Barani Kożuszek/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Barani Kożuszek
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Granowskiego i Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


O pochwyceniu Baraniego kożuszka nazajutrz wiedziano w mieście, a że Warszawa cała naówczas żyła bardzo podnieconem życiem, łaknęła nowin, chwytała je chciwie i z drobnych rzeczy nawet robiła wielkie, mówiono o tem nietylko w ulicy, ale i po salonach.
Niejednemu zagadkowy ten żebrak dokuczył, obawiano się go, odgrażano nań. Sam marszałek Mniszech miał raz z nim do czynienia i pamiętał o tem. Inni wysoko położeni panowie, szczególniej ci, którym sejm 1772 roku pamiętano, ci, co otwarcie teraz występowali przeciw reformom — niejeden raz publiczne szyderstwa znosić od niego musieli i pocieszali się tylko tem, że Barani kożuszek za waryata był ogłoszony.
Dnia następnego po uwięzieniu mówiono z nietajoną radością o tem, że nareszcie bruk warszawski oczyszczony zostanie z nieznośnego napastnika, który niczego nie szanował.
Wiadomość, kolportowana szybko, dostała się i do tych, którzy potajemny mieli stosunek ze starym i może używali go po swej myśli.
Rano w kancelaryi księdza podkanclerzego Kołłątaja, ksiądz Jezierski głośno opowiadał z oburzeniem, że biednego niewinnego staruszka straż marszałkowska miała niesłusznie pozbawić kawałka chleba.
Ks. podkanclerzy usta wydął, pokiwał głową i nic nie rzekł.
Jezierski, sam dowcipny i złośliwy, a znający bliżej pono starego, nalegał na to, aby się kto wstawił za nim.
— Co-bo mówisz? — odparł podkanclerzy. — Tego tylko brakowało, aby mnie, i was, i tych, co się w to wdadzą, okrzyczano jako spiskujących z ulicą, z demosem. Wszak asindziej wiesz, iż mówią i tak na mnie, żem mieszczan podszczuł, aby się o swe prawa upominali, żem im pisał memoryał i miał narady z nimi, a nawet, żem od nich wziął pieniądze.
Ruszył ramionami.
— Zmiłujcie się, mnie i siebie nie kompromitujcie! Staremu się nic nie stanie. Wyrzucą go precz z miasta, to drugą bramą powróci i barani kożuch zamieni na opończę.
Skrzywił się ks. Jezierski.
Est modus in rebus — szepnął. — Niekoniecznie nam samym się trzeba wdawać, ale człowieka salwować musimy.
Ks. Kołłątaj ruszył ramionami.
Tegoż ranka pan pisarz, któregośmy widzieli u Kożuszka na poufnej rozmowie, zjawił się u Ignacego Potockiego i po cichu oznajmił mu o aresztowaniu starego.
Chcąc jednak radzić coś i ratować go, potrzeba było postępować ostrożnie i iść drogami zakrytemi. Wiedziano, ile osób domagało się zemsty nad nieznośnym i zuchwałym człowiekiem.
W salonach, choć jawnie zwano ów Barani kożuszek waryatem, pocichutku w nim domyślano się jakiegoś przebranego spiskowca i sprzymierzeńca patryotów.
Piękne panie, wysocy dostojnicy, którym dokuczył stary, domagali się wykrycia tajemnicy, kim był ten zagadkowy szyderca?
— Pan marszałek ma go teraz w ręku — mówiono — powinien zmusić, aby się odkrył, kim jest. Na to są przecie sposoby.
Podczas gdy po mieście rozpowiadano sobie dnia tego o Baranim kożuszku, Maciej, który przez całą noc oka zmrużyć nie mógł, skoro świt pobiegł do Bernardynów, do ojca Pankracego. Trafił na to, że właśnie mszę raniej niż zwykle odprawiał, bo go gdzieś wysyłać miano, i ledwie pochwycił śpieszącego ze śniadaniem.
— Ojcze dobrodzieju — zawołał, cisnąc się do celi, zapłakany sługa — jeżeli w Boga wierzysz, ratuj! Nieszczęście spotkało mojego pana, o los którego ja dawno się lękałem. Straż marszałka wczoraj go pochwyciła.
— Kogo?
— Barani kożuszek — wyjąknął Maciej, całując rękaw habitu. — Jeżeli wy nie poradzicie, to nikt. Możecie poświadczyć za nim.
— Siedzi na zamku? — odparł ojciec Pankracy i ręce założył. — A mówiłem, a przestrzegałem go! Co teraz począć?
— Ojczuniu, na miłość Bożą, idźcie do kogo trzeba. Ja nawet nie wiem, do kogo się udać. Poświadczcie, że to człek bogobojny i uczciwy.
Ojciec Pankracy głową tylko potrząsł; zdało się, iż potajemnie się modlił.
Maciej niewiele mógł go nauczyć o tem, jak i za co wzięto starego. Pankracy, zamierzoną podróż odkładając, poszedł oznajmić o tem gwardyanowi, włożył płaszczyk i natychmiast udał się do urzędnika, który zwykł był więźniów indagować i od którego zależało najwięcej, co z nimi potem uczynić miano: odesłać do prochowni, precz wygnać, czy ukarać i więzić.
Był to ten właśnie Suzantowski, który dnia wczorajszego swoim obyczajem tak się obszedł grubiańsko z Baranim kożuszkiem.
Podsędka Suzantowskiego znał ojciec Pankracy dosyć dobrze, bo niejeden raz do więźniów chorych lub skazanych chodził. Ale w tej godzinie, gdy tyle miał do czynienia w kancelaryi, przystęp do niego był trudny.
Szczęściem, suknia duchowna i popularność ojca Pankracego wszędzie mu drogę ułatwiały. Przebrnął więc i straże i pozamykane dla innych drzwi, dostał się do izby, w której już nad protokółem ze zbiegiem jakimś pracował Suzantowski, i potrafił go odwołać na stronę.
Podsędek, dla wypoczynku, przy sądzie miał matą ciupkę, w której jadał niekiedy, jeśli czasu nie miał do stracenia, i drzemał po obiedzie. Wprowadził do niej ojca Pankracego.
— Co jegomości do mnie sprowadza? — zapytał, usadowiwszy go obok siebie.
— Kochany podsędku, miłosierdzie chrześciańskie, litość — rzekł ksiądz. — Posadziliście do aresztu człowieka, którego ja znam nie od dziś. Mówię o Baranim kożuszku... No, w głowie u niego czasem pstro; ale to starowina pobożny i poczciwy!
Suzantowski podniósł do góry głowę, skrzywił się nieco, ręką po brodzie pogładził, jakby próbował, czy dobrze ogolona, i uśmiechnął się.
— Ale, ba! — rzekł cicho. — Uczciwy człowiek! Ale, ba!
A po chwilce dodał:
— Niech-że mi jegomość dobrodziej będzie łaskaw powie, co on za jeden?
Ojciec Pankracy oczy spuścił.
— To, co mnie o sobie wyznał na spowiedzi, sub sigillo confessionis, tego ja ci nie mogę powiedzieć — rzekł ksiądz; — ale świadczę słowem kapłańskiem, że kryminału na sobie żadnego niema. Pokutnik jest.
— Bardzo dobrze — odparł Suzantowski — ale przecie imię i nazwisko jakieś mieć musi.
— Tak, ale przez pokorę i dla pokuty uczynił votum, iż je zatai.
— Dobrze — powtórzył podsędek — a zatem ciągnijmy z tego, coś jegomość dobrodziej mi powiedział, logiczne wnioski. Pokutuje, zatem zgrzeszył, a nazwisko tai przez pokorę, więc musi ono coś być warte, wszelki zaś cywilny urząd domaga się jasno, gdy indaguje. Musimy wiedzieć, kto ten jegomość jest, abyśmy dlań należne, sic decet, poszanowanie mieli i wzgląd pewien.
Ojciec Pankracy zmieszał się trochę.
— Podsędku kochany — rzekł — znasz mnie nie od dziś dnia. Moja poręka coś warta i słowo kapłańskie choćby przed trybunałem się liczy.
Suzantowski pogładził się jeszcze po brodzie, pióro, które miał zatknięte za uchem, wyjął, począł na nie patrzyć, potem je na paznogciu próbować i ocierać o poły wyszarpanego kontusza. Dumał.
Reverendissime — rzekł powoli — gdyby o mnie jednego szło, wygralibyście sprawę może; ale tu na nieszczęście zachodzą takie wpływy, takie względy, iż ja, jako subaltern, nic albo niewiele mogę. Nie wiem, kto taki ten wasz pokutnik; szanuję tajemnicę spowiedzi świętej, ale Barani kożuszek naraził się wysoko położonym dygnitarzom.
Suzantowski, minę robiąc oburzenia pełną, ręce załamał i szepnął:
— Chyba nie wiecie, że raz jego ekscelencyę samego j. w. marszałka w ulicy śmiał napastować. Horrendum! nie wiem, co mu rzekł, ale swojego czasu hrabia był furiosus i tego mu nie zapomniał. Jeżeli naówczas uszedł kary i smagania, winien to był szczególnym okolicznościom, że się uwaga odwróciła od tego i roztrąbiać nie chciano. Ale dziś... na samą wiadomość o uwięzieniu wszystkie stare grzechy mu przypomniano.
Ruszył ramionami.
— Cóż ja tu mogę?... nic.
— Miej-że litość nad starcem — dodał ksiądz.
Suzantowski, w milczeniu rękami szeroko rozkładając, ukazywał, iż jest bezsilnym.
— Dziś już, ojcze kochany — rzekł, głos zniżając — jak tylko wieść gruchnęła, że go wzięto, natychmiast marszałek sam przysłał, zalecając najsurowszą indagacyę.
To mówiąc, Suzantowski ruchem dobitnym okazał, jak się ona odbywać miała.
— Na rany Boskie! — zawołał Bernardyn — toż starzec bezsilny.
Podsędek dobył chustkę ogromną z kieszeni, nos otarł, złożył ją porządnie i rzekł głosem płaczliwym:
— Choćby mi się serce krajało, ojczuniu, obowiązki moje... Musimy statut civilem jego mieć czarno na białem.
— Ale z niego, choćbyście go i męczyli, niczego się nie dowiecie.
Tu Pankracy zadumał się trochę i wtrącił:
— A nuż szlachcic? — rzekł nagle.
Suzantowski, który tego argumentu się nie spodziewał, trochę się żachnął w tył. Pomyślał.
— Niewiadomość grzechu nie czyni — rzekł. — My u żebraka klejnotu szlachetnego suponować nie możemy.
Pomimo to, podsędek przypuszczeniem szlachectwa cokolwiek był zmieszany. Jakby sam się chciał przekonywać, dodał:
— Bito nieraz i szlachtę; nietylko sąd, ale niejeden magnat na kobiercu, i bez niego, bizuny dawał. Panu staroście kaniowskiemu uboga szlachta napraszała się nieraz, aż w końcu musiał odpowiadać: „nema hroszy, ne budu bity.“ — Kiwnął głową. — Gdzie on tam szlachcic! Lada jaki szlachetka herbuby między tałałajstwem, żebractwem, pod kruchtami nie posponował.
— A pokuta! — odparł ojciec Pankracy.
Podsędek, którego coraz głośniejsza rozmowa, dochodząca przezedrzwi z izby sąsiedniej, niepokoiła, wstał, jakby chciał skończyć konferencyę z księdzem.
— Mój ojcze — rzekł — jedyną radę mam — podniósł palce do góry. — Chcecie go salwować, tam się potrzeba udać... tam. Ja słucham rozkazów.
Westchnął ojciec Pankracy.
— Gdzieście go posadzili? — zapytał.
— Jak to, gdzie posadzili? — zawołał Suzantowski. — Może mu osobny apartament dać miano? Siedzi razem ze złodziejami i włóczęgami, pościąganymi z ulicy. Ani z miny, ani z czupryny do innego aresztu się nie kwalifikował. Prawo wszystkich równa...
— Złoczyńców — odparł żywo ksiądz. — Ale on zbrodni żadnej nie popełnił.
Suzantowski otarte pióro założył powoli za ucho.
— Wszystko to, ojcze, czegobyście po mnie w imię miłosierdzia chrześciańskiego domagać się mogli, kompetencyę moją przechodzi. Mam tylko prawo i articulo mortis posłać po spowiednika, a tymczasem pilnować, by z głodu nie umarł.
Z tem Suzantowski księdza odprawił, do sieni go odprowadził i ze spokojnem sumieniem siadł do protokółu.
Pomimo surowości podsędka i zamkniętej izby, w której siedzieli więźniowie, troskliwy o pana Maciej, zrobiwszy zapas żywności łatwo przenośnej, potrafił, przekupując straże, przesłać Baraniemu kożuszkowi trochę bułek i wędliny; ale te staruszek natychmiast pomiędzy współtowarzyszy rozdzielił. Ponieważ dnia tego nie wzywano go jakoś do prawdziwego badania, zajął się, nie mając co czynić, a o siebie nie okazując troski, ni obawy, robieniem znajomości z tymi, do których los go przybliżył.
W początku szło to dosyć opornie, bo i niektórzy go nawet grubiańsko zbywali; później podział żywności serca mu zjednał i pewien respekt u ludzi, którzy bezinteresowności tej zrozumieć nie mogli.
Posądzali go też o bzika w głowie, bo któż rozdaje chleb, gdy jutro sam głodny być może? Pierwszy, z którym zawiązał dłuższą rozmowę, był ten, co wczoraj, w niedostatku interlokutora, półgłosem sam z sobą rozmawiał. Był to zbiegły sługa z jakiegoś dworu, który pono nietylko sam się salwował, ale znaczny wyniósł z sobą majątek.
Przed spółtowarzyszem spowiadał się otwarcie, nie udając niewinnego, ale tylko okazując mu, jak dowcipnie się bronić myśli.
Barani kożuszek słuchał go cierpliwie, a po skończeniu relacyi rozpoczął zwolna nawracanie grzesznika.
— Bracie mój — rzekł — sprawiedliwość ludzką łatwo oszukać, ale Bożej nikt nie zdoła, bo najwyższy Sędzia widzi i wie wszystko. Jeżeli ci mam radzić, do winy się przyznaj... lepiej na tym niż na tamtym świecie pokutować.
Hajduk na uniewinnienie swe nadzwyczajny ucisk pana i nieznośne obchodzenie się komisarza opowiadać zaczął.
— Za to oni też odpowiedzą — ciągnął stary — bo przed sądem Bożym ani panów, ani komisarzy, ani chłopów nie będzie, tylko ludzie... Co się komu na tym świecie krzywdą stanie, sowicie nagrodzi się na drugim.
Hajduk westchnął.
— Mówcie wy, co chcecie — rzekł, konkludując — łajdaki są i po wszystkiem.
Ku wieczorowi wcale niespodzianie Barani kożuszek wniósł odmówienie wspólnej modlitwy.
Gawiedź przyjęła to z pewnem zdumieniem, nikt jednak opierać się nie śmiał, i stary, uklęknąwszy, na głos począł naprzód litanię odmawiać do N. Panny, potem psalm „Kto się w opiekę“ i wieczorne modlitwy.
Serca ludziom zmiękły jakoś. Kobieta, siedząca w kącie, płakać zaczęła. Coś z dawnego, poczciwszego życia się jej przypomniało. Na starego patrzano z pewnem poszanowaniem; dla każdego miał słowo dobre, pociechę, a pomimo, że nie lepiej od nich wyglądał, poczuli w nim wyższość jakąś.
Przyniesione przez Macieja jedzenie powtórnie rozdzielone zostało. Ludzie domyślali się już w tym człowieku jakiejś zagadki.
Późno wieczorem pachołkowie znów wyprowadzili starego do Suzantowskiego. Tym razem jednak podsędek przyjął go inaczej, milcząc i ciekawie mu się przypatrując, nim usta otworzył. Nie łajał już i nie klął.
— Miałeś czas do rozmysłu — ozwał się mrukliwie. — Tandem, cierpliwość się wyczerpuje, litość ma granice; potrzeba raz to skończyć. Gadaj, kto jesteś? zkąd rodem? stan? wiek, anteriora! Sąd, jak na spowiedzi, potrzebuje szczerego wyznania.
— Alboż mój stan, wiek i ród są grzechem i winą? — odparł stary. — Powiedzcie mi, com zawinił?
Suzantowski się szarpnął.
— Włóczęgostwo bez wszelkiej legitymacyi już w obliczu prawa winą jest! — zawołał. — Mogę ci zarzucić, że jesteś jednym z tych, co okradli pana wojewodę Walewskiego, lub należeli do zabójstwa pana Sieniuty.
— Więc należałoby tego dowieść! — rzekł stary.
— Nie, należy tobie się wywieść — krzyknął już zniecierpliwiony Suzantowski.
— Nic łatwiejszego — bardzo łagodnie odezwał się Kożuszek — bo gdy wojewodę okradano, a panów Sieniutów zabijano, jam tu był i u księży Bernardynów mszy świętej słuchał.
Podsędek porwał się z krzesła.
— Błazeństwa prawisz! — krzyknął. — Ja tu nie mam czasu z tobą komedyi grać. Gadaj mi!...
Kożuszek na kiju się sparłszy, głowę zwiesił i z rezygnacyą słuchał długiej admonicyi. Gdy się skończyła, nie poruszył się wcale i pozostał milczący.
Suzantowski wzdłuż i wszerz przebiegał izbę.
— Chciało ci się spokojnie Pana Boga chwalić — zawołał, stając przed nim — to pocóżeś na siebie brał jakieś funkcye, do których nie byłeś powołany? Hę?
— Jakie?
— Napadałeś na ludzi spokojnych sprośnemi mowami...
— Mówiłem prawdę, aby ich do pokuty i opamiętania nakłonić.
— Któż ci to polecił?
— Sumienie.
Suzantowski, posłyszawszy ostatnią odpowiedź, plunął i odszedł napowrót do krzesła. Barani kożuszek stał oparty na kiju.
— Gdybym twoich siwych włosów się nie litował — odezwał się podsędek — dobyłbym z ciebie prawdy wiadomym sposobem: kazałbym oćwiczyć, abyś mi wszystko wyśpiewał. Lecz — dodał z powagą — chcę dać ci jeszcze czas do namysłu... Siedź i gnij w ciupie!
Groźba nie uczyniła żadnego wrażenia, a pachołkowie odprowadzili starego do więzienia.
Więźniowie powitali go z radością, on ich z uśmiechem. Poszedł do swojego kąta i na barłogu spać się położył.
Nazajutrz w mieście rozpowiadano sobie bardzo rozmaicie, jak sprawiedliwość napróżno usiłowała z człowieka tego dobyć prawdy, jak się zapierał nazwiska, wykłamywał, uwodził... Miano podejrzenie wielkie, iż był zbrodniarzem i mordercą. Ciekawość wzrastała.
Maciej tymczasem biegał do ojca Pankracego, który skarżył mu się, że nic nie może uzyskać, że trzeba było Bogu ofiarować cierpienie, a mieć cierpliwość. Zaręczał słudze, iż podsędek, choć krzykliwy i napastliwy, w gruncie okrutnym nie był.
Tymczasem pozostawiony we wspólnej izbie, Barani kożuszek spełniał dalej to, co za swe więzienne posłannictwo uważał. Pół dnia prawie nawracał i kazania im prawił, a że je codzień popierał, dzieląc się tem, co mu z miasta potajemnie przynosił Maciej, powagę zyskiwał coraz większą.
Tydzień już przeszło trwało to bez zmiany, gdy dnia jednego pachołkowie zabrali staruszka, nie oznajmiając mu dlaczego i przenieśli do izby innej, w której miał sam jeden pozostać.
Kto to i z jakiego powodu zarządził, nie było wiadomo. Nowe więzienie, nie lepsze od pierwszego, miało tapczan słomą narzucony, jedno okno i piec, który czasem ogrzewano z korytarza. Staremu żal było towarzyszów więzienia, na których już wpływ jego zaczynał być widoczny.
Przyjął jednak to osamotnienie, poddając mu się z pokorą.
Dziwiło go tylko trochę, iż do podsędka wzywanym nie był. Chciano go widocznie złamać tem odosobnieniem od ludzi. Maciej i tu porobiwszy stosunki, opłacając się stróżom, jadło pokryjomu przynosił.
Jednego dnia nareszcie, o zmroku, większym datkiem ująwszy klucznika, sługa stary wcisnął się do pana i gdy się znaleźli sami, płacząc, do nóg mu się rzucił.
Barani kożuszek, choć się uradował, ale razem pogniewał.
— Bodajżeś ty... a toć mnie zdradzić możesz mimowoli — zawołał. — Po co ty mi nosisz to jadło i sznurkujesz tu w więzieniu? Powezmą podejrzenie, ciebie będą śledzili i może dojdą. Na rany Pańskie, nie frasuj się tak o mnie! Albo to ja chłodu i głodu znosić nie umiem i z innej gliny ulepiony jestem, niż ludzie ci, co toż samo cierpieć muszą?
Po odebranej burze Maciej dostał naprędce informacyę, do kogo i z czem miał iść, co przynieść, jeżeliby mu się znów do pokoju wcisnąć udało.
Tydzień upłynął bez zmiany żadnej. Rozmaitemi drogami trafiano do Suzantowskiego, do marszałka nawet, do osób różnych, starając się o uwolnienie ciche staruszka. Mniszech jednak był nieubłagany, bo pamiętał i przebaczyć nie mógł napaści na siebie. Marszałkowa nawet przemówiła coś za tym więźniem, o którym tyle w mieście mówiono. Mniszech słuchać nie chciał, żądał dowiedzieć się, co to za człowiek i kto go nasadził, bo nie przypuszczał, ażeby sam się ważył tak go ostro zadrasnąć.
Prosty człowiek, jakim sobie żebraka wyobrażano, nie był do tego zdolnym i powodu nie miał.
Ojciec Pankracy raz i drugi jeszcze poszedł do Suzantowskiego, ale nie do urzędu marszałkowskiego, tylko do domu.
Skutkiem może tych starań było, że podsędek jednego dnia zameldował się zrana do marszałka.
Nawet urzędnikowi trudno się było docisnąć do wielkiego dygnitarza i męża siostrzenicy królewskiej.
Obowiązki jego przy dworze i królu, ze stanowiska wypływające, nietyle mu zabierały czasu, co towarzyskie różne zajęcia i kłopotliwa administracya Wiśniowca, który i mieniać i sprzedawać chciał, a potem znów wielkim nakładem upiększał. On i pani marszałkowa, siostrzenica króla, jak cała jego rodzina, prawie zawsze potrzebowali pieniędzy i w polityczne intrygi byli wplątani. Nie miał więc marszałek czasu na zajmowanie się pomniejszemi sprawami, które zdawał na podkomendnych swoich.
Powołanie Suzantowskiego było rzeczą osobliwszą i wielce znaczącą. Wieczorem dano mu znać, aby zrana się stawił. Podsędek ogolić się musiał, przeciw zwyczajowi swemu, bo powszedniego czasu czynił to tylko dwa razy na tydzień.
Marszałka zastał przy toalecie, a razem obłożonego dokoła rozpieczętowanemi listami z Drezna, Wiśniowca, Dubna, Petersburga i Kijowa. Spraw państwo Mniszchowie mieli mnóstwo.
Gdy podsędek się oznajmił, marszałek nawet kamerdynera Francuza odprawił. Był namarszczony, znudzony i w złym humorze.
— Domyślasz się asindziej, po co go wezwałem — rzekł. — Koniec potrzeba zrobić jakiś z tym żebrakiem, o którym tyle mówią w mieście, że — tu się skrzywił — nawet król jegomość pytał mnie o niego.
Podsędek ściągnął usta.
— Jakże j. w. marszałek rozkaże?
— Ale któż to jest? co za człowiek?
— Dojść trudno — począł Suzantowski. — Świadczą za nim tacy ludzie, jak ojciec Pankracy, spowiednik jego, że pobożny i pokutujący. Koniec końców, j. w. panie, mnie się widzi i jestem tego pewnym z kilku indagacyj, że z wielkiego nabożeństwa dostał on pomieszania zmysłów. Trudno karać obłąkanego.
— Oho, ho! — przerwał Mniszech. — Cóż, puścić go, aby mi wyrabiał brewerye pod bokiem sejmu, zaczepiał ludzi, buntował uliczników głupiem gadaniem?
— Ale niemniej pewna, że to jest waryat — powtórzył podsędek.
Marszałek namyślił się trochę.
— Waryat? a ponieważ nie wiadomo, kto jest i zkąd rodem, aby go można do miejsca urodzenia odesłać, więc do Bonifratrów z rozkazem, aby go trzymali w zamknięciu.
Suzantowski popatrzył błagająco; chciał się odezwać.
— Do Bonifratrów — powtórzył marszałek. — Rzecz skończona!
Myśl ta zdawała się nawet tak do smaku przypadać Mniszchowi, że mu się czoło rozjaśniło trochę. Skłonił się lekko podsędkowi i siadł do listów, dodając:
— Proszę zalecić, aby go pod żadnym pozorem bez mej wiadomości nie uwalniano.
Nie mógł już podsędek odezwać się, bo marszałek był zagłębiony w czytaniu listu.
Stało się, że co p. Suzantowski miał za środek jedyny oswobodzenia starego, za którym ciągle go proszono, pogorszyło jeszcze położenie jego. Wiadomem było, że oo. Bonifratelli, wedle ówczesnego, powszechnie przyjętego systemu, z obłąkanymi obchodzili się bardzo surowo, a innych środków leczenia aberacyj umysłowych wtedy nie znano, nad golenie głów, zlewanie zimną wodą, krwi puszczanie i pijawki. W razie oporu, wiązano i krępowano nieszczęśliwych.
Lecz na to już rady nie było. Tegoż dnia, nad wieczorem przyszedłszy, Maciej od stróża się dowiedział z przerażeniem, iż Barani kożuszek został do Bonifratrów przewieziony.
Nie powiedziano mu, wyprowadzając go z więzienia, co z nim uczynić miano. Stary ze swą rezygnacyą, która go nigdy nie opuszczała, wziął kij i był gotów do drogi. Przeprowadzający go stróż miał pismo z urzędu marszałkowskiego, polecające obłąkanego czujności braci.
Dopiero u furty Barani kożuszek z uśmiechem postrzegł, że go odstawiono do czubków.
Pierwszym z braci, który go tu spotkał, szczególnem zrządzeniem był właśnie ten, który, chodząc po kweście, uderzony był podobieństwem właściciela kamienicy przy ulicy Krochmalnej do Baraniego kożuszka. Teraz jeszcze żywiej go uderzył zupełnie podobny głos starego do słyszanego w rozmowie. Wlepił oczy w żebraka i oderwać ich nie mógł.
Przełożonym podówczas był ojciec Filip Brzeski. Do niego więc, dla rozpoznania, w jaką kategoryę miał wnijść chory, zaprowadzono starego. Kwestarz, żywo zajęty nim, poszedł razem, niosąc pismo od urzędu.
Barani kożuszek stanął w progu i czekał, gdy tymczasem kwestarz pocichu coś opowiadał przełożonemu, który w milczeniu, ze znajomością fizyognomij, jaką mu dawało doświadczenie, przypatrywał się żebrakowi.
Wielce go zdziwiło to, że ów obłąkany był bardzo spokojny, a wzrok jego nie zdradzał najmniejszego symptomatu zboczonego umysłu, nie było też w nim tej melancholii, jaką się w innych wypadkach odznaczają monomani.
Ojciec Filip był człowiekiem surowym, ale dobrego serca. Odczytawszy pismo, zdala się dobrze przyjrzawszy Kożuszkowi, a mając informacyę braciszka, zwolna się zbliżył do niego.
— Cierpiący jesteś? — zapytał.
— Któż z ludzi nie cierpi?
— Musiałeś być dotknięty nieszczęściem jakiemś.
— Tak, mój ojcze, wielkiem, strasznem.
I łzy mu mówić nie dały.
— Tu u nas, w spokoju, przy staraniach, Bóg da, może ci będzie lepiej i przyjdziesz do zdrowia.
Staruszek nic nie odpowiedział.
— Zkąd jesteś? jakiego stanu? — ciągnął dalej przełożony.
— Pokutnik jestem, grzesznik, to mój stan — rzekł żebrak. — O nazwisku radbym zapomnieć.
Tu, zamilkłszy trochę, dodał zcicha:
— Jeżelibyście się o mnie czego dowiedzieć chcieli, spytajcie ojca Pankracego od Bernardynów.
Na tem skończyła się rozmowa.
Ostrożny przełożony, nim coś postanowił, lękając się jakiegoś wybuchu, dodał staremu do dozoru i obserwacyi tego braciszka, który go przyprowadził.
Brat Izydor, ciągle jeszcze nie mogący zrozumieć, co znaczyło to podobieństwo, które go niepokoiło i z myśli mu wynijść nie mogło, zaprowadził go do celi.
Staruszek poszedł za nim z pokorą i dobrym humorem, poddając się losowi.
Ks. Izydor nie spuszczał z niego oka. Postarał się naprzód nakarmić go, potem ośmielić, wreszcie rozpoczął rozmowę.
— Nie masz tu krewnych, brata lub... kogo w Warszawie? — zapytał.
— Nie — rzekł Kożuszek.
— Przy ulicy Krochmalnej? hę? — zagadnął ks. Izydor. — Jak mi Bóg miły... twarz, głos...
Stary ramionami poruszał.
— Nienaturalna rzecz takie podobieństwo — mruczał braciszek.
Badanie o pobyt w Warszawie, o dawniejsze życie nie doprowadziło do niczego.
Izydor postanowił, nie mówiąc nic, nazajutrz znów z puszką po kweście udać się na ulicę Krochmalną i sprawdzić, czy tam był ów samowtór żebraka.
Do nocy najpilniejszą zwracając uwagę na starego, gdy ten się zaczął modlić, opuścił go braciszek, ale dla bezpieczeństwa zamknął w celi.
Ponieważ obłąkanie okazało się łagodnem, a właściwie żadnych jego znaków dopatrzyć się nie było można, nazajutrz puszczono swobodnie żebraka, zdala tylko dozór mając nad nim.
Ks. Izydor tymczasem, zadraśnięty zagadką, która mu nie dawała pokoju, pobiegł na ulicę Krochmalną.
Maciej, który mu otworzył, nie chciał go puścić. Uderzyło go to, że kwestarz gwałtownie się upominał o widzenie z właścicielem domu i poprzysiągł, że mu o jałmużnę nie chodziło, że ma do niego interes tylko.
Sługa oświadczył, iż pana niema w domu.
Wiedział już od wczoraj, że przeniesiono go do Bonifratrów, a to naleganie kwestarza nadzwyczaj mu było podejrzanem. Nużby się tajemnica wydać miała.
Niepokój i odpowiedzi niepewne Macieja dały do myślenia braciszkowi. Obawiając się, aby kwestarz nie chciał szkodzić staremu, sługa wierny drżącą ręką ofiarował zbyt obfitą jałmużnę. To obudziło większe jeszcze podejrzenie.
Ks. Izydor nie ustępował od progu, oczyma badał Macieja, który bełkotał, czerwieniał i łzy mu w oczach stawały.
Nie wiedzieć co było począć z natrętem. Sługa miał wielką ochotę zwierzyć mu się, a nie śmiał. Drżał cały. Puścić go tak z niczem, a co gorzej, z podejrzeniem, o którem mówić mógł, nie znając jego możliwych skutków — nie chciał Maciej.
Po namyśle więc wpuścił go do domu.
— Ażebyś się ksiądz dobrodziej przekonał, iż nie kłamię — rzekł — proszę ze mną na górę.
Braciszek poszedł. Milczeli przez schody; Maciej wzdychał. Weszli do pustych pokoi, na których widok słudze łzy w oczach stanęły.
Łzy te poruszyły księdza.
— Ale tu w tem wszystkiem tkwi tajemnica jakaś. Jaż nie jestem zły człowiek — począł żywo ks. Izydor. — Ja waćpanu powiem otwarcie. Widniałeś mnie, gdym tu był przed kilku tygodniami. Uderzyło mnie wówczas nadzwyczajne podobieństwo waszego pana do Baraniego kożuszka.
Maciej zbladł i drżeć począł, a ręce mimowoli mu się złożyły, jak do modlitwy.
— Tego człowieka wczoraj do nas z urzędu warszawskiego oddano za waryata. Ale on waryat nie jest... W tem wszystkiem coś tkwi.
— Niema nic! nic! nic! — zakrzyczał Maciej. — Ale na rany Chrystusa, milcz jegomość, bo zgubisz człowieka.
— Będę milczał, ależ mi zaufajcie — odezwał się Bonifrater. — Mów mi, tłomacz, co to jest? za co go wzięli? dlaczego do nas odesłali? Gdy zrozumiem wszystko, już ci to wpłynie i na obejście się z tym nieszczęśliwym. Przecież suknię duchowną noszę i zdrajcą żadnym nie byłem i nie będę.
Maciej począł go całować po rękach.
— Siadaj, mój dobry ojcze — rzekł — powiem wszystko. Bóg widzi, że gdyby nie ten mus, milczałbym, jak kamień; ale wy mu pomożecie, my go ocalimy.
Westchnął stary.
— No, tak, tak... Barani kożuszek a mój pan, z którym tu mówiliście, jedną jest i tąż samą osobą. Człowiek ten ucierpiał wiele od ludzi, był nieszczęśliwy nad wyraz wszelki. Rozmiłował się w kobiecie, która jego imię sponiewierała, na co on patrzyć nie mógł. Potem jedyne dziecko, dla którego żył, co mu było całym światem, matka tak wychowała, że i to poszło na zgubę.
Cóż chcecie! żal mu okropny ścisnął serce: porzucił żonę, dom, wszystko, przyszedł tu, aby choć zdaleka patrzyć na zgubione dziecię i probować, czy go uratować nie zdoła. Zgorzkniało w nim wszystko, w żółć się obróciło. Ot, jak biedny do tego przyszedł, że mu się zachciało za swe nieszczęście mścić nad światem całym. Począł się za żebraka przebierać i... wiecie co dokazywał ów Barani kożuszek.
Maciej nie płakał już, ale beczał. Ks. Izydorowi też łzy w oczach stały.
— Jaki on waryat? — mówił dalej sługa. — Mój ojcze, kiedy się już wszystko mówi, toć najrozumniejsi ludzie go się radzą, toż z nim tacy przestają, co najwyżej stoją... On ma więcej rozumu w palcu jednym, niż my w głowach. Ale niechaj już go i za waryata udają. Bóg z nimi, byle nieboraka nie męczyli.
Braciszek milczał, lecz widać było, że mocno go przejął los tego człowieka.
— Cóż tu robić? — zamruczał. — Przełożonemu mówić o tem, czy nie?
— Niech Bóg uchowa! — zakrzyczał Maciej, ręce podnosząc. — Już i tak za wielu nas wie o tem. On... woli znosić biedę, niż się wydać z sobą.
Ścisnął księdza za kolana Maciej.
— Miejcie tylko opiekę nad nim, bo on sam żadnej nad sobą litości niema.
Z pół godziny jeszcze na cichszej rozmowie pozostali sługa i braciszek, który za dalszą już kwestą nie idąc, natychmiast do klasztoru powrócił.
Zastał tu Kożuszka, który, nie mając nic do roboty, wyprosił sobie miotłę i starannie zamiatał korytarze.
Pomimo danego Maciejowi przyrzeczenia, braciszek Izydor natychmiast, pod sekretem spowiedzi, poszedł wszystko opowiedzieć przełożonemu.
Ks. Brzeski, posłyszawszy to, zadumał się mocno. Nie wdawał się on w sprawy krajowe, bo ani czasu do tego nie miał, ani ochoty; z tego jednak, co słyszał o wystąpieniach Baraniego kożuszka na warszawskim bruku, mógł łatwo się domyśleć, iż był sprzymierzeńcem patryotów. W duchu i on do nich należał. Wzbudziło to w nim sympatyę dla niego.
Położenie więc staruszka tu, gdzie się spodziewano dlań surowości i obejścia ostrego, nie pogorszyło się wcale, owszem stało znośnem.
Gdyby nie pewna bojaźń odpowiedzialności przed marszałkiem, który tak blizko stał króla, będąc dobroczyńcą klasztoru i szpitala — przełożony byłby przez szpary patrzył nawet na ucieczkę żebraka.
To pewna, że do zbytku go nie strzeżono. Ks. Izydor wprowadzał doń pokryjomu Macieja, przynoszono mu nowe druki, odbierał i pisywał listy.
Żeby się zaś nie zdradzać, z dobrej woli pełnił posługi w klasztorze najmniej przyjemne i najcięższe.
Czas upływał. Spodziewano się, iż sprawa Baraniego kożuszka zapomnianą zostanie i on sam pocichu wymknąć się potrafi.
Byłoby też wistocie do tego przyszło, gdyby nie rzecz całkiem nieprzewidziana.
Nadzwyczajna wówczas wychodziła ilość pamfletów i pism ulotnych, pod najdziwaczniejszemi tytułami. Takiemi były: „Dzwon polski“ — „Polak w czui“ — „Cygan z gandziarą“ — „Ksiądz z kropidłem“ i t. p.
Jednego dnia wśród tych druków, które często dla większego rozpowszechnienia autorowie ich rozsypywali po ławach Saskiego ogrodu, po fiakrach najemnych i t. p., zjawił się świstek dowcipny, ale nadzwyczaj złośliwy, pod tytułem:

„BARANI KOŻUSZEK“.

Z druku nie można było odgadnąć, czy go wydała najpłodniejsza z ówczesnych drukarń, Gröllowska, czy go potajemnie złożono u Pijarów, lub w innej jakiej drukarni. Posądzano wielce redakcyę gazety Niemcewiczowskiej, iż go na świat wydała.
Barani kożuszek w świstku tym, pod przybranemi, ale łatwemi do odsłonięcia nazwiskami, stawił pod pręgierz opinii publicznej wszystkich niemal koryfeuszów tak zwanej republikanckiej opozycyi, poczynając od hetmana Branickiego, Rzewuskiego, Szczęsnego Potockiego i t. p. i dogryzał im wspomnieniami przeszłości, aluzyami do rozmaitych, dotąd na jaw niewyciągniętych wypadków. Autor był tak doskonale świadom wielu tajemnic, tak dowcipny i nielitościwie złośliwy, iż broszurę rozrywano. Jedni wściekali się i odgrażali, drudzy śmieli do rozpuku i radowali.
Tegoż dnia Barani kożuszek był w rękach wszystkich, na zamku, u króla, w ręku posłów i senatorów czasu posiedzenia.
Hulewicz, przyjaciel Szczęsnego, sławny z dowcipu, wymowny i do pióra wprawny, gotował się już odpowiedzieć i obiecywał oddać pięknem za nadobne, nie oszczędzając nikogo.
Miało się tam dostać i temu nieszczęśliwemu, co najwyżej siedząc, najwięcej krwawym się potem oblewał.
Tymczasem całe miasto mówiło o Baranim kożuszku i przypominano go sobie, na nieszczęście.
Pochodzenie pamfletu jedna rzecz poniekąd zdradzała.
Znaną była wszystkim przyjaźń niczem niezachwiana Ignacego Potockiego dla hetmana Branickiego, wystąpienie jego za nim w procesie podskarbiego.
W pamflecie Barani kożuszek, choć nie pominął hetmana, obszedł się z nim daleko dyskretniej, łagodniej niż z innymi.
Można się więc było dorozumiewać, że owa tak zwana frakcya spiskowych niezupełnie była obcą w świat rzuconej broszurze.
W mieście z tego powodu zaczęto dopytywać i śledzić, co się stało z Baranim kożuszkiem prawdziwym? Byli i tacy, którzy posądzali, że on sam pisał tę zajadłą satyrę.
Marszałek Mniszech, przed którym król skarżył się, uśmiechając, na niepotrzebny ten pamflet, choć może nie był z niego tak bardzo niekontent, bo mu on kadził zręcznie — przypomniał też sobie zesłanego do Bonifratrów żebraka. Będąc na mieście dnia tego, zajechał incognito do przełożonego.
Chciał się przekonać sam, czy więzień jest na miejscu.
Gdy ks. Brzeskiemu dano znać o dygnitarzu, wybiegł na jego spotkanie. Barani kożuszek, wedle raz przyjętego zwyczaju, zamiatał właśnie korytarze.
Na zapytanie o niego, ks. Brzeski wskazał marszałkowi delikwenta, dodając, że zachowywał się bardzo spokojnie i najmniejszych oznak obłąkania nie dawał.
— Niemniej proszę go mieć na oku — rzekł hrabia. — Ludzie z niego w złych celach usiłują uczynić jakiegoś bohatera... Fałszywe obiegają pogłoski; potrzeba zawsze mieć go pod ręką, aby módz udowodnić w potrzebie, co to jest za figura.
— To człowiek nieszczęśliwy, ale spokojny — zakończył przełożony.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .