Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z południa na chwileczkę wpadł pan Tytus, tylko aby oznajmić, iż prawdopodobnie starostę przyprowadzi. Ale Loiska już mniej się zdawała dbać o to. Obojętnie dość odparła:
— Bardzo mi będzie miło.
Z Tytusem jednak obeszła się grzecznie, była mu wdzięczną za gorliwość jego i białą rączkę wyciągnęła do pocałowania.
Po przejażdżce do miasta, bo gdy miała pieniądze, zawsze czegoś ze sklepów potrzebowała i chętnie traciła na fraszki, Loiska wróciła do domu, aby się na wieczór przystroić.
Hrabia W. nie dawał znaku życia. Miało-li to oznaczać, że przybędzie? czy że... Nie umiała odgadnąć.
W godzinie zwyczajnej ani hrabiego W., ani żadnego z tych, co z nim grywali, nie mogła się doczekać. Trochę ją to zniecierpliwiło. Więc nawet generał ten przebrzydły ją zdradził. Hrabia W. widocznie był stracony. Znajdowała teraz, że to było bardzo szczęśliwem, bo gracz mógł w końcu dom jej skompromitować.
Ale ta pustka w domu, te salony oświetlone dla nikogo.
Napróżno starała się sama oszukać, uspokoić, wytłómaczyć to na dobre. Łzy jej chwilami w oczach stawały.
Wszystkie więc najwyszukańsze rachuby zawieść ją miały?
Szukała w swem postępowaniu omyłek i znaleźć ich nie mogła. Miłość własna ją zaślepiała.