Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak część wieczora upłynęła: nie było nikogo. Spodziewała się jeszcze starosty, myśląc już z trochą niepewności, jak się z nim obchodzić miała. Czy Tytus miał słuszność, czy też ona?
Loiska byłaby w najgorszy humor wpadła, gdyby nie podchwycona tajemnica, którą sobie obiecywała zużytkować. Stanowiło to całą jej pociechę.
Godzina już była dosyć późna, gdy w przedpokoju usłyszała pani domu szastanie nogami. Miała słuch tak delikatny, a pamięć tak doskonałą, że prawie wszystkich swoich gości rozpoznawała po chodzie, po głosie, po czemś nieznacznem.
Wzdrygnęła się i zadrżała, usłyszawszy ochrypły głos basowy, znany jej dobrze, ale oddawna już nieobijający się o ściany jej mieszkania.
Odgadła po nim krajczego.
Był to możnej i wielkiej rodziny w kraju potomek, podupadły, słynny z największych szaleństw i rozpusty, utracyusz, zrujnowany awanturnik, który się teraz najmniej godziwemi środkami od ostatecznej bronił nędzy. Familia, wyrzekając się go, uważając za odrzutka, już mu nie pomagała; on ją napastował, procesował, a że niegdyś miał stanowisko urodzeniu odpowiednie, wciskał się wszędzie: do króla, do dygnitarzy i był plagą całego społeczeństwa. Cynik, nie mierzący wyrazów, podrażniony, wszędzie, gdzie wszedł, przynosił z sobą skandal. Uciekano od niego, jak od zapowietrzonego, i nawet ci, co niewiele lepszą od niego reputacyę mieli u ludzi, z krajczym na równi stawać nie chcieli.