Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Każ mi się dać co napić — zawołał — pali mnie! mam szalone pragnienie, a widok twój, królowo moja, powiększa je.
Począł się śmiać, z bydlęcym wyrazem zadowolenia, oczu nie spuszczając z gospodyni, która trzymała się zdala, widoczny mu wstręt okazując.
Krajczy rozparł się szeroko w fotelu, za nogi sycząc pochwycił, odprostował się i próbował uśmiechać.
— Cóż, królowo moja? — począł. — Pogardziłaś mną? hę? Żałować będziesz. Ja proces z tymi łotrami wygram i magnatem jak byłem, tak będę. Zobaczysz! To są uzurpatorowie. Nie chcę im dowodzić, że są illegitimi, ale ta cała linia nie z krwi naszej... Wszyscy o tem wiedzą. Już mi ofiarowali pół miliona, aby mi gębę zamknąć. Odmówiłem... nauczę ich!... Widzisz, królowo, byłabyś miała tytuł hrabiny i magnacką fortunę, a choć mąż trochę stary, ale jary. Z tych bólów w nogach, da Bóg, na rok przyszły Pyrmont mnie wyleczy i mazura jeszcze zatańczę.
Przyniesiono limonadę; krajczy skrzywił się na nią, popatrzył, a nareszcie wypił.
— Ponczubym wolał — mruknął.
Loiska ciągle się trzymała zdala; gość oczyma ją pożerał.
— Wiecznie młoda i piękna! — zawołał. — Ale cóżeś to tak sama jedna? Hrabia W. grywał u ciebie... hę? Odprawiłaś go, czy on się sam wyabszytował?