Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Loiska ruszyła ramionami. Pragnęła pozbyć się go przed przybyciem starosty.
— Chciałam dziś wyjechać z domu — szepnęła.
Krajczy jakby nie słyszał.
— Ja tu do ciebie nie bez interesu przybyłem — rzekł. — Chciałem ci jeszcze tę refleksyę uczynić, że dobrzebyś zrobiła, idąc za mnie. Masz dużo rozumku i śmiałości, pomagałabyś mi dokuczać familii mojej. We dwoje łatwiej nad nią odnieślibyśmy zwycięztwo. Samo ożenienie jużby ich do pasyi doprowadziło (zaczął się śmiać), a toby mi było bardzo miłem.
Loiska aż nogami tupała z niecierpliwości. Krajczy śmiał się, ale mu razem łzy z oczów ciekły.
— Rozmyśl się, kochaneczko — dodał — jam gotów. Familia będzie się wściekała.
— Zdaje mi się — odrzuciła Loiska — że panu właściwiej myśleć o doktorze, niż o żonie.
— Jedno drugiemu nie przeszkadza — odparł gość. — A choć nogi trochę strzykają, serce gorące mam, królowo moja i bóstwo ty moje!... Wiesz — dodał nagle — przypominasz mi margrabinę de St. Adelgonde, Francuzkę, dla której się z pierwszą żoną rozwiodłem; kubek w kubek była, jak ty. Miałem się z nią żenić. Szczęściem Francuz mnie wyręczył. Kochała się szalenie we mnie... byłem młody...
Łoiska odwróciła się od niego. Byłaby wiele dała, żeby się go pozbyć, gdy w przedpokoju poznała glosy Tytusa i starosty.