Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tytus miał twarz zasępioną. Zbliżył się do niej żywo.
— Czybyś pani miała czem wczoraj starostę zrazić, odstręczyć? — zapytał.
— Ja? — odparta Loiska, rumieniąc się. — Cóż to jest? nie rozumiem.
— Na zapytanie moje, czy pójdziemy tu na wieczór, odpowiedział mi jakoś dwuznacznie, chłodno, i znajdował, że mu się zbyt narzucać nie wypada.
Dumną minkę robiąc, lecz z wyraźnem nadąsaniem, gospodyni odparła:
— Cóż mnie to tak bardzo obchodzić może?
Tytus popatrzył na nią, a choć nie odpowiedział żadną niegrzecznością, dał do zrozumienia milczeniem i uśmieszkiem, że wie, co ma trzymać o tem.
— Życzę panom, abyście się gdzieindziej bawili lepiej niż u mnie — zawołała ze źle i przesadnie udaną wesołością.
To mowiąc, parę kroków odeszła, zawołała lokaja i kazała poprawić świece w żyrandolikach u ścian.
Tytus stał, jednę rękę włożywszy w kieszeń. Przystąpił do niej, swobodne nadając sobie ruchy poufałego domu przyjaciela.
— Nie zaprzeczam — szepnął — że okazywanie pewnego chłodu i maleńkie odpychanie ma siłę pociągającą. Stara to reguła; ale nie trzeba, zwłaszcza z młodymi i niedoświadczonymi, biorącymi wszystko za dobrą monetę, przesadzać tej strategii. Boję się, czyś pani nie była za zimną i surową.
Zniecierpliwiona już Loiska zarumieniła się