Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ne posłannictwo uważał. Pół dnia prawie nawracał i kazania im prawił, a że je codzień popierał, dzieląc się tem, co mu z miasta potajemnie przynosił Maciej, powagę zyskiwał coraz większą.
Tydzień już przeszło trwało to bez zmiany, gdy dnia jednego pachołkowie zabrali staruszka, nie oznajmiając mu dlaczego i przenieśli do izby innej, w której miał sam jeden pozostać.
Kto to i z jakiego powodu zarządził, nie było wiadomo. Nowe więzienie, nie lepsze od pierwszego, miało tapczan słomą narzucony, jedno okno i piec, który czasem ogrzewano z korytarza. Staremu żal było towarzyszów więzienia, na których juź wpływ jego zaczynał być widoczny.
Przyjął jednak to osamotnienie, poddając mu się z pokorą.
Dziwiło go tylko trochę, iż do podsędka wzywanym nie był. Chciano go widocznie złamać tem odosobnieniem od ludzi. Maciej i tu porobiwszy stosunki, opłacając się stróżom, jadło pokryjomu przynosił.
Jednego dnia nareszcie, o zmroku, większym datkiem ująwszy klucznika, sługa stary wcisnął się do pana i gdy się znaleźli sami, płacząc, do nóg mu się rzucił.
Barani kożuszek, choć się uradował, ale razem pogniewał.
— Bodajżeś ty... a toć mnie zdradzić możesz mimowoli — zawołał. — Po co ty mi nosisz to jadło i sznurkujesz tu w więzieniu? Powezmą podejrzenie, ciebie będą śledzili i może dojdą. Na rany Pańskie,