Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Barani Kożuszek.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knienia do awanij, obruszył się. Kapelusz, trzymany w ręku, nałożył na głowę, laskę postawił naprzód i nadąwszy się, począł iść ku drzwiom, z salonu już wołając na lokaja:
— Gerome! futerko!
Wyszedł tak, nie żegnając się i nie żegnany, w progu, choć z wielką trudnością, umyślnie zaczynając poświstywać.
Loiska, której z gniewu mdło się zrobiło, padła na krzesło, zakrywając sobie oczy.
— Mój Boże! — rzekł Tytus — nie potrzeba tego tak brać do serca. Jest to człowiek znany ze swego cynizmu i bezczelności. Niedawno toż samo zrobił u księżnej hetmanowej, która go źle przyjęła.
Loiska pomyślała, że łatwiej było znieść księżnie, niż jej.
Starosta starał się niby nie widzieć wypadku, a osłodzić przypomnienie jego grzecznością i zwróconą na inny przedmiot rozmową.
Ale wieczór był struty; gospodyni nadąsana nie mogła już przyjść do siebie i wszystkie jej plany zdobywcze w połykanych łzach gniewu się rozpłynęły.
Starosta też sztywniejszym był niż dawniej, mniej poufnym, niezmiernie grzecznym, nadskakującym, ale zimnym.
Loiska uczuła, że musiano go przestrzedz, że miał się na baczności i że na opanowanie go tak bardzo liczyć nie mogła.
Z rozpaczy wróciła do zwykłego sobie śmiałego tonu, do rozmowy bez rachuby, do ostrych do-