Nowe Miasto.
Wprawdzie wszystkie te stoły i sale gry były już chyba ostateczną ucieczką, gdy gdzieindziej brakło banku; lecz dla nałogowych pijaków, gdy brak likworu, i siwucha go zastępuje.
Pierwszy baron podszedł do stolika i, nie siadając, rozpoczął od żartów i porównań hrabiego z generałem.
— Mam ochotę va banque postawić — rzekł.
Generał trochę pobladł, ale wstyd mu było się wypraszać, milczał. Tymczasem jeden z wojewodziców położył pięćdziesiąt dukatów na karcie i podsunął ją. Początku tego było dosyć, by inni za poniterki chwycili. Stół ostawiono dokoła. Nie bez strachu, choć śmiejąc się, generał dość niezgrabnie talię rozpoczął.
Nie wiadomo, jemu, czy gosposi sprzyjało szczęście, bo w ciągu tej talii bank się potroił. Baron o va banque nie myślał. Powoli zaczynano siadać i gra się na dobre rozpoczęła.
Gości przybyło jeszcze kilku. Generał był w najdoskonalszym humorze, szło mu na podziw szczęśliwie. Gracze, choć się krzywili, widząc niezgrabność bankiera, spodziewali się z niej później korzystać. W istocie karty trzymał niezręcznie; kilka razy można je było podpatrzyć. Stawiano niby na pewne, śmiejąc się, no i przegrywano.
Gospodyni oddychała trochę swobodniej, widząc, że przynajmniej dom tego wieczora nie będzie pusty. Ożywiona gra trwała jak zwykle do kolacyi. Generał, wstając od niej, był dosyć grubo wygrany, rozpromieniony i wdzięczny Loisce za tak dobrą radę.
Miano już siadać do stołu, gdy we drzwiach dalekich pokazała się niespodzianie i niewłaściwie Brysia, dając znaki Loisce, iż coś pilnego przynosiła.
Zręcznie się wysunęła pani domu, poszeptała coś z nią i powróciła robić honory wieczerzy, ale widocznie pomieszana, uskarżając się bardzo na silny ból głowy.
To było powodem, że goście pośpieszyli z ostrygami i dorozumiewając się, iż się ich pozbyć chciano, po wieczerzy pożegnali Loiskę. Wszyscy uważali, że czy ją bolała głowa, czy nie, ale coś na niej ciężyło. Oglądała się niespokojnie, niecierpliwie i nie słyszała, co do niej mówiono.
Generał, bardzo sumiennie podzieliwszy wygranę, ucałowawszy rączki kasztelanicowej, wyszedł ostatni, brząkając dukatami w kieszeni i myśląc je jeszcze tejże nocy zanieść do kamienicy Dulfusa, na pierwsze piętro, przy Długiej ulicy.
U Bera na Podwalu gra była mniejszą i towarzystwo mniej dobrane.
Ledwie się drzwi za generałem zamknęły, gdy szybkim krokiem Loiska pobiegła do gabinetu swojego przy sypialnym pokoju.
Tu, rozparty w krześle wygodnie, z butelką pękatą burgunda przy sobie i kielichem napół wypróżnionym, siedział hrabia, któregośmy już raz u Loiski widzieli.
— Nie gniewaj-że się — zawołał, nie podnosząc się z krzesła — proszę cię. Musiałem Kurdwanowskiego i parę osób jeszcze na radę, w sprawie bardzo ważnej, zaprosić do ciebie. Nigdzie teraz pewnym być nie można, że ktoś nie podsłucha i nie zdradzi. Tak samo jak ten Francuz, sekretarz pana Ignacego, mojego dobrego przyjaciela, codzień chodzi z raportem do Bułhakowa, jak pisarz Rzewuskiego przekupiony był przez p. Ciachi — może i mnie ktoś wydać przed spiskowymi.
Loiska stała, słuchając.
— Ale panie het...
— Hrabio — poprawił siedzący w krześle. — Proszę cię, nie irytuj się tem. Przecież to domowi twemu krzywdy nie czyni. Ma foi! nie jesteśmy pierwsi lepsi. A wcale nie życzę sobie, aby ktoś o nas wiedział.
— U mnie schadzki po nocy? — zamruczała Loiska.
— Bardzo są naturalne i daleko łatwiej wytłomaczone, ma toute belle — śmiejąc się, rzekł hrabia. — Pas de prudéries! Każ przychodzących i pytających o mnie tu puszczać. Gabinet ten nam starczy, a tu nas ludzie twoi dewizażować nie będą. Pod te czasy spisków, konjuracyj, katilinaryów należy być ostrożnym.
Mówił to hrabia nawpół drwiąco.
— Ty, prześliczna gosposiu, w czasie naszego koncyliabulum możesz... no, robić co ci się podoba. Obecność twa byłaby dla nas, choć już podtuptanych, niebezpieczną dystrakcyą.
Loiska, ramionami ruszając, wyszła i w tejże chwili w małych drzwiczkach pokazał się generał Kurdwanowski.
— Ledwiem się potrafił pozbyć Suchorzewskiego — rzekł od progu. — Jest to człowiek wielce pożyteczny, ale języka nie utrzyma.
— Zlituj się, a któżby tego krzykałę wziął do rady tajemnej? — zawołał hrabia. — Bawimy się nim wszyscy, bo jest wyśmienity i bierze się na seryo; ale niech go kaci porwą, jaki głupi! Tego rodzaju kretyństwa — dodał — spotkać mi się nie trafiło w życiu, bo połączone z rodzajem wymowy, czyniącej wrażenie na tłumie i mające pozory czegoś niegłupiego. Suchorzewskiego musimy piastować jak oko w głowie, bo go można jak miotłę w komin popchnąć, gdzie się kominiarzowi samemu iść nie chce. Don Kiszot nasz sejmowy, do pary z kasztelanem Łukowskim.
Hrabia śmiał się jeszcze, gdy naprzód jeden małego wzrostu, przygarbiony, w okularach wszedł mężczyzna, ze śmiesznem zmarszczeniem twarzy przypatrując się tym, co go poprzedzili. Potem wsunął się pleczysty, w mundurze wojskowym, średnich lat brunet, który zdala i z wielkiem uszanowaniem się pokłonił.
Wszyscy, usadowiwszy się na znak dany przez hrabiego, gdzie kto mógł, od niego oczekiwali zagajenia. On tu widocznie stanowił ognisko.
Nie zapraszając gości swych na burgunda, którego sobie nalewał, hrabia pomyślał nieco i zamiast sam począć, odezwał się:
— Kurdwanowski, mów ty za mnie. Nie podnoś tylko głosu. Ja mam ten brzydki zwyczaj, że jak ostatni szlachcic polski, nie mogę mówić bez wrzasku. Sejmiki nas tego nauczyły. Mów krótko, Kurdwanosiu, i cicho! Chociaż jesteśmy w miejscu bezpiecznem, dziś za nic ręczyć nie można.
Kurdwanowski śmiały był, ale wymową nie celował. Zaczął od tego, że się zająknął.
Hrabia, lubiący się pośmiać przy każdej sposobności, nawet gdy o najważniejszą w świecie rzecz chodziło — nie można było ręczyć, czy umyślnie generała na sztych nie wystawił.
— Rzecz tedy taka jest — mówił generał z wysiłkiem. — Niema wątpliwości, że spisek i zamach na rzeczpospolitą istnieje, że ją utopiści chcą na monarchię absolutną przerobić i swobody szlacheckie odwieczne podeptać. Bądźcobądź, choćby życie stawić przyszło, my tego nie dopuścimy.
Pocichu mężczyzna w okularach potwierdził.
— Nie godzi się dopuścić.
Tu hrabia, widząc, że generałowi szło jak z kamienia, machnął ręką i sam głos zabrał:
— Spiskowi, choćby tak rozumnego mieli człowieka na czele, jak mój serdeczny przyjaciel pan Ignacy, jak ks. biskup kamieniecki i ten demagog podkanclerzy... zjedzą licha, czy czego dokażą bez króla. Obmotali go też, oplątali i wzięli w kuratelę. Nikt tego człowieka lepiej nie zna nademnie. Pan Ignacy ze swoim i z Piatolego rozumem nigdyby niczego nie dokazał, gdyby jako ex-jezuita nie użył kobieciny jako pośredniczki. Ale to intra parenthesim... Króla im potrzeba odebrać. Ale jak? otóż to sęk! Prymas się usunął, pani krakowska próżno kwili. Grabowska się gniewa, ale czasy jej przeszły. Król znosi jej łajanie z pokorą, bo mu dobrze uszy naciera, a gdzieindziej się konsuluje. Gdybyśmy kwokę znaleźli nawet, niepewny to środek. A króla nam potrzeba mieć koniecznie!
Wszyscy potakiwali. Hrabia głos zniżył; słuchający skupili się bliżej.
— Ja wam powiadam, że czasem i od waryatów czegoś nauczyć się można i trzeba.
Tu się uśmiechnął.
— Pamiętacie — dodał zupełnie już cicho — jak konfederaci barscy porwali króla jegomości? Nie było to głupio, tylko wykonanie myśli nie odpowiedziało. A gdybyśmy my zręczniej to wykonali? Ja za sukces ręczę: ludzi mam i ludzi dam. Jadącego do Łazienek w Alei Ujazdowskiej otoczymy i porwiemy. W naszych rękach będzie inny[1].
Milczenie głębokie zapanowało, gdy hrabia mówić przestał. Słuchający oglądali się jeden na drugiego. Hrabia śledził uczynione wrażenie.
Nie oponował nikt wprawdzie, lecz i przyzwolenia, ani oklasku myśl śmiała nie znalazła.
Mężczyzna w okularach zaczął powoli.
— Choćbyśmy na samą tę myśl zgodzić się mogli, wykonanie niesłychane trudne, niebezpieczeństwo wielkie, ryzyko straszne...
— Ale tym razem głowę daję — przerwał hrabia — że się uda. Ja w tem... Mam władzę, siłę, ludzi po temu, a chwilę potrafię wybrać, bo wiem, co się każdego dnia na dworze dzieje. Dyskutujmy założenie, egzekucyę ja biorę na siebie.
— Suponujemy więc — począł okularowy — iż rzecz się ma wykonać. Dalej co? Króla mamy tedy w ręku, ale cóż z nim?
— Z królem w ręku natychmiast konfederacya. Żywioły do niej gotowe.
— Ale gdzież n. pana myśli hrabia uprowadzić? Tu w Warszawie oni mają za sobą ludność, część wojska, sejm...
— Ta, ta, ta! — zawołał hrabia — im się zdaje, że oni to wszystko mają. Teroryzują! Każą milczeć, krzyczą i nikt się odezwać nie śmie... Mamy przeciwko nim broń doskonałą. Naprzód źrenicę wolności nam chcą wyrwać; powtóre wiemy z pewnością, że traktują zdrajcy z Prusakiem, chcąc przymierze z nim okupić ustąpieniem Gdańska i Torunia. Będą dowody czarno na białem. Całą tę fakcyę nimi zabijemy. Król, raz w rękach naszych, śpiewać będzie, jak my zagramy. Zbyt miękki i rozumny człek, by się opierał, a w gruncie on widzi, że robi głupstwo, tylko biedaczysko oprzeć się niema siły. Tę siłę my mu damy!
Zamilkli wszyscy; hrabia się coraz myślą własną zapalał, burgunda pił, śmiał się i rzucał oczyma po swoich.
— Cóż panowie na to?
Skromny ów mężczyzna, który się dotąd nie odzywał i stał trochę na uboczu, nagle wtrącił:
— Myśl, jak nie może być lepsza. Śmiała, jedyna w dzisiejszych okolicznościach, co nas zbawić może i od wojny uchronić. To już o nic nie idzie, tylko jak? quomodo?
Hrabia się uśmiechnął.
— Najgłówniejsza rzecz — rzekł — zachować tajemnicę, ale taką, aby żywa dusza, oprócz nas, nie domyślała się tego. Nikt dziś nic podobnego przypuścić nie może, nikomu takie zuchwalstwo na myśl nie przyjdzie. Król jegomość, słuchając tego miłego wołania: „król z narodem, a naród z królem“ — bezpieczny jest, spokojny, ani mu się śni nic podobnego. Stary jego stangret na koźle, dwóch lokajów, adjutant, może kilku konnych mu towarzyszy, i to nie zawsze, gdy do Łazienek jedzie. Postarać się o to najłatwiej, aby naznaczonego dnia ludzie, jakich nam potrzeba, z nim jechali, lub aby ich jak najmniej było. W alei otoczy go przechodzący oddział wojska, którego ja pewnym będę, i weźmiemy go tak cicho, że na zamku ani o tem wiedzieć będą. A gdy na larum uderzą, król jegomość mieć będzie przy sobie imponującą siłę militarną. A co?
Hrabia z rozweseloną twarzą wstał z krzesła.
Obecni zdawali się przyjmować myśl bez sporu; jeden tylko okularowy miał minę obojętną i nieprzekonaną.
— Wszystko to bardzo pięknie — rzekł. — Zasadniczo rzecz się zdaje obmyślana na pewnej podstawie, z gruntowną znajomością sytuacyi i charakteru króla. Ale ja, Tomasz niewierny, powtarzam swoje: wykonanie trudne, niebezpieczne! Gdyby się nawet udało, zawre w całym kraju, jak w kotle. Patryoci mają znaczną siłę...
— Nieprawda, jako żywo! — przerwał Kurdwanowski. — Teroryzm usta zamyka; drżą wszyscy i odzywać się nie śmią; ale prawdziwi republikanie jęczą, wiedząc, że grozi absolutum dominium i ruina swobód naszych.
— Tak jest — potwierdził hrabia gorąco. — Patryotyzmy modne i kunsztowne; ale to, czemeśmy żyli wieki, „auream libertatem“, opłakują wszyscy.
Okularowy nieznacznie ramionami podniósł.
— Suponujemy, że tak jest — rzekł — ale wykonanie! Trzeba ludzi do niego, zatem i do konfidencyi przypuścić niemało osób, a gdzież to u nas widziana rzecz, ażeby się sekret utrzymał? Niema narodu mniej nad nas do tajemniczych robót stworzonego. Zaleje kto wieczorem pałkę, będzie się ściskał i ślinił z pierwszym lepszym, rozpłacze i wypapla. Rzadki, coby przed żoną język wstrzymał, lub przed kochanką. Gęba będzie świerzbiała. Nuż przed czasem kto bąknie... po wszystkiem.
Hrabia się rzucał, słuchając:
— Mylisz się, panie strażniku — rzekł. — Ludzi będziemy mieli, nie spowiadając się przed nimi. Asindziej powiadasz, że niema narodu, któryby do sekretów mniej od nas był stworzony — concedo; ale też niema narodu, któryby, przywiązawszy się do człowieka, ślepiej w niego wierzył. Ja mam takich, co po dobrem śniadaniu pójdą za mną, nie pytając, kędy zechcę.
— A, prawda! — dodał milczący mężczyzna — słowo daję! Prawda święta!
Pan strażnik zamilkł.
— Zatem — podchwycił hrabia — myśl tę każdy z nas bierze ad deliberandum, ale z samym sobą, i wiążemy się najświętszą, najuroczystszą przysięgą.
(Tu hrabia palce złożone podniósł do góry).
— Pod kpem, szelmą i infamisem, nikomu, rodzonemu ojcu ni bratu, ani słowa!
Obejrzał się mówiący. Wszyscy bez wyjątku popodnosili palce i szeptali coś, jakby przysięgę.
— Ale bo też wygadać się z tem, toby znaczyło gardła nadstawić — rzekł strażnik. — Spisek taki, boć to konjuracya nie co innego, pachnie...
— Czem ma pachnieć? — przerwał hrabia. — Dobrem starostwem i krzesłem senatorskiem, gdy się uda. A że się uda...
Uderzył się w piersi.
— Nie zaprzeczycie, że buława, którą mam honor dzierżyć, ma pewne prerogatywy, choć ten głupi sejm wydrzeć je jej pragnie i pierwszego stróża wolności obezwładnić. Zjedzą kaduka! Są tradycye! Jeszcze nowostki te się nie przyjęły i ta fakcya swojego sejmu nie zamknęła... Stanie się przeciw konfederacyi rekonfederacya... Król będzie z nami.
Tu rozśmiał się bardzo głośno.
— A! dożyć tej chwili, gdy się to wszystko rozproszy i po mysich dziurach szukać będzie schronienia! — zawołał. — Warto prawdziwie coś za to poświęcić.
Zatarł ręce, a potem palec położył na ustach.
— Tylko sza!
Narada zdawała się skończona. Strażnik tylko przystąpił do hrabiego i na bok się z nim usunąwszy, chwilę coś szeptał.
— Wiecie panowie co? — odezwał się hrabia — pierwsza myśl jest rzucona; niech ziarno to kiełkuje, niech rośnie. Schodzić się nam potrzeba gdzieś, aby, jeśli komu co przyjdzie do głowy, poddał to dyskusyi. Zatem, zdaje mi się, że stosowniejszego kąta, jak tu, trudno znaleźć. Dom nie tak bardzo na oku. Piękna gosposia, gra u niej... jeśli kogo wabią, dziwu niema. Nikt tu nie podejrzewa. U mnie, choć ludzi moich znam, za nikogo nie ręczę. Za tydzień więc, o tej samej godzinie ja uproszę znów, aby nam się dano naradzić.
Był to znak do rozchodzenia się. Hrabia zwolna rękawiczki nakładał i szepnął Kurdwanowskiemu, aby gości wyprowadzał. Sam chciał pozostać i gospodyni podziękować.
Gospodyni ręczyła wprawdzie, że nikt podsłuchiwać nie może i nie będzie, ale sama czuła się uprawnioną do nadstawienia ucha. Cieniuchne drzwiczki, ukryte za pawilonem, doskonale się do tego nadawały. Ciekawość była zbyt wielką, aby się oprzeć jej mogła. Naradzano się tajemnie, a posiadanie tajemnicy jest zawsze siłą nie do pogardzenia.
Piękna Loiska, stojąc za drzwiczkami, wysłuchała tak prawie całej rozmowy, a choć ułamki pewne nie doszły jej uszu, łatwo domyśleć się ich mogą. Śmiałość pomysłu hrabiego przeraziła ją, osłupiała niemal. Serce uderzyło jej mocno, gdy się uczuła panią tak ważnego sekretu.
Trzymała więc w ręku nić spisku i mogła... w główce się jej zawracało. Była nadzwyczaj rada z siebie, iż podeszła pod drzwiczki.
Nim się jeszcze rozchodzić poczęto, przeszła dla niepoznaki pocichutku do salonu i tam oczekiwała, aby jej Brysia, na czatach stojąca, znać dała, że do gabinetu może powrócić.
Zamiast Brysi, sam hrabia otworzył drzwi, oczyma szukając pani domu. Majestatycznym kroczkiem, z twarzyczką kwaśną i nachmurzoną umyślnie, Loiska zbliżyła się do niego.
— Dziękuję i dobra noc! — zawołał hrabia. — Tak niestety, dobra noc dać muszę, bo...
Spojrzał na nią szydersko nieco.
Loiska zmarszczyła się groźno.
— Panie hrabio — rzekła — niech-że ta narada, o godzinie tak niezwykłej, będzie ostatnią.
— A, par exemple! — przerwał żywo, kapelusz już na głowę nałożywszy, gość — o tem ja nie chcę słyszeć... Ma toute belle, zobaczysz, że na małej wyświadczonej mi usłudze źle nie wyjdziesz.
Skłonił się i, dalszych protestacyj słuchać już nie chcąc, wyszedł.
Loiska siadła zmęczona, ale w duszy uradowana wielce. Mało jest kobiet, któreby z posiadania wielkiej tajemnicy nie były uszczęśliwione, a w położeniu i przy charakterze pięknej pani, sekret takiej wagi był prawdziwym darem nieba.
Wśród tego społeczeństwa obracając się z trudnością, w położeniu będąc wątpliwem, właśnie teraz, gdy starosta zdawał się chcieć ją opuścić, gdy hrabia W. ostygał... potrzeba jej było mieć w ręku nowy oręż do obrony i działania. Straty poniesione dnia tego mniej już dotkliwie bolały.
Jak znaczniejsza część ludzi owych czasów, Loiska nie miała przekonań żadnych, sympatye nie pociągały jej ku żadnemu obozowi. Z jednym z nich tylko wiązały ją bliższe stosunki i interes. Gotową była zupełnie poświęcić ludzi, dla których nie miała szacunku, ani przywiązania, gdyby się to tylko na co zdało.
Mogła króla obronić!
Uśmiechała się, myśląc o tem i nieopatrzności hrabiego, który szukał sobie tak przemyślnie bezpiecznego kąta, a drzwi zapomniał obejrzeć, i głos tak podnosił, że go w trzecim pokoju słychać było.
To, co mowił strażnik, przychodziło jej na myśl. Wielką zdawał się mieć słuszność.
W nierównie lepszym humorze niż z wieczora była, znalazła ją przy rozbieraniu powiernica Brysia, a paręset dukatów, wygranych przez generała, także się do tego przyczynić mogło, bo w domu nie zawsze był dostatek, a nieustannie zwiększały się potrzeby.
Im położenie Loiski dwuznaczniejszem było, tem więcej dla pozłocenia go potrzebowała.
Z uśmiechem na ustach usnęła spokojnie i marzyła może, iż starosta klęczał u nóg jej, białą rękę całował, a u stópek składał wszystko, co miał: serce, rękę, skarby, imię i... młodość ledwie rozkwitłą, której jej tyle pań miało zazdrościć.
Wstała Loiska późno bardzo. Ranek, jak zawsze, sprowadził do przedpokoju przekupniów i usłużnych faktorów.
Naprzykrzonym wierzycielom można było dać teraz małą zaliczkę. Dziwnem wydało się trochę Loisce, że przy toalecie gości nie było, i gdy ubrana prześlicznie, na przedobiedzie wyszła do salonu, nikt się nie zjawił.
Było to prawie niepraktykowanem.
Z południa na chwileczkę wpadł pan Tytus, tylko aby oznajmić, iż prawdopodobnie starostę przyprowadzi. Ale Loiska już mniej się zdawała dbać o to. Obojętnie dość odparła:
— Bardzo mi będzie miło.
Z Tytusem jednak obeszła się grzecznie, była mu wdzięczną za gorliwość jego i białą rączkę wyciągnęła do pocałowania.
Po przejażdżce do miasta, bo gdy miała pieniądze, zawsze czegoś ze sklepów potrzebowała i chętnie traciła na fraszki, Loiska wróciła do domu, aby się na wieczór przystroić.
Hrabia W. nie dawał znaku życia. Miało-li to oznaczać, że przybędzie? czy że... Nie umiała odgadnąć.
W godzinie zwyczajnej ani hrabiego W., ani żadnego z tych, co z nim grywali, nie mogła się doczekać. Trochę ją to zniecierpliwiło. Więc nawet generał ten przebrzydły ją zdradził. Hrabia W. widocznie był stracony. Znajdowała teraz, że to było bardzo szczęśliwem, bo gracz mógł w końcu dom jej skompromitować.
Ale ta pustka w domu, te salony oświetlone dla nikogo.
Napróżno starała się sama oszukać, uspokoić, wytłómaczyć to na dobre. Łzy jej chwilami w oczach stawały.
Wszystkie więc najwyszukańsze rachuby zawieść ją miały?
Szukała w swem postępowaniu omyłek i znaleźć ich nie mogła. Miłość własna ją zaślepiała.
Tak część wieczora upłynęła: nie było nikogo. Spodziewała się jeszcze starosty, myśląc już z trochą niepewności, jak się z nim obchodzić miała. Czy Tytus miał słuszność, czy też ona?
Loiska byłaby w najgorszy humor wpadła, gdyby nie podchwycona tajemnica, którą sobie obiecywała zużytkować. Stanowiło to całą jej pociechę.
Godzina już była dosyć późna, gdy w przedpokoju usłyszała pani domu szastanie nogami. Miała słuch tak delikatny, a pamięć tak doskonałą, że prawie wszystkich swoich gości rozpoznawała po chodzie, po głosie, po czemś nieznacznem.
Wzdrygnęła się i zadrżała, usłyszawszy ochrypły głos basowy, znany jej dobrze, ale oddawna już nieobijający się o ściany jej mieszkania.
Odgadła po nim krajczego.
Był to możnej i wielkiej rodziny w kraju potomek, podupadły, słynny z największych szaleństw i rozpusty, utracyusz, zrujnowany awanturnik, który się teraz najmniej godziwemi środkami od ostatecznej bronił nędzy. Familia, wyrzekając się go, uważając za odrzutka, już mu nie pomagała; on ją napastował, procesował, a że niegdyś miał stanowisko urodzeniu odpowiednie, wciskał się wszędzie: do króla, do dygnitarzy i był plagą całego społeczeństwa. Cynik, nie mierzący wyrazów, podrażniony, wszędzie, gdzie wszedł, przynosił z sobą skandal. Uciekano od niego, jak od zapowietrzonego, i nawet ci, co niewiele lepszą od niego reputacyę mieli u ludzi, z krajczym na równi stawać nie chcieli.
Stary rozpustnik, zawsze jeszcze licząc się za magnata, bo mu mnogie procesa, w jego przekonaniu, odzyskanie jakiejś bajecznej fortuny zapewniały, upodobał był sobie bardzo kasztelanicową i chciał się nawet z nią żenić; ale Loiska, mimo tytułu, jaki jej przynosił, obrzydliwego człeka ze wstrętem odpychała.
To mogło dać miarę upadku krajczego.
Oddawna nie bywał on już u Loiski, a przybycie jego tak ją oburzyło, że chciała pobiedz, aby ludziom dać rozkaz nieprzyjmowania, gdy on już się z pańską butą wtoczył do salonu.
Był to typ osobliwy zrujnowanego magnata, któremu pozostały duma, śmiałość, przesadzony cynizm dawny i maniery wielkiego świata, połączone z grubiaństwem jakiemś. Twarz czerwona, cała w plamach i wyrzutach, przypominała Tyberyuszową. Piękne niegdyś suknie leżały na nim pomięte, zaniedbane, starte, poplamione. Ręce i nogi obrzękłe miał od podagry, a szyję i twarz pomarszczoną i wychudłą. Wejrzenie zuchwałe, ogłupione, obwisłe wargi, oczy płonące, budziły największą odrazę...
Przy tem wszystkiem miał jeszcze pasyę do kobiet i rad był galanta udawać, choć ręce mu się trzęsły i na nogach ledwie mógł ustać.
— Królowej mojej do nóżek upadam! — zawołał, wchodząc. — Cóż to? Samą zastaję? Szczęście osobliwe! Gdzież dwór i adoratorowie asindźki?
Chciał się do ręki przysunąć, ale Loiska się cofnęła i wskazała mu krzesło. Krajczy padł na nie.
— Każ mi się dać co napić — zawołał — pali mnie! mam szalone pragnienie, a widok twój, królowo moja, powiększa je.
Począł się śmiać, z bydlęcym wyrazem zadowolenia, oczu nie spuszczając z gospodyni, która trzymała się zdala, widoczny mu wstręt okazując.
Krajczy rozparł się szeroko w fotelu, za nogi sycząc pochwycił, odprostował się i próbował uśmiechać.
— Cóż, królowo moja? — począł. — Pogardziłaś mną? hę? Żałować będziesz. Ja proces z tymi łotrami wygram i magnatem jak byłem, tak będę. Zobaczysz! To są uzurpatorowie. Nie chcę im dowodzić, że są illegitimi, ale ta cała linia nie z krwi naszej... Wszyscy o tem wiedzą. Już mi ofiarowali pół miliona, aby mi gębę zamknąć. Odmówiłem... nauczę ich!... Widzisz, królowo, byłabyś miała tytuł hrabiny i magnacką fortunę, a choć mąż trochę stary, ale jary. Z tych bólów w nogach, da Bóg, na rok przyszły Pyrmont mnie wyleczy i mazura jeszcze zatańczę.
Przyniesiono limonadę; krajczy skrzywił się na nią, popatrzył, a nareszcie wypił.
— Ponczubym wolał — mruknął.
Loiska ciągle się trzymała zdala; gość oczyma ją pożerał.
— Wiecznie młoda i piękna! — zawołał. — Ale cóżeś to tak sama jedna? Hrabia W. grywał u ciebie... hę? Odprawiłaś go, czy on się sam wyabszytował?
Loiska ruszyła ramionami. Pragnęła pozbyć się go przed przybyciem starosty.
— Chciałam dziś wyjechać z domu — szepnęła.
Krajczy jakby nie słyszał.
— Ja tu do ciebie nie bez interesu przybyłem — rzekł. — Chciałem ci jeszcze tę refleksyę uczynić, że dobrzebyś zrobiła, idąc za mnie. Masz dużo rozumku i śmiałości, pomagałabyś mi dokuczać familii mojej. We dwoje łatwiej nad nią odnieślibyśmy zwycięztwo. Samo ożenienie jużby ich do pasyi doprowadziło (zaczął się śmiać), a toby mi było bardzo miłem.
Loiska aż nogami tupała z niecierpliwości. Krajczy śmiał się, ale mu razem łzy z oczów ciekły.
— Rozmyśl się, kochaneczko — dodał — jam gotów. Familia będzie się wściekała.
— Zdaje mi się — odrzuciła Loiska — że panu właściwiej myśleć o doktorze, niż o żonie.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza — odparł gość. — A choć nogi trochę strzykają, serce gorące mam, królowo moja i bóstwo ty moje!... Wiesz — dodał nagle — przypominasz mi margrabinę de St. Adelgonde, Francuzkę, dla której się z pierwszą żoną rozwiodłem; kubek w kubek była, jak ty. Miałem się z nią żenić. Szczęściem Francuz mnie wyręczył. Kochała się szalenie we mnie... byłem młody...
Loiska odwróciła się od niego. Byłaby wiele dała, żeby się go pozbyć, gdy w przedpokoju poznała głosy Tytusa i starosty.
Młody panicz wszedł już do salonu zmieszany i nieswój, a zobaczywszy krajczego, którego znał z reputacyi i z widzenia, jeszcze bardziej się zakłopotał.
Stary, przymrużywszy oczy i popatrzywszy nań, ruszył się, na lasce podpierając, aby go przywitać. Loiska, z wyrazem wstrętu na twarzy, odwracała się od niego ku nowoprzybyłym.
Ci niebardzo mieli ochotę kumać się z rozgłośnym awanturnikiem, lecz krajczy zmusił ich do tego. Podszedł sam do starosty.
— Cieszę się, że asindzieja tu widzę — rzekł — to dowodzi, że gust masz dobry.
Pięć grubych palców złożył razem i w końce ich się pocałował, patrząc na gospodynię. Poczem rozśmiał się cynicznie. Loiska gniewem pałała.
Starosta, zimno przywitawszy natręta, ustąpił nieco na bok. Krajczy przyczepił się do Tytusa.
— Spotykaliśmy się już gdzieś z asindzim, fizyognomia mi znajoma. Przyjacielujesz staroście? a no, powinien ci być wdzięczny za zrobioną znajomość z tą piękną panią.
Tytus się nasrożył i chciał odchodzić, ale krajczy nie zważał na to.
— Nie myślicie zagrać? tu co wieczór grywają... hę! Miałem i ja ochotę — rzekł, potrząsając kilkunastu dukatami w kieszeni. — Ja gram w co kto chce. Lombra, tryszaka, faraona, vingt et un.
Nikt nie odpowiadał.
Wszyscy, nie wyjmując gospodyni, taki mu chłód okazywali, że krajczy w końcu, mimo nawyknienia do awanij, obruszył się. Kapelusz, trzymany w ręku, nałożył na głowę, laskę postawił naprzód i nadąwszy się, począł iść ku drzwiom, z salonu już wołając na lokaja:
— Gerome! futerko!
Wyszedł tak, nie żegnając się i nie żegnany, w progu, choć z wielką trudnością, umyślnie zaczynając poświstywać.
Loiska, której z gniewu mdło się zrobiło, padła na krzesło, zakrywając sobie oczy.
— Mój Boże! — rzekł Tytus — nie potrzeba tego tak brać do serca. Jest to człowiek znany ze swego cynizmu i bezczelności. Niedawno toż samo zrobił u księżnej hetmanowej, która go źle przyjęła.
Loiska pomyślała, że łatwiej było znieść księżnie, niż jej.
Starosta starał się niby nie widzieć wypadku, a osłodzić przypomnienie jego grzecznością i zwróconą na inny przedmiot rozmową.
Ale wieczór był struty; gospodyni nadąsana nie mogła już przyjść do siebie i wszystkie jej plany zdobywcze w połykanych łzach gniewu się rozpłynęły.
Starosta też sztywniejszym był niż dawniej, mniej poufnym, niezmiernie grzecznym, nadskakującym, ale zimnym.
Loiska uczuła, że musiano go przestrzedz, że miał się na baczności i że na opanowanie go tak bardzo liczyć nie mogła.
Z rozpaczy wróciła do zwykłego sobie śmiałego tonu, do rozmowy bez rachuby, do ostrych dowcipów, które ją czyniły jeśli niezbyt idealną, to bardzo interesującą.
Z goryczą poczęła mówić o wielkim świecie, o tych, którzy na nią patrzyć i znać jej nie chcieli. A że dla starosty ten ton i ta śmiałość były rzeczą nową, potrafiła go rozbawić i zatrzymać do wieczerzy.
Zrozpaczone to postępowanie lepszy skutek zrobiło, niż dawna duma i przesadna surowość. Starosta wyszedł znów zachwycony.
A jednak była to — wedle potajemnego jego postanowienia — ostatnia, dla przyzwoitości oddana wizyta, gdyż chciał się wycofać i, nic nie mówiąc Tytusowi, stosunek ten zerwać. Wpłynęły na to przestrogi żebraka zagadkowego i tu i owdzie w czasie wizyt oddawanych w mieście, pochwytane wyrazy...
Wiedziano już, że bywał u tak zwanej kasztelanicowej i nie odradzając mu wyraźnie, mimochodem ostrzegano o niebezpieczeństwie.
Właśnie w tych kołach, do których zajrzał odwiedzając Ignacego i Stanisława Potockich, wiedziano o stosunkach Loiski z obozem przeciwnym. Zwrócono uwagę młodego chłopaka na to, iż może zetknąć się z ludźmi, z którymi stosunki mogłyby go tam zaprowadzić, gdzie zajść ani chciał, ani był powinien. Starosta, pomimo młodości i gorącego temperamentu, poczynał wchodzić w siebie i myśleć... Ostygł też znacznie dla Tytusa.








  1. Projekt ten jest historyczny.(Przyp. autora.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .