Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Narażało ją to na śmiech własnej służby, a może i kogoś więcej.
Niedługo myśląc, przystąpiła do p. Tytusa.
— Proszę pana, pozdrów-że odemnie starostę i powiedz mu, że właśnie spodziewając się go dziś, dałam odprawę graczom. Bylibyśmy wieczór spędzili sami.
Było to kłamstwo, na którem Tytus poznał się, czy nie, ale rad był z niego.
— Tak, to rozumiem — szepnął. — Przewybornie! Gdy mu to oznajmię, nie zaręczam...
Loiska podała mu rękę przy rozstaniu daleko grzeczniej, niż go powitała. Tytus wyszedł rozweselony, nucąc.
Na ostatni ten manewr kasztelanicowa niewiele rachowała, bo zmiana projektów starosty na ten wieczór mało była prawdopodobną. Mogło to chyba na przyszłość posłużyć. W tej chwili więcej ją obchodziła z wielu względów niemiła dezercya hrabiego, którego Loiska potrzebowała.
Był jej kasyerem, bankierem, pomocą w utrzymaniu domu, a nie wymagał od niej niczego więcej nad przyjęcie wieczorem, nad kolacyę, którą później płacił.
Loiska w najgorszym razie rachowała na to, że może nawyknąć do niej, do domu i uczynić ją choćby wątpliwą hrabiną, a niezawodnie milionową panią. Same klejnoty hrabiego szacowano na krocie dukatów.
Pierwszy to raz hrabia W. nie stawił się bez ważnej przyczyny. Wprawdzie nie zdawało się to być groźnem, lecz było wielce nieprzyjemnem.