Akta Babińskie/całość
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Akta Babińskie |
Wydawca | Józef Ignacy Kraszewski |
Data wyd. | 1843–1844 |
Druk | Józef Zawadzki |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
AKTA
BABIŃSKIE.
PISMO
NIE-PERJODYCZNE I NIE-ZBIOROWE.
WYDAWCA
J. I. KRASZEWSKI.
Ridento castigat...
(Ze staréj kurtyny Teatru Lubelskeigo).
Xiążeczka piérwsza.
WILNO.
nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego
1843.
Pozwolono drukować pod warunkiem złożenia po wydrukowaniu exemplarzy prawem przepisanych w Komitecie Cenzury.
Wilno, 1843 r. 27 Julii.
Cenzor Jan Waszkiewicz. Uprasza się Kollaboratorów, aby raczyli nie nadsyłać artykułów, gdyż te umieszczane nie będą. Przyjmują się tylko wiadomości o wypadkach godnych, aby były zapisane i podane potomności w Aktach Babińskich.
|
Jest już u nas dzięki Bogu dość pism perjodycznych i zbiorowych, które nieperjodycznie wychodzą i nic zebrać nie mogą, jest dość literackich przeglądów, które nic nie przeglądają, dzienników, co wychodzą tygodniowie, i tygodników, ukazujących się co trzy dni; dość i bardzo dość.
— A ha! myślicie, niedarmo tak zaczął, pewno sam prospekt pisze! —
— Otóż właśnie nie, te słów kilka nie są żadnym prospektem, żadną obietnicą, żadném biciem w trąbę ogłoszenia, są wstępem tylko najniewinniejszym w świecie, i zapowiadają, że kiedy będziecie bardzo a bardzo grzeczni Panowie Czytelnicy, autor tych kilku słów odzywać się będzie w podobnych do téj xiążeczkach co dni kilka, co kilka tygodni, co kilka miesięcy — To od was zależy. —
Jeśli jednak pozwolicie sobie być zawsze i ciągle równo grzeczni, nie zaręczam, czy równie i jednostajnie, to jest, perjodycznie, przychodzić do was będę, bo dałem sobie słowo nie być perjodycznym. Jestem też pewny, że nie możecie długo być jednostajnie grzeczni, Kochani Czytelnicy! —
O! czyż to my nie starzy znajomi? Zjedliśmy z sobą mało nie beczkę soli (ja bardzo słono jadam) — znam was, o! i jak — U was wszystko nowe popłaca, wszystko świéże ulubione, zapalacie się w piérwszéj chwili ogromnym płomieniem — i — chwila, a już po nim. Może na piérwszą xiążeczkę będziecie łaskawi, na drugą ciekawi, na trzecią spójrzycie ziéwając — Co też on tam napisał? Czwartą nierozciętą już pożyczycie do czytania, a piątéj gotowiście nie tknąć. Jednakże, nie mogąc was przerobić, Kochani Czytelnicy, (tego nawet nie przedsiębiore), muszę was przyjąć jak Bóg dał. Jesteście poczciwi ludzie — Są wyjątki — No — ale gdzież niéma wyjątków? —
Widzicie jak wam pochlebiam; wszyscy, co mi dokuczyli, to wyjątki — resztę mam za najszanowniejszych, najgodniejszych — najsłuszniejszych — obywateli.
Cóżby to wam powiedziéć o téj xiążeczce?
— Co w niéj będzie?
— Jak?
— Na co?
— Dla czego?
I w téj i w dalszych będzie niesłychana mięszanina rzeczy bardzo wesołych, lekkich, ostrych, poważnych — mięszanina, którą wam podaję za skuteczną mixturę na wasze wady, ułomności, śmiészności.
Jużciż wierzycie przynajmniéj w medycynę jeszcze??
Celem, jakem miał cześć oznajmić Waszym Miłościóm, zabawa wasza i poprawa wasza. Jeśli was nie poprawię, będę przynajmniéj miał przyjemność niepoprawnych znudzić. Kara za zatwardziałość. —
Ogromne pytanie, ciężka odpowiedź. —
Spytajcie ptaków dla czego śpiéwają, kwiatów dla czego kwitną, ziemi dla czego się zieleni, chmur dla czego płyną, samych siebie dla czego robicie to, co robicie — a będziecie wiedzieli doskonale dla czego ja to piszę. —
Teraz już podobno skończony ten — Nie‑prospekt na nie‑perjodyczne pismo; czytajcie zdrowi, Kochani i Niekochani Czytelnicy, i bądźcie proszę grzeczni, żebym was miał przyjemność jak najprędzéj drugą powitać xiążeczką — Druga, będzie daleko lepsza od piérwszéj, zaręczam was tu nie‑redaktorskiém słowem, (bo dowiedziona rzecz, że redaktorskie nic nie warte).
Otóż macie, co lubicie — filozoficzny artykuł na czele, Kochani Czytelnicy! Długo też jeszcze lubić będziecie tak serdecznie filozofją, czytać Fl. Bochwica, P. T. Szczeniowskiego, P. Cieszkowskiego, P. Ziemęcką i t. d.?? Musiał was teraz porwać wstyd jakiś, żeście dotąd nie myśleli o filozofij, i nuż do niéj. Na czém się to skończy? nie wiém.
Jest u nas teraz kilka rodzajów filozofów i filozofomanów. Na czele stoi młodziuteńki, z bródką, z długiemi włosy, wyzwoleniec berlińskiego uniwersytetu, niewolnik Hegla, pełen zapału i wiary w nieomylność pantheizmu i prawdziwą prawdę filozofij teraźniejszéj — filozof à la hauteur du siécle, wielce dumny, że on jeden poznał prawdę, spoglądający na tłum profanów z góry. — Dla niego Hegel Messjaszem, jego nauka jedyném światłem, a Schelling, ten Jan Chrzciciel niemieckiego Messjasza, już teraz herezjarchą. Posłuchajcie no, jak uczniowie Hegla grożą na nosie Schellingowi, jeśli się poważy targnąć na absolutną prawdę Hegla.
Takich filozofów u nas na prowincij mało, bo im powietrze wiejskie nie służy. I z kimżeby żyli na wsi, miły Boże, któż godzien rzemyk ich trzewika rozwiązać?
Jeden taki świéżuteńki, wernixowany filozofek, jak z igły, przybył tu niedawno do kraju, i z tą pogardliwą minką, którą wdziéwa za palladjum młodzież, lękająca się zawsze, aby ją czasem za zbyt rozumną nie wzięto, stawił się przed powszechnie znanym uczonym, a nadewszystko dowcipnym człowiekiem. O czémże miał z nim mówić? — Jadąc z Berlina nie mówi się o czém inném, tylko naturalnie o filozofij, tak jak ze wschodu przybywając o cholerze — więc nasz młodzik począł filozofować. Słuchał go poważnie, serjo, kiwając tylko głową niekiedy, nasz domowy uczony — Słuchał kwadrans, słuchał pół‑godziny, nareście, gdy nie wiém co usta młodemu przemknęło, spytał go z największą serjo.
— Proszę Pana, po czemu tam śliwki w Berlinie? —
Ten zręczny zwrót konwersacij na śliwki dowiódł wielkiéj pokory ducha naszego domowego uczonego — nie ważył się nawet rozprawiać z młodzikiem.
Wszyscy ci młodzi filozofowie coś piszą. Niektórzy przedsięwzięli na nowo zupełnie z gruntu przerobić język. W istocie co on wart! Stary łachman! Do filozofij trzeba go dopiéro gotować zupełnie tak, jak się gotują gałgany na papiér, bić, prasować, dusić, moczyć, gnoić, i dopiéro powstanie język filozoficzny. Skutkiem téj wyrozumowanéj metody, niektóre rozprawy filozoficzne polskie potrzebują tłómaczenia koniecznie, gdyż tajemnicę ich znaczenia wié tylko autor, posiadający jeden klucz i słownik swojego nowego języka. Nic ciekawszego nad rozprawy tego rodzaju, fraszka jenjalne próby P. N. K.... do dziś dnia nam pamiętne. Bo dla czegoż być jasnym, zrozumiałym, naturalnym? Czyż prawda powinna być jasną i prostą? — Bynajmniéj. Stare to tylko uprzedzenie, przesąd i nic więcéj. Wszystkie mądrości były zawsze tajemnicami; mądrość starożytnych, przypomnijcie sobie, zamykała się ostatecznie w jakichś tajemnicach. Prawda więc powinna być mocno niezrozumiałą, silnie niepojętą, aby się mogła nazwać prawdą. Oto dopiéro prawda, któréj nikt zaprzeczyć nie potrafi, bo któż ją zrozumié?
Nowa szkoła filozoficzna potrzebuje koniecznie cale nowéj terminologij, nowo przez siebie stworzonego języka. Wychodzi ona z założenia, że nowe ideje, nowe pomysły, potrzebują koniecznie nowych na wyrażenie ich narzędzi, nowych wyrazów. Ale na nieszczęście zapomnieli się ci panowie, że nic pod słońcem nowego, że i pantheizm nie nowy, i Hegel niezewszystkiém nowy, że w starych już bardzo xięgach nieraz o tém prawiono, co im się dziś świéże, świéżuteńkie wydaje. Wychodzi to na sławne owe La Fontain’a zachwycenie Baruchem, który po ulicach biegał, piérwszy raz do niego zajrzawszy, i każdego pytał.
— Czytałeś Barucha? —
Kocham tych nowych filozofów za ich zapał tylko. Zapał to zawsze rzecz rzadka i uszlachetniająca człowieka. Słabe stworzeńko zapali się czasem do nieprawdziwéj prawdy, ale na to człowiek, moi Panowie! — Piękna to jednak dusza, co się jeszcze palić może. Woda bez części spirytusowych nigdy się nie zapali. Szkoda tylko zapału zmarnowanego, — ale cóż na to poradzić? — Choroba to umysłowa, przebieży Europę, sprowadzi nawet umysłową śmiertelność, ale przejdzie jak cholera.
Staréj fozy, jak to po staremu mawiano, filozofowie, cale to inny lud, lud w bojaźni Voltair’a, w strachu Rousseau, w uwielbieniu nie wiém tam jeszcze kogo wychowany, lud bez zapału, bez serca, szyderski, niewierny, zimny. Jeśli tamci są wódką, to ci octem, który się zapalić nie może i ma upodobanie gryść i szczypać. — Ci zeszli ze sceny i nic nie piszą; czytają jednak zawsze swoich ulubieńców, i nic nie wiedząc, co się wkoło nich dzieje, myślą, że świat zawsze stoi na dykcjonarzu filozoficznym, a wszyscy się interesują do téj pory najżywiéj sporem Fernejskiego nieśmiertelnego z X. Nonnotte. Gotowi zapytać, i nicby mnie to nie zdziwiło, jak się miewa Fryderyk, Król pruski? Oni są jak te stare zegary, o których tylekroć mówiłem, co stanąwszy na jednéj godzinie, ciągle ją pokazują uparcie — Nowi filozofowie powiadają o nich, (nie kryjąc się z pewnym dla nich szacunkiem), że ponieważ negacja jest środkiem pomocniczym uznania prawdy, — ci ludzie negujący mają wielkie zasługi. Wedle nas największą ich zasługą oryginalność. Wystawcie sobie człowieka, który w nic nie wierzy i w łeb sobie nie strzelił?? Ja go nie pojmuję.
Są jeszcze filozofowie domorośli.
A! to doskonali filozofowie, nieoszacowani. To pomarańcze, pod niebem naszém dojrzałe, bez pomocy szklarni; smaku nie pytaj, a jużciż pomarańcza jest, — i czegoż ci więcéj potrzeba?
Domorośli filozofowie piszą rozprawy o wszystkiém, sądzą wszystko, wyrokują o systematach, decydują o ich założycielach — a nic nie umieją i nic nie wiedzą.
Naiwne to stworzenia, jakich gdzieindziéj nie spotkać. Ot, jak się domorosły filozof kształci. Bierze on naprzód piérwszą xiążkę, jaka mu przypadkowie pod rękę wpadnie i czyta. Trafia się, że ją zrozumiał, lub trochę nie zrozumiał tylko — to go wprawia w wielką dumę. Naokoło niego wszyscy są tak zajęci pojmowaniem i zgłębianiem berdyczowskiego kalendarza, że naturalnie on, co pojął nierównie coś wyższego, mądrzejszego, ma się za olbrzyma umysłowego. Tandem bierze drugą xiążkę, która może nie wiązać się zupełnie z piérwszą, nie objaśniać jéj, nie tlómaczyć, może jéj nawet przeczyć — Czyta — sądzi. Bierze trzecią, i tak daléj i tak daléj. Wyobraźcie sobie człowieka, który się usposabia tak nieporządnie, niesystematycznie, i wyrabia na filozofa. Bez nici przewodniczéj w tym labiryncie poczyna w nim błądzić, w mocném przekonaniu, że idzie wprost do otworu, przez który ujrzy niebo i światło. Poczciwy, sumienny człowiek! Pytam się, jak się nie ma odurzyć, nie mając z kim porównać??
Twardnieje potém i krystallizuje się tak, że porównywając się nawet z innemi, już się ma za czystéj wody djament.
Filozof domorosły, nie mogąc porządnie nabyć nauki, a czując niekiedy jéj potrzebę, chwyta ją, łapie po drogach rozstajnych.
Pędzi wiater cząsteczkę jakąś wiadomostki w artykule obcéj treści, on na nią zasiada, jak pająk — złapał, chowa.
Z drugiéj strony, bodaj w komedyjce, leci druga wiadomostka, — dobra i ta, i tak daléj i tak daléj.
Nareście występuje z dziełem domorosłém. Pozwólcie mi o niém nic nie mówić; tak wielce szanuję obywatelskie (?) intencje tych panów, że nie chcę się im dłużéj naprzykrzać.
Po śmierci jednego z takich filozofów (powiém wam nawet gdzie, ale pod sekretem: w pińskim powiecie) znaleziono pełen kufer rozpraw filozoficznych o duszy człowieka, o celu istnienia, o moralności. Dodaję, że ten filozof — ideontolog żył — zapytajcie sobie jak żył — nie chcę ogadywać. —
Dla czego tylu nieusposobionych rwie się do pisania w przedmiotach filozoficznych? Bo nic łatwiejszego nad marzenia tego rodzaju; nie wiém czy nie trudniéj już mierną poezję, jak nic niewartą napisać rozprawę. To pewna, że kto nic a nic nie umié, potrafi jeszcze napisać rozprawę i poemat. Kałamarz atramentu, arkusz papiéru, trochę odwagi, niewiele myśli, kupa słów — ot i gotowo.
Przepisz na czysto i dawaj gorąco.
A, są jeszcze jednego rodzaju filozofowie, mający pretensją godzić filozofją z nauką chrześcjańską. Podobni oni są tym wiecznie zajętym pojednawcóm, którzy godzą zawsze, choć się nikt kłócić nie myśli. Zdrowa filozofja oparta była od wieków na nauce Chrystusa, z którą się nigdy, jak córka z matką, nie kłóciła; a to, co oni zowiąc filozofją, chcą godzić z chrześcjańską nauką, daż się pogodzić kiedykolwiek. Wyciągajcie napróżno na łożu Prokusta, karła waszego, nigdy on nie dorośnie olbrzyma.
Ale otoż zaczynamy się coś serjo zasępiać, jak gdyby namiętność się jaka w nas poruszyła. Cicho! cicho! wracamy do dawnego tonu. Zacni to ludzie ci filozofowie pojednawcy, bardzo słuszni i zacni; co to za obywatelskie intencje! co za piękny cel! A co za szkoda razem, że ci panowie nie myślą lepiéj nad sposobami utrzymania lodu w płomieniach. Możeby im się kiedy dokazać tego udało. Tymczasem pracują napróżno i dochodzą z wielkiém swojém zdumieniem do tego, że im powiadają.
— Ale Waćpan siejesz herezje.
— Ja? ja? Panie!
— Pan.
— Ja najgorliwszy z apostołów — ja!!!
Wystawcie sobie zdumienie; ten najgorliwszy apostoł jest — herezjarchą.
Ledwie ztąd wyszedł przelękły, zadziwiony, zmięszany, gdy w drugiém miejscu spotykają go.
— Ale Waćpan jesteś pietysta, fanatyk — Jezuita. —
— Ja! ja! ja! co filozofję? —
— Ale Waćpan nie rozumiész filozofij. —
Nowe i niemniejsze zdumienie. —
Są jeszcze filozofowie, którzy, przeczytawszy kilka xiąg o filozofij historij, marzą o zfilozofowaniu własnéj krajowéj historij. Na ten cel szyją jéj kurteczkę z protestanckich wykładów, fakta wywracają do zagranicznego kroju, i tak z francuzka po niemiecku wystrojone dają nam bolesławowskie czasy, Polskę i Słowiańszczyznę przedchrześcjańską.
A! nie uwierzycie jaki to widok zabawny, jaka to doskonała historja!
Królowie występują w niéj, od kolebki przejęci jedną myślą jakąś, którą całe życie exekwują. Niech sobie Kroniki cale inaczéj o ich charakterze i wypadkach czasowych świadczą — cóż to szkodzi? Rien n’est bète comme un fait. Nie lepiejże od razu pełną jedności ulać historją, a czego brakuje dosztukować, a co się sprzeciwia wyrzucić?? Tym sposobem chcecie sobie wytłómaczyć całą historją na tle monarchiczném; wytłómaczycie ją łatwiuteńko; chcecie wyłożyć dzieje na tle republikańskiém, cóż trudnego? — Gaszą się tylko światełka, mogące źle w ogólnym obrazie odbijać; te tu, tam drugie, — rzecz gotowa, i prawda skacze w oczy.
Już tak uderzywszy się w piersi, wyznajmy, że nigdy nie było takiéj wygody, jak teraz.
I narzekają na wiek! ale to wiek postępu, wiek najwyższéj doskonałości; ot naprzykład z jednéj i téj saméj historij, z jednych źródeł czerpanéj, zrobić łyżkę dla dwóch przeciwnych stronnictw równie dogodną? Kiedyż to było? A co może być weselszego nad to filozofowanie nad historją, z powziętéj myśli wprzód (a priori ) dla osobistych potrzeb?? To zabaweczka wysmienita. Jak w łomigłówce, z jednych sztuczek, chcesz Jegomość Kapucyna? — Jest Kapucyn — Chcesz okrętu? — Jest okręt. A oboje doskonałe. Odrazu poznasz, (gdy ci tylko wprzód napomkną), co to a co to.
Ale na ten raz dosyć o filozofij. Dalszy ciąg nastąpi, a mianowicie mnóstwo rozpraw w pojedyńczych kwestjach najżywotniejszych, kwestjach czasowych i indywidualnych, niezmiernie ważnych. Autor przygotowuje się do traktowania ich, robiąc sobie nowy słownik polski, zupełnie oryginalny. Nie będzie w nim ani jednego wyrazu dawnego, ani jednego obcego — Zobaczycie! zobaczycie!
Niepoczciwi heraldycy, żeby też w żadnym herbarzu, pod herbem Rolą, Pardwiczów nie położyć. Ale kto ich nie zna, mosanie, tych przedajnych pismaków. Albo i Paprocki, żeby to było co dobrego, nie uciekałby do Czech, albo Okolski, choć to xiądz, cum debita reverentia dla stanu, możnaby coś także o nim powiedziéć; co się zaś tycze Niesieckiego, dość że Jezuita. Jezuita i kwita. — Patrzajcież, że żaden z nich Pardwiczów pod herbem Rola nie położył, i gdyby nie szczególny, ale to arcy szczególny i szczęśliwy traf, który nam dał w ręce ważne ich familijne dokumenta — przepadliby dla historij, jak zginęli już dla świata. Familja ta bowiem wygasła do nogi i herb ostatniemu na katafalku potłuczono.
A co za strata dla historij! nieopisana, niewyrachowana; historja Pardwiczów jest appendixem koniecznym każdéj historij, a kto jéj nie zna, ten nic nie zna, nic nie wié. Słuchajcież historij Pardwiczów.
A naprzód zacznijmy od herbu.
Myślicie że po prostu, powiém i dozwolę sobie powiedziéć byli herbu Rola. Ba — ! a po cóżbym pisał historją familij z nowych źródeł? Zaczniemy od kłótni z temi, co pisali o herbie Rola.
I tak.
W polu czerwoném (wiécie że pole czerwone znaczy krwawą zasługę) jest róża biała, koło niéj trzy Kroje, jeden prosto do góry, drugie dwa z boków — na hełmie pięć piór strusich. Co to za symbol! pole czerwone zasługa krwawa, róża biała niewinność, czystość obyczajów, trzy Kroje praca. — W tych trzech symbolach cała familij historja. Byli bieli i czyści jak anieli, pracowali serdecznie i nie żałowali krwi za kraj. Pięć piór strusich, znaczy ukoronowanie ich zasług, wynagrodzenie cnot — Żartujcie sobie nie żartujcie, a pięć piór strusich to śliczna rzecz; niejeden byłby i bardzo cnotliwym, nawet w tych ciężkich czasach, gdyby za to mógł dostać pięć piór strusich na hełm.
Bo powiadają, że za granicą pięciu pióróm strusim wielką cześć oddają, i niejeden, co ich nie miał nigdy, dosztukował je do herbu.
Ale to ustęp; ad rem tedy.
Niepoczciwy ten Paprocki, w Gniazdzie Cnoty, był tego zdania, że za Kazimiérza dopiéro Króla herb Rola został nadany. Ledwie że to napisał i wydrukował, jak się zebrali wszyscy Rolczycy, jak nie napadną na Bartosza, jak nie wezmą się do niego serjo za despekt familij wyrządzony, aż nieborak Paprocki na klęczkach poprzysiągł solenniter, że się w następnéj xiążce poprawi. Tak go przestraszyli, że dotrzymał słowa, czemu się więcéj dziwuję, niż że je dał wprzódy. Jakoż pisząc potém o Roli, gdy mu to nic nie kosztowało, posunął jego starożytność do pogańskich aż czasów. I sprawiedliwie — jeśli co to Rola musi być starożytna. —
Ale nie koniec na tém trybulacij familijnych, naposiedli się bowiem na nią ci niepoczciwi, przedajni herbologowie. Jeszczeż Okolski, pół biédy, bo żeby był i wilk syty i koza cała, wytłómaczył sobie herb tak.
— Powiada, Mości Dobrodzieju, że herb Rola niechybnie sięga pogańskich czasów, ale jest niepierwiastkowym herbem, nie oryginalnym, tylko mizerną składaniną dwóch innych — herbu Poraj i Kroje. Patrzcie go jak ruszył konceptem! Oto, mówi, kawaler zacny bardzo, z domu Porajczyk, umierając, zostawił jedynaczkę córkę w opiekę Xięciu tam jakiemuś. Xiążę był tak poczciwy, że tę białą różę, jak mu dali białą, tak ją białą oddał, w małżeństwo rycerzowi herbu Kroje; chcąc zaś, żeby pamiątka téj kolligacij została, misternie ułożył herb, w środku Różę, po bokach Kroje. Jaki dowcipny!
Ale co za filut Okolski! Sam gdzieindziéj powiada, że herb Poraj dopiéro urosł w Polsce za katolickich już Xiążąt, nie za pogańskich czasów, i tak sam budowę swoją obala. Gdyby się byli na tém ówcześni herbowni poznali, byliby dekretem sądowym spalili Okolskiego, ale nie dopatrzyli się, dawność zaszła i przepadło na Okolskim na wieki.
Trzebaż jeszcze, żeby Jezuita Niesiecki wyszpérał całą tę sprawę, i na przekorę familij wpisał ją do herbarza. I już nawet takie zepsute były czasy, tak zobojętnieli wszyscy, że dali mu to drukować. Ale, jak Jezuita, nie dał też Niesiecki pigułki, nie ozłociwszy, bo przecie prawdziwe pochodzenie Rolów, choć wzdragając się i wątpiąc, pochodzenie, o którém wszyscy zapomnieli, wymienia.
Bo bądźcie pewni, że od nikogo Rolczycy i Rola nie pochodzą, tylko od Roli, Króla Getów, o którym wyrazniutenko pisze Dio Cassjusz[1] — a to jest tak niezawodném i pewném, jak że Ogończycy nasi są potomkami Oga, Króla Scytij, którego Josue zabił, a Leliwici poszli z zamku Mondstern nad Renem i t. d.
Namieniwszy o tém jednakże zaraz szydersko Jezuita protestuje się przeciw temu tak oczéwistemu pochodzeniu Roliczów i zasłania, jak tarczą, tém, co tam gdzieś Długosz powiedział, że oni są czysto polskiego pochodzenia. Ale Długosz, co, jak wiadomo, był domowym nauczycielem i musiał codzień chłostać krnąbrne dzieci królewskie, nie zasługuje na wiarę bynajmniéj. Miałże on potrzebną swobodę umysłu? Któż nie wié co to życie domowego nauczyciela?
W bardzo dawnych a dawnych czasach, przodkowie wszystkich potém rozrodzonych i różnie naimionowanych familij, do herbu Rola należących, piastowali w Koronie godności wielkie; ale porządnéj ich genealogij, jak i wszystkich familij u nas przed XIV i XV wiekiem, nie mamy. Wiadomo tylko, że Dobrogost, herbu Rola, za Kazimiérza był Hetmanem Koronnym, a syn jego, Stefan, Biskupem Poznańskim.
Benedykt Comes, herbu Rola, około 1230 znany jest Paprockiemu nawet. Ale to wszystko początki tylko chmurne, w których gdzieniegdzie świeci więcéj jaśniejąca gwiazda. Idźmy od bajecznéj historij do dziejów prawdziwych.
Poczynają się one od Mikołaja Roli, Podkomorzego Inowrocławskiego, żyjącego w połowie XV wieku. Ten z młodu pacholikiem, potém dworzaninem był królewskim, i on to przezwany od towarzyszów swoich Pardwą, że ptaka tego zręcznie był ustrzelił na łowach, zatrzymał przezwanie owo, a gdy mu potém Król, krom Podkomorstwa Inowrocławskiego, ziemię za zasługi nadał, wieś jedną Pardwianką nazwał. Syn jego już się i pisał Pardwiczem; i tak powstali Pardwicze od ustrzelonéj Pardwy.
Podkomorzego Inowrocławskiego syn, na imie Wojciech, całe życie swoje na zagonie siedział, krom kilku wypraw, na które chodził. Myśliwy był i myślistwu duszą oddany, trzymał mnóstwo psów i ptaków wybornie do łowów ułożonych, i jemu przypisują ważny wynalazek w oswajaniu i przyuczaniu białozorów, o którym czytaj w xiędze o tém wydanéj myśliwskiej.
Podrapany od niedźwiedzia życie zakończył, zostawiwszy po sobie dwóch synów z Panny Anieli Gadomskiéj, z którą się dożywotnią złączył był przyjaźnią. Z tych jeden został Kanonikiem Poznańskim, a drugi, przykładem ojca, na świecie żył.
Za żywota jeszcze pana rodzica oddany na dwór Wielkiego Xiążęcia Alexandra; tam w Litwie z nim długi czas mieszkał, i obyczajów litewskich zachwycił, i żonę wywiózł nareście, z którą osiadł potém, i fundując pałac w Pardwiance, dziedzicznéj wsi swojéj, kędy i Konwent OO. Bernardynów założył. Tamże staw wielki podle dworu za niego fundowany. Wojownik wielki, na Tatary pod Glińskim chodził, kędy i rany dostał niemałéj w twarz, i z nią malowanego widziéć można w familijnéj galerij w malinowym żupanie, orzechowym kuntuszu i niedźwiedni. Z charakteru był impetyk wielki, że często na ludzi, ba na jejmość małżonkę swoją, z obuchem się porywał, szczęściem bez złych konsekwencij. Gdy zaś potém z onego wielkiego gniewu ku upamiętaniu przychodził, płakał i żałował cholerycznych impetów, i w kontrykcij ducha pokutował. Po nim synów znowu dwóch pozostało, z których starszy za Zygmunta, niemało czyny wojennemi się wsławił. Gwoli krewnym matki swéj, Litewki, wyniósł się na Litwę, a potém na Ruś, kędy i ożenił z Anną Olrębską. Chodził przeciw Moskwie razy kilka. Był Podczaszym Rożańskim. Syn jego za się Hieronym wielkiego też męstwa i reflexij człowiek, w znakomitéj u współczesnych zostawał akceptacij. Mianowany Kommissarzem Skarbu Koronnego w prowincij Ruskiéj. Ten niemało dokazywał w różnych expedycjach wojennych, zwłaszcza przeciwko Szwedóm pod Kircholmem z Hetmanem Chodkiewiczem, gdzie gdy konia pod nim ubito, pieszo walczył długo, aż gdy mu nowego podano, nie zważając na srogie rany i postrzały, gnał mil dwie uciekającego nieprzyjaciela, póki go nie pognębił. — Żył w dożywotnim związku z Anastazją Łyczkówną, któréj czyniąc reformacją, jako świadczy oryginalny dokument, który mamy przed sobą, zapisał sześćset kop litewskich piéniędzy, w każdą kopę po 60 groszy, a w grosz po 60 bielic litewskich rachując, i drugą takąż summę na przywianek. Żył bardzo długo, zostawił synów cztérech.
Piérwszy z nich, Skarbnik Sendomirski, wielkiego też serca człowiek, imię miał Kasper. Siły potężnéj, tak, że dwóch chłopów na dwie ręce wziąwszy, z nimi ich podnosił, powozy rozpędzone z góry, ująwszy za koło tylne, wstrzymywał, podkowy łamał, straszny nietylko nieprzyjacielowi, ale i przyjaciołóm nawet, bo srogiego impetu człowiek. Gdy go co do gniewu pobudziło, pamięć tracił i rozwagę, tak, że raz na weselu u sąsiada dwudziestu szlachcie uszy, ręce i nosy poobcinał, a jednego kaleką na całe życie uczynił, co mu sowicie skruszony potém wynagrodził z własnéj majętności. ― Żonę swoją, Barbarę Werecką, Macieja Podwojewodziego Krakowskiego córkę, przeciw woli rodziców uniósł z ich domu, o co potém długie były zatargi, szczęśliwie nareście zgodą ukoronowane. Z niéj synów siedmiu a córek dwie zostawił.
Resztę historij drugi raz wam opowiém. Przyznajcie, że ważna dla dziejów naszych, i że pisać bez niéj historij kraju ani myśléć; cóż gdyby była zaginęła???
Oddawna dawała się czuć potrzeba w literaturze naszéj stałych i pewnych przepisów, jak robić naprzykład romans historyczny, powieść obyczajową, poezję mglistą i uczuciową, fantastyczną, jak najłatwiéj zsztukować dramat, zszyć historją i t. p. Zadość czyniąc powszechnemu żądaniu, przedsięwzięliśmy w pismie naszém podać przepisy utworów literackich wszelkiego rodzaju, za pomocą których, młodzi zwłaszcza pisarze, będą mogli tworzyć secinami romanse, powieści, poezje najprzedniejsze, tak, jak młode gospodynie pieką z przepisów wielkonocne baby i mazurki. Potrzeba tylko i ilości i jakości mających się używać materjałów, używać jak najściśléj, wedle naszéj nauki, stopień gorącości natchnienia zachować wyznaczony, i we wszystkiém już stosować się do reguły, bez czego, uprzedzamy, pożądanego skutku nie będzie.
Materjały do upieczenia romansu historycznego nie są kosztowne. Kartka jedna, czasem połowa (jeśli rzecz opisana treściwie) kroniki jakiéj lub pamiętnika, djarjusza i t. p. Dodać potrzeba szczegółow obyczajowych nieco z Gołębiowskiego i Wojcickiego, wyrazów starych, chociażby z Lindego. W Lindem jednakże, z powodu pomięszania z nowemi, niełatwo ich odszukać; i przesiewać potrzeba — ale bez prace nie będą kołacze. Nieco imaginacij mieć w zapasie nie zawadzi; ktoby zaś własnéj mieć nie mógł, może z xiążek pożyczyć, odświéżając tylko. Cierpliwości wymaga się od pisarza więcéj jeszcze, niż w przyszłości od czytelników, gdyż łatwiéj już z biédy przeczytać, niżeli napisać coś nudnego. Romans zaś historyczny aby był dobry, powinien być koniecznie długi, rozwlekły i nudny. Bierze się więc osoba jakabądź historyczna (wprawdzie M. Grab.... protestuje się przeciw temu, ale co tam jego słuchać; on nawet powiada, że romans historyczny może być zajmującym?? — wyobraźcie więc, jak go fałszywie pojmuje —) osoba historyczna. Obstawia się ją dokoła osobami historycznemi także, znanemi w dziejach, tak, aby czytelnik doskonale już mógł, spójrzawszy na piérwszą kartkę, ba na sam tytuł, wiedziéć co będzie w xiążce. To odejmuje wprawdzie zupełnie ciekawość, ale tém lepiéj, na co czytającemu ciekawość? Nic gorszego; czyta chciwie, prędko, i piękności stylu nie ma czasu ocenić; czasem gotów nieczytane nawet kartki, spiesząc do rozwiązania, przewracać.
Tak mając dane osoby historyczne, wypadek historyczny, dorzuca się jeszcze kilka figur z imaginacij. Temi są pospolicie — stary sługa i stara klucznica, xiądz kapelan, młody jaki roztrzepaniec, Cyganka, tajemnicza postać niewiadomego pochodzenia, która w końcu olbrzymieje na coś wielkiego i t. p. Stary sługa zawsze jeszcze do téj pory, przykładem Sanszy, powinien mówić staremi przysłowiami. Cyganka i tajemnicza postać, wyrażają się stylem poetycznym, nie żałując przenośni, symbolów i fraz sentymentalnych. — W ich usta także wybornie się kładną czy nowe, czy stare odgrzewane wykrzykniki na niesprawiedliwość losu, na okrutne serca bogaczów, na zatwardziałość ich, na próżność i marność błyskotnego przepychu, szumnych zabaw wielkiego świata i t. p.
Bohaterowi daje się zwyczajnie trochę dumy, wiele męstwa, płomieniste serce, litościwą duszę, wąs czarniawy, długich włosów pukle i złocistą szablę — Zapomniałem o koniu; — koń siwy lub kary; a gdyśmy o koniu wspomnieli, wspomnijmyż i o pacholiku wiernym, co się dwa razy na dzień daje zabijać za pana i spełnia jego polecenia tajemniczo, prędko, niechybnie. Tu rozdwajają się zdania; jedni pacholika tego czynią, przy wszystkich jego dobrych przymiotach, nieco głupkowatym i trochę do pijaństwa skłonnym, drudzy poważnym, wzdychającym tylko nad losem, co go tak nisko położył, umiejącym czytać, pisać etc. Nie jest rzeczą dowiedzioną dostatecznie, który z tych pacholików lepszy; niektórzy wolą piérwszego, dla tego, że do niego czepiają sceny zabawne, wesołe, dowcipowate, czasem na czarnym horyzoncie historycznego romansu bardzo potrzebne.
Bohatérka kochanka bywa, jak to zresztą wszystkim wiadomo, albo brunetka, albo blondynka, i naturalnie niezmiernie piękna, miła, pobożna, cnotliwa. Niekiedy miewa tylko jedną wadę, że się daje uwieść; wielka szkoda, bo to ją czyni podobną do prawdziwéj kobiéty, co być nie powinno. Postrzegli to pisarze baczniejsi, i nie dają już heroinóm sposobności upadnienia, bronią ich nie cnotą, ale zbiegiem okoliczności przeszkadzających zawsze zwodzicielowi. — Jak to zręcznie! —
O innych osobach romansu nie będziemy się rozszérzać, i przystępujemy do rzeczy.
W rozdziale piérwszym występuje albo bohatér, albo bohatérka, albo oni oboje, albo wreście ktoś ze strony, który o nich daje wiadomość w sposobie prologu. — Zaczyna się od opisu komnat, strojów, ubiorów, twarzy, opisu niezmiernie szczegółowego, autor przystępuje do niego jeszcze z całą cierpliwością swoją niezużytą, z całém bogactwem swojém; nie żałując więc sypie złotogłowy, axamity, klejnoty, koronki, dywany; ustawia misternie wyrabiane meble, zawiesza obrazy, zupełnie tak, jak stary sługa, który, spodziewając się panów przyjazdu, pokoje dla nich gotuje. Czasami nie zawadzi przez okno komnaty wskazać i na otaczający zamczysko krajobraz. Tu śpiéwać mogą słowiki, złocić łąki słońce, płynąć wspaniale rzeka i w oddali siniéć góry. Ile to frazesów poetycznych, ile komplementów staréj, ale zawsze jeszcze pięknéj zalotnicy, naturze, z téj okoliczności powiedziéć można! — Kończy się piérwszy rozdział, i już doskonale wiémy o co chodzi, kto kogo kocha, kto komu do kochania przeszkadza, kto się chce mścić i t. p.
W drugim rozdziale autor wprowadza nas niechybnie w nowe całkiem i nieznane jeszcze miejsce; naprzód rachuje na kontrast, powtóre nie zużył się jeszcze opisami i chce opisywać znowu. Nuż tedy do drugiego opisu. Występuje bohatér. Dwie karty o jego pełnéj charakteru fizjonomij, dziesięć o jego młodości, rodzicach, przodkach i t. d. Tu, jak w piérwszym rozdziale, następuje rozmowa.
Bohatér wyléwa w niéj wszystkie swoje uczucia, myśli o przyszłości, całą swą płomienistą duszę, odkrywa plany i projekta. Rozmawiający z nim zbijać go będzie ciągle, nie tak z potrzeby, jak, że inaczéj nie byłoby żywéj rozmowy, o którą chodziło autorowi. Tworzy się więc żywa rozmowa, ale tu nadchodzi ktoś trzeci nagle, niespodziewanie, i przerywają.[2]
Rozdział trzeci — wypadek nieoczekiwany mięsza szyki — Opisy krótsze, rozmowy urywane, osoby podrzędne mięszać się i przesuwać zaczynają — Heroina, jak cień, ukazuje się i znika. Jesteście w zachwyceniu jeszcze, gdy już kurtyna zapadła.
W rozdziale czwartym — opisanie albo turniejów, igrzyska, albo uczty wielkiéj, albo łowów szumnych, albo wesela, albo uroczystości narodowéj i t. p. Tu dopiéro chytry, przewrótny, złośliwy, lubieżny, wysuwa się na scenę znajomy nam zdawna nieprzyjaciel bohatéra, który czasem bierze na się rolę jego rywala. W opisie twarzy złośliwego przeciwnika wysadza się pióro autora, nie żałując jéj czarnych głęboko osadzonych oczu, żółtéj cery, ściśnionych sinych ust, niskiego czoła i t. d. i t. d. Nikczémnik ten gra tu jeszcze rolę słusznego obywatela, przyjaciela, doradzcy, co chcecie. — Widzicie i przeczuwacie z całego postępowania jego że on piwa nawarzy; daje się to palcem namacać. — Jednakże czy to tylko Poczciwi Czytelnicy widzicie? bo bohatérowie, sciskają go serdecznie. Radzibyście ostrzedz! Napróżno nie uwierzą.
Mylę się jednak mówiąc, że nikt nic nie widzi i nie przeczuwa. Serce sługi albo psa, już nieprzyjaciela zwąchało. Pies bohatéra warczy na utajonego nieprzyjaciela i białe mu pokazuje zęby, albo sługa poczciwy czuje ku niemu wstręt niepojęty.
W rozdziale piątym sługa może swoje podejrzenia bohatérowi objawić i silnie wzdychać, (wzdychać co słowo). — Bohatér nie da wiary i śmiać się będzie. Nadejdzie sam osobiście niegodziwiec ów, sługa się usunie. Tu scena w rozmowie, w któréj chytry nieprzyjaciel stara się bohatérowi coś niedobrego doradzić. Prawie zawsze udaje mu się to wybornie. Wszyscy widziémy, że głupstwo robi, cóż kiedy, gdyby nie to, nie byłoby romansu całego? Sic fata tulere. Niegodziwiec tryumfuje, sługa płacze. — Opis pięknego wieczoru lub pięknéj nocy kończy tom piérwszy.
Tom drugi, rozdział piérwszy — Występuje bohatérka; opisanie jéj komnaty, ogródka, ubioru. Westchnienia silne, bladość lica, smutnie spuszczone oczy. Nadchodzi bohatér. Scena effektowa, oświadczenia, upada na kolana, ona ucieka, zakrywając oczy rękoma, powiedziawszy mu: — kocham. Szelest daje się słyszéć w krzakach — Każdy się domyśla, że w nich ukrył się niegodziwiec.
Rozdział drugi — Wierny sługa wpada z doniesieniem panu, że się coś fatalnego stało — Niespokojność, bieganina, ostrzenie oręża, gniew — Osoby podrzędne występują znowu, intryga się wikła. Bohatér nagle porywa się, leci i znika.
Rozdział trzeci — Jesteśmy w obcéj stronie. Nowe osoby, pusta okolica, chata wieśniacza, karczma, las głuchy, dworek jaki, do wyboru. Scena przygotowawcza — ukazuje się ktoś już dobrze nam znajomy, przyjęty gościnnie — Opisanie wieczerzy ze szczegółami; (omija się tylko czy słonina do klusek użyta była stara lub nie). — Kładną się wszyscy spać.
Rozdział czwarty — ukazuje się tu coraz więcéj osób znanych, żwawo postępuje akcja, niegodziwiec się odkrywa, ale po czasie, bohatér wplątał się w niebezpieczne położenie, bohatérkę uwieziono, zamknięto w klasztorze lub gwałtem żenią ze starym Wojewodą.
Rozdział piąty. — Opisanie siwych włosów w brodzie starego Wojewody, garbu na jego grzbiecie, kaszlu, który mu przerywa mowę, jego bogactw i t. p. Stary Wojewoda ma być dumny, srogi i uparty bardzo. Plączą się wypadki i nagromadzają niesłychanie. W końcu drugiego tomu jesteśmy jak w partij szachów, w któréj wszystkie figury rozsypane, i niewiadomo kto kogo zamatuje. Litość mamy nad wszystkiemi, i radzibyśmy prędzéj skończyć. Ale cierpliwości. — Ukazuje się ojciec bohatérki lub stryj, przygotowania do wesela, niegodziwiec wychodzi znowu na scenę, nasza piękna we łzach cała, ślub jutro; koniec tomu.
Tom trzeci, rozdział piérwszy —
Nie może się obejść bez Króla, królewskiego dworu i t. p. Jeśli autor był tak nieuważny, że zapomniał ukazać Króla J. M. w piérwszych dwóch tomach, niechże go pośpieszy odmalować w trzecim przynajmniéj. —
— Opis twarzy z kroniki wzięty; opis sukni bogaty; nie szkodzi nakłaść tyle bogactw, ile ich ramiona dźwignąć mogą; dwór także ustroić; bród, wąsów i wygolonych głów (jeśli rzecz za Zygmunta&bnsp;III lub późniéj) nie żałować. Sprawa bohatéra toczy się przed Króla J. M. Zahamowane wesele Wojewody, niegodziwiec srodze podejrzany o wielkie zbrodnie. — Czytelnik widzi już szczęśliwy brzeg zieleniejący mu zdaleka.
Rozdział drugi — Wesele bohatérki, przygotowania, stają u ołtarza. — Nagła przeszkoda, — goniec nadbiega, wszystko zerwane. Scena gniewu i kłótni może tu być wciśniona. Ukazać się może i bohatér, co poda sposób postawienia obok gorącéj miłosnéj sceny, a w dodatku rozprawy z niegodziwcem na słowa i wyzwania na rękę.
Pachołek wierny ukazuje się na podwórcu. Witamy go z radością.
Rozdział trzeci, w którym wyjaśniają się rzeczy tajemne i zakryte, odnoszące się do urodzenia bohatéra lub bohatérki, do wypadków dawniejszych. W nim mogą się wynaleść stare papiéry, kuferek z klejnotami, może się ukazać stara jaka mamka, odwieczny zgrzybiały sługa, może kogo ruszyć sumienie i t. p. Widziémy oczéwiście, że wszystko dąży do końca, szczęśliwego końca.
Rozdział czwarty — Bohatér znika, zachorował, wplątał się w jaki kłopot. — Drżémy o niego; pacholik wierny pośpiesza na ratunek, wszyscy się zbiegają — Tu może być wygodnie pomieszczony pojedynek z niegodziwcem, i nieszkodzi aby się obadwa zabili. Niegodziwiec bowiém powinien koniecznie umrzéć jako niegodziwiec, a bohatérowi to wcale nie zaszkodzi; autorowi zaś dobrze jest wspaniały opisać pogrzeb i skoncypować nagrobek.
Rozdział piąty — rzecz może się dziać w kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt lat późniéj — Ukazuje się bohatérka xienią klasztoru, albo pachołek wierny, opowiadający w gospodzie historją swojego pana. Wygodnie tu opis gospody ze wszelkiemi szczegółami dzbanów, mis cynowych, ław, stołów, pomieścić się może. Autor na samym końcu, widząc się u portu, może się pobawić, wyciérając półmiski cynowe i ustawiając ławy karczemne. Smutne zakończenie, reflexje o nieochybnéj śmierci, wzięte z xiędza Baki i t. p.
Jeśli romans ma się kończyć wesoło, ostatni rozdział będzie obrazem domowego szczęścia bohatéra i bohatérki. Niezawadzi otoczyć ich mnóstwem dzieci; dowiedziona bowiem rzecz, że dzieci dowodzą i przywiązanie i szczęśliwe pożycie małżonków. Oboje państwo rumiano i czerstwo się prezentują, jéjmość wesoła gładzi męża pod brodę, jegomość ma minę jakby w czépku lub spodnicy chodził, i rad był temu niewymównie. Stary sługa dozwala sobie żarcików z paniczami. Koniec.
Ale dla czegożby, gdyśmy już doszli do takiego stopnia doskonałości w pisaniu romansów, nie doprowadzić historycznego romansu tego rodzaju do dwóch zakończeń odmiennych, do wyboru czytelników?
Mogłoby naprzykład w końcu trzeciego tomu mieścić się dwa ostatnich rozdziałów — jeden kończący rzecz smutnie dla osób potrzebujących silnych wrażeń i lubiących tonąć we łzach, drugi wesoły dla zbyt czułych, z któremi niebezpieczno żartować, żeby ich fikcja o mdłości lub chorobę nie przyprawiła. Tym sposobem romans byłby już najdoskonalszy. —
W opisach miłości autor powinien się starać o płomienisty jéj obraz. Nie żałować wyrazów: niebo, piekło, ziemia, aniół, życie, śmierć, mogiła, łzy, krew i t. p. Targanie włosów, bicie piersi w rospaczy nie wadzi. W gniewie może się sam nawet bohatér zapienić. Wszędzie powinno być jak najwięcéj zapału. W scenach pacholika i innych, dla kontrastu nieszkodzi dowcip i trefne blaznowanie. —
Zresztą wprawa nauczy więcéj.
Romans historyczny z danego wypadku historij trochę inaczéj się robi — Po prostu bierze się wypadek i rozwałkowywa na trzy tomy, podléwa rozmowami, opisami, reflexjami, wykrzyknikami, filozofją, poezją, obrazowaniem, rozbija na rozdziały, lukruje epigrafami nad każdym rozdziałem, i — podaje gorąco na stół.
Charaktery osób historycznych nie zawsze mają być historyczne. Dla czego? na co? Wielkie postacie dziejów, tu użyte jako sprężyny powieści, jako słupy naddrożne, ukazujące w któréj stronie, to jest, w którym wieku jesteśmy, mogą wyglądać jak się autorowi podoba. Wolno Zygmunta III niedowiarkiem zrobić, a Stefana Batorego barankiem łagodności, a Żółkiewskiego tchórzem, a Zamojskiego pochlebcą i dworakiem i t. p. i t. p. Już kiedy raz wolno ich wszystkich wziąść sobie i obracać na użytek powieści, toż wolno i przykroić do stanu?? A zatém, bez żadnéj ceremonij. Jeśliby wypadek jaki, naprzykład bitwa jaka wielka, śmierć czyja i t. p. stały na drodze widocznie niedogodnie, a tu ominąć ich ani sposób, ukręcić łeb i kwita. Nie byłoby historycznego romansu, gdyby przyszło szanować historją i chodzić koło niéj z taką ostróżnością. Nie bójcie się, jéj się nic nie stanie — Wielka rzecz, że tam ktoś czytając obałamuci się i fałszywe poweźmie wyobrażenie! Co tam te suche daty, charaktery, fakta; byleby opisane zostały szczegółowie ubiory, sprzęty, wnętrza komnat, gospody i t. p. nikt nie ma prawa się upominać o resztę. Oto cała historja. —
Romans historyczny może się upięknić wielce opisami miejscowości, starych zamków, miast i t. p. Trzeba tylko uważać, żeby opisywać koniecznie to, czego się nie widziało, bo dowiedziona rzecz, że z natury malować trudno i to zbyt hamuje cugle wyobraźni. Najlepiéj opisy takie robić sobie od fantazij. Trochę jednak piaskiem posypać piaszczystą w naturze okolicę, trochę drzewami zasadzić lesistą nie zawadzi, bo ludzie gotowi zawsze uczepić się, że nieprawdziwe obrazy, a tak gębę im zamkniecie.
Drugi raz powiémy wam jeszcze daleko obszérniéj o powieściach obyczajowych, romansie narodowym i t. d. Teraz tylko słówko jeszcze o stylu. Wyrazów starych nie żałować; im będą niezrozumialsze, tém ludzie pomyślą, że obraz prawdziwszy. —
Są pałace, których mieszkańce wyglądają w nich, jak żaby w żółwiéj skorupie — I skarżą się jeszcze, że im ciasno i niewygodnie. —
Najsilniejsza, najnówsza myśl da się wydać staremi naszego języka wyrazy, gdy z duszy idzie — Ci tylko plączą się i osłaniają nowéj fabryki słowami, co stare, wypłowiałe myśli chcą zakryć do niepoznania i odświéżyć niémi.
Pewien autor dowodzi, a dowodzi doskonale, że rozum wyraźnie na to jest dany człowiekowi, aby go nie używał — Prosty depozyt, wara go naruszać!!!
W starożytności wszystko symbolem. — Naprzykład ów ogień wiecznie gorejący, poswięcony Bogini Czystości, Weście. Nie najlepiéjże on symbolizuje czystość, która wiecznie goreje, wiecznie się pali myślami? A pochodnia Hymenu, grubsza u początku, zwężająca się ku końcowi, nie miłośćże to wielka, płomienista, która w czasie wymierzonym zgasnąć musi koniecznie, jak ta pochodnia. I daj Boże, aby, gdy ta pochodnia zagaśnie, dzień był na niebie, dzień bez zachodu — dzień przywiązania i szacunku.
Myśli są czasem jak owoce; położyć zgniłą przy zdrowéj, to i zdrowa nadgnije.
Egoistę nikt lepiéj i prędzéj nie pozna, jak drugi egoista. Zaraz on pocznie na niego wołać i szczuć
— Samolub! samolub!
I jak niéma tak być? — Odbiera chleb jeden drugiemu, muszą się nienawidziéć. Drudzy zniosą egoistę, bo im nie chodzi o to, aby się niémi tylko i niémi wyłącznie zajmowano; egoista widzi w tém swój uszczerbek, i chłodno tego nie zniesie.
— Nieznośny egoista powtarza, o sobie tylko myśli, o sobie mówi, siebie tylko kocha — o mnie, żeby słowa. Mnie ma za nic, mnie — Nieznośny egoista! Ambo meliores.
— POŚPIESZAMY uwiadomić czytelników o założeniu nowéj fabryki wyrazów. Oto jest ogłoszenie kompanij.
Oddawna dawała się czuć potrzeba w naszym kraju podobnego zakładu, i przedsiębiercy rachują na najlepsze powszechności przyjęcie, czując się posłusznemi postępowi wieku, duchowi jego. Nowe rodzą się myśli, nowe duchowe potrzeby, nowych potrzeba wyrazów, stare też zużywały się, spowszedniały i połamały. W celu dogodzenia téj tak powszechnie dającéj się czuć potrzebie, niżéj podpisany założył wielką fabrykę wyrazów wszelkiego rodzaju, form grammatycznych, ulepszeń ortograficznych i t. p. Główny naczelnik sprowadzony został ze Lwowa, czeladnicy jeśli nie wszyscy z zagranicy, to przynajmniéj terminowali po lat kilka na uniwersytetach niemieckich, francuzkich, angielskich, i możem zaręczyć, że doskonale zniemczeli, zfrancuzieli, zangliczeli. —
W fabryce naszéj przyjmują się obstalunki szczegółowe i hurtowne, tak na nowe wyrazy, nowe formy, ortografje, jako też na sprowadzenie z za granicy najświéższych wprowadzonych wyrazów z głównego składu pod sławną firmą Racines grecques. Zakład nasz zaopatrzony został we wszelkie ku celowi jego posługujące pomocnicze środki: mówniki (słowniki) mowoucze (grammatyki) lubomownicze (filologiczne) zszyty (xięgi) i t. p. Przyjmować będzie stare zużyte i wychodzone wyrazy tak całe jak połamane (w bruchcie) do przerabiania na nowe, odmianą znaczeń, zakończeń, rodzajów i t. d. Fabrykują się wyrazy najświéższym smakiem umnicze, naukowe, techniczne i t. p. rozmaitego deseniu i użytku, kolorowane i czarne, piorunujące, pachnące, muzykalne, zabójcze i t. p. Przyjmują się też zakazy nowych ortografij, form, składni, a nawet nowego kroju strof i wierszy, za najpomierniejszą cenę. Niżéj podpisany będzie najszczęśliwszym, gdy tylko publiczności potrzebóm odpowiedziéć i smakowi jéj dogodzić potrafi, ku czemu mozgu i pióra oszczędzać i żałować nie będzie.
Wielka parowa machina angielska, o sile pięćdziesięciu koni, zapewnia największy pośpiech w wykonaniu. Zawarto stosunki z najznakomitszemi domami handlowemi tego rodzaju z za granicą, i co się najświéższego ukaże, w naszym składzie natychmiast do sprzedania będzie, za jak najmierniejszą cenę.
Fabryka w Biurze Redakcij Dziennika....
Francuzi z Niemcami pokłócili się o Ren — strzelono z obu stron kilką pieśniami, rozlano trochę atramentu i żółci; Niemiec śpiewał —
— Nie będziecie mieli niemieckiego Renu —
Francuz odpowiedział —
— Mieliśmy wasz Ren niemiecki —
A trzeci przyszedł ich godzić retorycznemi figurami. Po kilku wystrzałach wojna ucichła. Zabawna wojna!
Ale nie charakterystycznaż to? W innym wieku biliby się o Ren szablami, dziś wojują piórami i rozlewają atrament; a tymczasem Ren płynął jak płynie, i Niemcy się w nim kąpią swobodnie.
Dawniéj rzemieślników, kupców, mniéj było, i dla tego nie potrzebowali szyldów wywieszać. Każdy wiedział gdzie jest jedyny w mieście skład pieprzu i imbieru, jedyna postrzygalnia i t. p. Dziś konkurencja stworzyła wystawne szyldy i afisze, nietylko przed sklepami, ale i w literaturze.
Prospekt jest to szyld, mniéj więcéj złocisty, obiecujący wiele, pokrywający się znaném imieniem, pokupnym towarem.
Jeden ogłasza w swoim szyldzie, prospekcie, że sfabrykował nowy romans, którego o każdéj porze, na różnego gatunku papierze, w różnych okładkach dostać można; drugi, że sprzedaje jak najtaniéj poezją niezwietrzałą, dobrą miarą i z naddatkiem portretu autora gratis.
Trzeci występuje łokciowemi litery, oznajmując zdrową historją, wielce pożyteczną dla słabych i mocnych głów, nikomu nie mogącą zaszkodzić, świéżo zaprawną, woniejącą, błyszczącą i t. p.
Daléj daléj, kto wié czy nie będziemy czytali prospektów tego rodzaju.
N. N. ma do sprzedania Powieści i Romanse hurtownie i na rozdrób, na pudy i funty. Historycznego romansu funt po groszy dziesięć, obyczajowego po srébrnym groszu, poetycznego (jako najłatwiejszego) po trzy grosze.
Jakbyśmy też nazwali człowieka, coby drugiemu drogę zastąpił, dla tego, że silniejszy wymagał od niego, aby mu się opłacił? Zdaje mi się po staroświecku — rozbojnikiem. Tymczasem, proszę, jak dziś szanują niejednego nowego rodzaju rozbojnika, jak przyjmują, goszczą i zowią — słusznym obywatelem!!!
Ten słuszny obywatel ma leżący kapitał, lub czyste dusze, nie założone w banku; bierze tedy w kieszeń swój załóg, wącha zkąd wiatr mu przyniesie wiadomość o targu lub podradzie i jedzie. Niemyślcie błędnie, aby miał brać podrad, pocztę lub kupować co. O! bynajmniéj.
On tylko przyjechał targować. Bo są zawsze tacy, którzy potrzebują possesij téj z poczty, podradu, którym one są może warunkiem exystencij, koniecznością położenia; jakże nie korzystać?
Nasz słuszny obywatel zasiada na przesmyku i czatuje. Jeśli mu się targujący nie opłaci, napędza wysoko ceny lub zniża je na złość, aż póki czegokolwiek nie zyszcze. Potém z bardzo spokojném sumieniem wraca do domu, i znowu czeka zręczności wytargowania sobie czego.
Ludzie ten nowy gatunek przemysłu bardzo podziwiają, niezmiernie szacują tego pana i kłaniają mu się niziuteńko.
Mybyśmy życzyli nie odejmować mu sprawiedliwie należącego tytułu — rozbojnika. Bo kto zasiada czatować na tak nazwane odstępne, jest wprost na gładkiéj drodze czatującym zbójcą. Prawo nic mu uczynić nie może, opinja powszechna ukaraćby tylko potrafiła, i ukarać tych przemyślników nowego rodzaju powinna, bijąc ich hańbą w oczy.
Wojna wielkich z małemi, a raczéj małych z wielkiemi, poczęta w niepamiętnych jeszcze czasach, trwa dotąd i uparcie się tysiąckroć pod różnemi postaciami odnawia.
Spójrzyj o któréj chcesz godzinie na ulicę wielkiego miasta, podsłuchaj jakąkolwiek rozmowę szlachcica na wsi, otwórz jaką chcesz xiążkę, wszędzie symptomata téj wojny napotkasz. Lecz o cóż to wojna? dla czego? Dla tego, że jedni więcéj, a drudzy mniéj mają!!
A przecież wy, moi mali, tysiąckroć powtarzacie: ślachectwo — dzieciństwo, bogactwo — głupstwo, urzęda — fraszki, znaczenie — bańka mydlana. No — a po kiegoż licha zazdrościcie ich wielkim? —
I wy więksi nie macie się czém panoszyć, że macie urodzenie, bogactwa, na któreście nie pracowali, znaczenie, którego użyć nie umiécie i t. d. Raczejbyście powinni słodzić byt tych, co mniéj od was mają, a nie zadzierać głowy. Jakkolwiek bowiem wysoko nosić ją będziecie, nie odmienicie się do tego stopnia, aby was za coś lepszego nad ludzi wzięto. — Lepsi z was, są to prości ludzie, którym nikt niczego nie wyrzuca, bo się z niczém nie wynoszą.
Ale moglibyśmy rok cały morały prawić, a wojna wojną będzie, jak była. Na chwilę cisza, pojednanie, zawieszenie broni, to znów ledwie się zejdą przeciwnicy, już walczą.
Małym zdaje się, że ich wielcy nieustannie czémś obrażają. Miłość własna małych stoi nieustannie na straży, i każdy pył, co się podniesie na gościńcu, bierze za zbliżające się wojsko. Wielcy znowu nadto szydzą z małych. Cóż że śmieszni, moi panowie, że oni śmieszni, co nie znają świata, co walczyć muszą z niedostatkiem, z kłopotem życia, z materjalnemi utrzymania go środkami? — Ależ i wy jesteście nieraz sto razy śmieszni — ależ i wy nie wszyscy jesteście jakbyście być mogli i powinni.
Mali są prawda śmieszni czasem; wy, wielcy, często nie śmiech, ale oburzenie wywoływacie. Bo ten, co chodząc w ciemności upadnie, mniéj winien, niż ten, co z roztrzepania, lekkomyślności, leci i o białym dniu pada w błoto. —
Wielcy i mali w całéj téj wojnie nie mają słuszności. Mali nie mają czego wielkim zazdrościć, wielcy nie mają czém się pysznić, każdemuby na swojém miejscu być poczciwym, oświeconym, użytecznym. —
Utopja — A wojna wojną.
Nowin tymczasem niéma żadnych.
— Hamburg przeraźliwie się wypalił. Cała Europa składa się na odbudowanie Hamburga; ale co najpocieszniejsza, to że ten parvenu (dorobkowicz) literatura — także swój grosz głośno kładzie do skarbony. Jeden wydaje na korzyść spalonego Hamburga Opis Pożaru, drugi Hansa — Album ; a Liszt grał koncert na korzyść pogorzelców. — Śliczna rzecz, kiedy też literatura i sztuki mają już co dać na jałmużnę!! — one, co dawniéj same prawie jałmużną tylko żyły.
AKTA
BABIŃSKIE.
PISMO
NIE-PERJODYCZNE I NIE-ZBIOROWE.
WYDAWCA
J. I. KRASZEWSKI.
Ridento castigat...
(Ze staréj kurtyny Teatru Lubelskeigo).
Xiążeczka druga.
WILNO.
Nakładem i drukiem Józefa Zawadzkiego
1844.
Pozwolono drukować pod warunkiem złożenia po wydrukowaniu exemplarzy prawem przepisanych w Komitecie Cenzury.
Wilno, 1843 r. 27 Listopada.
Cenzor Jan Waszkiewicz.
|
Niewyśmienicie znaleźliście mi się, kochani moi Czytelnicy, z piérwszym zeszytem Akt Babińskich!! Spodziewałem się (nie pochlebiając sobie) więcéj po was współczucia (wyraz charakterystyczny, naszemu okresowi właściwy). Ale cóż robić? Wiele się rzeczy przebaczać musi. — Przebaczam więc, bo gniewać się na was nie mogę. I na coby się to przydało z wami? Już i tak poczynacie széroko ziewać nad polskiemi xiążkami, poczynacie obojętniéj coraz na nie poglądać, poczynacie się z niemi kłócić, aby tylko mieć pretext wycofania się przystojny. Zarzucacie literaturze różne dziwne zbrodnie, bo macie intencją ją zdradzić. Stara sztuka! Wszyscy mężowie i kochankowie robią tak od kilkuset lat, gdy chcą rzucić żonę lub kochankę. Starają się wynaleźć winę strony przeciwnéj, gdy wina jest tylko w nich samych.
Jeszczeż to przebaczone mężóm i kochankóm, których niestałości tak wymównie dowodzą wszystkie statystyczne rachuby ekonomików‑moralistów, że ją za normalną i konieczną uważać przywykliśmy. Ale wy! wy! to jest, ty, szanowna Publiczności, możeszże po chwilce i chwileczce, mgnieniu oka opamiętania, wracać do dawnéj niestałości i cudzołożnych, pokątnych miłostek z Francuzami!
Nie chciałbym temu wierzyć, ale PP. Wydawcy tak nielitościwie obcinają honorarja autorskie, z powodu, że xiążki polskie znowu pokupu nie mają, iż wierzyć temu muszę. Tyś temu winna, szanowna Publiczności, bo ci już smak do swojego, do polskiego, do krajowego przeszedł. Dostałaś niestrawności od polskich xiążek i chcesz się kurować francuzkiemi znowu?
Posłuchajcież, bądźcie łaskawi, moich perswazij, (nie dla prywaty tu wciągnionych, bobym dał nie tylko co mam, ale co mieć mogę, żeby ci kupić rozum i stałość), posłuchajcie, a potém zakochajcie się z lichem choćby w hotentockiéj literaturze — i słowa wam za to nie powiém.
Któś wam zapewne powiedział, że nasza poczciwa literatura jest ubożuchną dzieweczką, co jak służanka zdaleka ledwie idzie za królową francuzką, niemiecką i angielską? A wyście temu uwierzyli, i wolicie się kochać w królowéj, niż słudze? O! biedni zaślepieni! biedni głupi! Serce téj ubogiéj sługi tęż krew przelewa, co wasze; jéj pierś tém, co was wykarmiło, powietrzem oddycha; kość jéj z kości waszych, ciało z ciała waszego; ona was tylko pojmie, wy ją tylko pojąć, pokochać i zrozumieć możecie. Patrzcie jak w swéj prostocie piękna! jak powabna! — patrzcie! A dla waszéj miłości, gdy ją opuścicie — umrze! —
Tak, Panowie! — niewiele ma w sobie życia, i ta reszta na łzach uleci.
Tak — uboga nasza literatura może, uboga, ale czysta, ale poczciwa, ale slachetna. Tamte królowe mają oblicza zwiędłe, stare, wyróżowane i pobielone; na ich ciele plamy, plamy na duszy ich, a w piersi serca niéma. One przeżyły cnoty swoje i występki swoje, i niewiarę, i rospacze, i namiętnych szałów chwile; one są zużyte, zestarzałe, zimne. Nasza uboga dzieweczka otwiera dopiéro oczy na świat; serce jéj czyste bić poczyna; w głowie się wyjaśnia; a na jéj przeszłości plam niéma, krwi i błota; suknia jéj jasna i u brzegów ledwie spylona od ziemi. — Zwalała ją trochę, goniąc za tobą, kochanku, co o nią nie dbasz: bo to twoja domowa, dawno znana ci sługa. — Woliszże te dwie czy trzy królowe nad wiejską wdzięczną, uśmiechającą się, wyciągającą ku tobie ręce — dziewczynę? — Woliszże cudzoziemskie fryjerki nad prawą małżonkę twoją?
Nie wierzcie tym niby mądrym ludzióm, co wam wychwalają wdzięki obcych bogiń; wdzięki swoje winny one farbie, udaniu, wyciągniętéj skórze i bielidłu. Pod tą zdala błyszczącą krasą co pruchna, co marszczków, co zepsucia i gnilizny!
Czém jest dzisiaj ta niedawno tak świetna literatura angielska?? Byron umarł, umarł Walter Scott, zgasły dwa główne światła, i ciemności po nich blademi tylko płomyki przerzédzające się nastały. Tych ciemności nie rozbije ani manjerowany, kobiécéj słabości Bulwer, ani szuję wiodący na scenę swych romansów Ainsworth, ani nareście dowcipny malarz hałastry Dyckens. — Literatura Anglji cała w xięgach pełniejszych rycin niż myśli, w płaskich Comic annuals i t. p. wymysłach. Teatr upada; ani go dźwignął Bulwer, ani go usiłowania stowarzyszonych pisarzy ze stanu odrętwiałości wywiodły. Prawdziwy dramat odegrywa się na wyborach, w Parlamencie w Izbie Niższéj; bohatérami jego: Wellington, Sir R. Peell i komp. Na scenie sztukmistrze, konie, małpy i panorama. Literatura staje się mądrą, dziwaczną; powtarza się, przerabia, szuka pastwy nowéj i przeżuwa stare ogryzki; widocznie czuje swój przyszły upadek. Nie mówimy tu nic o pracach filozoficznych, historycznych, ekonomicznych, geograficznych i w ogólności naukowych, Anglików: bo te do właściwéj literatury, o któréj mowa, nie należą.
A we Francji?? We Francji, zjadłszy co tylko było do zjedzenia, na piérwszym zaraz występie, szkoła romantyczna, rozchorowawszy się z niestrawności, leży niewyleczona dotąd. — Gorączka ją trawić przestała; woła doktora, cierpi, rzuca się, i uleczyć jéj nie może ani medycyna elektro-patyków, ani pektorały PP. Regnauld i komp.
Balzac, Sue, Dumas, Soulié etc., znużyli publikę, którą nakarmiwszy sobą, ciągle jeszcze traktują, choć usta od nich odwraca.
P. G. Sand wpadła w demagogją — z X. Lamennais. Balzac zużył się do nitki i płodzi niezgrabne naśladowania dawniejszych swoich powieści. Soulié, zjadłszy djabła, którym się karmił długo, wyciąga niesłychanéj długości nici intryg, po których tu i ówdzie czepia błyskotki stylu, aż się pod niemi uginają. Sue jeden zajmuje jeszcze kobiéty, które rozmarzył Matyldą, zelektryzował naśladowanemi bodaj z Dickensa obrazy swoich Mystères de Paris. Victor Hugo odegrał swoich olbrzymio-dziwacznych Burgraves, i dwa teatra współcześnie wystawiły dwie ich parodje (Hures-graves — Buses-graves). — Na teatrach muszą antreprenerowie przeplatać sztuki to śpiewkami, to tańcami, to pojedyńczemi błazeńskiemi scenami — tak dojadło wszystko publice, która wrzeszczy: — Nowego — a dają jéj tylko odgrzewane.
W literaturze dziwolągi, horrenda!! Literatura stała się rzemiosłem, i P. A. Dumas założył zupełny warstat powieści i felietonów, w którym siedmiu młodych ludzi pracuje, a on poprawia i swojém podpisuje imieniem.
Pod względem sztuki, wszystko, co się dziś wydaje we Francji, tysiąckroć jest niższe od tego, co w początkach szkoły romantycznéj napisano. Tam było prawdziwe życie, teraz jest tylko udawane. Tam była miłość sztuki postępu, teraz są tylko karessy przedajnéj dworki, co udaje miłość za pieniądze, ale ziewa, nudzi się i męczy.
Poezja, która nigdy wielkiego życia nie miała we Francji i za panowania obu szkół sztucznie natchnionym duchem utrzymywała się, teraz zmarła zupełnie. Poezje dzisiejsze albo są dziwaczne do śmieszności, do rospaczy, albo zimne i sztuczek pełne, albo udawanie w nich olbrzymich myśli rozłamuje formy, albo wykończenie stylu zabija wszelką myśl. — Romans, poezja, teatr, są w stanie upadku we Francji. Wszędzie zajęło miejsce sztuki rzemiosło, miejsce artysty i poety, wyrobnik a tant la ligne.
Zjadłszy z nieopatrzną skwapliwością, z żarłocznością zgłodniałych harpij, wszystko, co było do pożarcia, literaci, artyści, gryzą paznogcie, szukając jeszcze nowego, a nie umiejąc go znaleźć.
Niestety! niedawno nową była okropność, zbrodnia, plugastwo, obrzydliwości, katy, warjaci, karły, czarownice, djabły, potwory i t. d.; teraz to wszystko zużyte, ogryzione do kości, szpik wyssany, ciało zjedzione, mózg wyjęty i pochłoniony. Niedawno nowém było na scenie cudzołóztwo, ojcobójstwo, i wszystkie siedm grzechów głównych; teraz nic z nich nikt nie wyciśnie — ostatnie soki puściły. Niedawno cieszono się wynalezieniem tysiąca nowych żył w kopalni świata; ale gdy na nie rzuciła się zewsząd ćma robotników, co nie umieli z rudy dobyć kruszcu i po mistrzowsku wlać weń życie, i rudy nie stało i złota zabrakło. Chodzą teraz wszyscy, szukają, wąchają, myślą, czy nie urodzą co nowego? — napróżno.
Przyszło do tego, że przerabiają stare romanse, stare dramy, że reabilitują cnotę, wiarę, uczciwość!!!
Widok tego chorobliwego życia i ruchu w literaturze francuzkiéj napełnia politowaniem i smutkiem. Co wysileń na wyszukiwanie nowych i olbrzymich przedmiotów! co bezsilnych wytężeń, kończących się śmiesznością! — P. A. Soumet de l’Academie Française wyśpiewał Epopeję, która zgasić miała Messjadę; a nikt jéj nie czyta. — La chûte d’un ange zapomniany. — Prometeusz’a ledwie kto wspomni — a w téj chwili, gdy to piszemy, P. Ponsard, którego tymczasem nazywają pół‑bogiem, aby być nowym zupełnie, poszedł po rozum do głowy i napisał starym krojem tragedją: Lucrecja.
Chcecie — wielbcie, kochajcie, unoście się nad literaturą francuzką, literaturą, którą podpierają obrazki, reklamy, ogłoszenia fałszywe, pochwały płatne — mnie ona zapowiada rychły upadek szkoły absolutnie romantycznéj i nowe jakieś odrodzenie.
Cóż w Niemczech? Niemcy pracują w filozofji, w historji, w naukach; ale literaturę ich i pisarzy tak zajęła polityka, duch partij, potrzeba działania na umysły w różnych kierunkach, że nie mają artystów i poetów właściwych w téj chwili. Są dziennikarze, panfleciści, publicyści, filozofowie, historycy, znakomici i uhartowani; niéma zastępców Göthego i Schillera.
Po Jupiterze niemieckim, któremu dziś już niektórzy jenjuszu odmawiając, ledwie talencik przyznają (Menzel ), tron niezajęty. Niemcy więcéj się zajmują statuą Bawarji, Walhallą, katedrą kolońską, śpiewkami o Renie, wygnaniem Herweg’a, prelekcjami Schellinga i systematem Hegla, niż literaturą właściwą. Jakiś gorączkowy stan niepokoju opanował wszystkich, i polityka wygania zewsząd literaturę. Już niéma czysto literackich dzienników, bo w każdym musi być choć osłoniona myśl polityczna; niéma natchnionych poezij, bo i śpiewki są narzędziem partij.
Ale dość drugich czernić i dość wam pokazywać, że wasze trzy królowe stare są i pobielone zalotnice, których serce nie bije dla nikogo, a dla was mniéj niż dla kogo.
Mamże wam jeszcze zalecać naszą ubogą dzieweczkę? Wstydby mi to było czynić, wstyd dla niéj potrzebować tego, a najgorszy wstyd wam słuchać!
Znam was, niestety! znam. Nie miłość to ku literaturze francuzkiéj, niemieckiéj, angielskiéj, odstręcza was od polskiéj, ale niestałość, ale płochość wasza.
Szanowni i nieszanowni Czytelnicy! gdyby w sercach waszych była iskra uczucia dla wszystkiego, co rodzinne, gdyby w głowie była pamięć przeszłości, w duszy choć trochę slachetnéj dumy, nie narażalibyście co chwila exystencji literatury, trwoniąc pieniądze daleko bezużyteczniéj, próżniéj, na zbytki próżności tylko i namiętnościóm źwierzęcia dogadzające! — Pomyślcie, że od was zależy byt literatury, byt języka, najdroższych puścizn i pamiątek.
— A to wszystko — przerwał mi czytający przez ramie, świadek nieproszony téj perory, którą żywo pisałem — a to wszystko — rzekł — piszesz Waćpan dla tego, że ci obcięto honorarja? —
Odwróciłem się groźny, gniewny i zjadły, i o mało kałamarzem nie cisnąłem w oczy mówiącemu.
— Nie dla tego — odpowiedziałem — bo o nie nie dbam. Da je Bóg, dobrze; nie da, obejdziemy się bez nich. Ale dla tego, że one są termometrem literatury. One oznaczają stopień ciepła lub zimna publiczności. —
— Jakiż więc na nich upatrzyłeś WPan stopień? —
— Przed kilką laty, nasi czytelnicy cudownie poprawili się byli, poczęli kupować, czytać i zajmować się literaturą. —
— Tandem —
— Tandem, mój Panie, naówczas najmocniejszy dreszcz mnie porwał. —
— Czegoż u licha? —
— Bom czuł, przeczuwał, przewidywał, że u nas nic niéma stałego, pewnego i ręczącego za jutro. My zwykliśmy się zapalać lada do czego i lada dla czego ostygać, a w chwilę po apoteozie, ukamienować! —
— Wać nas srogo sądzisz. —
— Srogo, ale, na sumienie moje, sprawiedliwie! U nas wszystko raptusowe, nagłe, bez wyrozumowania, konsekwencji i jutra. Gdy poczęto zwracać oczy na literaturę naszą, serce mi zabiło; i mówiłem poufałym, mówiłem pocichu, bojąc się zgadnąć: — To nie jest prawdziwe, slachetne rozmiłowanie się w własném, w swojém; to fantazja, to moda. — Dzięki Bogu za taką modę — odpowiadano mi — ale moda niedługo potrwa. — I oto ziściła się przepowiednia: już przechodzi. —
— Uderzcie-no się w piersi, czyście sami temu nie winni?? —
— Biję się w piersi i wołam: —Nie! my nie winni! —
— Możeście głupstwa pisali i traktowali publikę niedowarzoném, niedopieczoném, przysmaloném, niedosoloném? —
— Gdyby tak było, toć nie wszyscy; a nie chodzi tu o nas, ale o literaturę całą: bo dla jednego, dwóch i dziesięciu, całéj potępić nie godzi się. —
— Możeście pisali co gorzkiego? —
— Może; aleć nie wszyscy; a gorzkie rzeczy, zamiast na nie narzekać, dość ominąć, gdy nad niemi wielkiemi stoi literami... —
— Może wreście zackliło publice od waszych pochwał, z dziwną grzecznością i attencją wzajemnie sobie podawanych? —
— Niechby sama sądziła i sąd nasz sprostowała. —
— Może.... —
— Znajdziesz Wacpan tysiąc może, ale niczém nie usprawiedliwisz oziębłości waszéj. Jesteście niestali; szukacie zawsze nowości tylko; brak wam wytrwałości; i w żadnéj cnocie wytrzymać długo nie potraficie. — Dobrze was nazwano: Les Français du Nord. Płochość, to wasza cecha wybitna. —
— Ale, mój Mości Dobrodzieju!... —
— Niéma ale. Tu chodzi o literaturę! o język! —
— Obejdziemy się bez nich! — rzekł rozgniewany.
Spójrzałem mu w oczy i nic nie powiedziałem więcéj. Na takie wnioski niéma odpowiedzi nad milczenie.
P. S. Jakkolwiek bądź, radbym, szanowni Czytelnicy, ażebyście się poprawili. Boli mnie, że tak was oskarżać i prawie łajać muszę. Poprawcie się! Dla własnego dobra poprawcie się! Jeśli za sto lat myśleć o nas będą, i znajdzie się komu słowo powiedzieć, co za wstyd, gdy napiszą: — Kilku ludzi biednych pracowało, starało się, poświęciło życie utrzymaniu literatury; tysiące naprzeciw nim stanęły, podniosły ręce i głosy i zawołały: — Niech upadnie! — Upadła! —
Spodziewam się, że tego na siebie nie dozwolicie napisać.
— Na kolana! na kolana wszyscy! czapki z głowy! z drogi! — Pan B. zbliża się, idzie, przyszedł już z swoją pełną tajemnic i brzemienną, najsłodszą przyszłością xięgą, xięgą o cywilizacji buraków i wpływie cukru na losy ludzkości.
Słuchajcie! słuchajcie! Pan B., nowy Kopernik, odkrył to, czego nie widzi, przeciwne temu, co widzi; on powiada, że z buraka da wam dwa razy tyle cukru, ile burak waży; obiecuje, że cukrem będą wysypywać ścieżki angielskich ogrodów i zasładzać stawy i sadzawki! Słuchajcie i czołem bijcie P. B.
A! wielki — bo to wynalazca! Fraszka Napoleon, który przepowiadał uparcie, że z buraków będą robić cukier; fraszka Guttemberg, co wynalazł, jak wiécie, druk; fraszka Bartold Szwarc, co wymyślił proch. P. B. prochu nie wymyśli, ale wyinwentował cywilizacją buraka.
On powiada wam, widzicie burak! Prawda, mało daje cukru? prawda? Ciężko z niego wyprosić nawet melass —? prawda? A dla czego, ludzie bez głów? dla czego? Oto dla tego, że ten burak, ten mizerny burak wasz, to jest, burak w stanie piérworodnego grzechu, w stanie natury, chudy, mały i przez brak cywilizacji nie słodki. Cywilizujcie buraki, a zobaczycie dopiéro co z nich będzie — słodsze będą od cywilizowanych narodów.
A jak go cywilizować?
Jak? — mrozem, panie, mrozem. Nie chcą być słodkie, pakuj ich na całą zimę w grunt, wyjmij na wiosnę i sprobuj. Nie słodkie jeszcze? — znowu w ziemię. Niepodobna, aby się buraki nie skalkulowały, nie opamiętały i nie zdecydowały dawać więcéj daleko cukru, niż same ważą.
A do tego nie dawajcie im wędrować: bo nic gorszego nad wędrówki, w których i ludzie i buraki nabijają sobie głowę niewiedzieć czém; sadźcie zawsze na jedném miejscu — wycywilizują się buraki, a co więcéj? (o cudo!) sama ziemia poprawi się, nabierze słodyczy, tak, że gdybyście potém na niéj posadzili pieprz, to z pieprzu łatwiuteńko otrzymacie cukier. Albo nie pięknaż teorja?
Gdy się wycywilizują tym sposobem stare buraki, (rodzice i dziadowie młodego wielkich nadziei pokolenia), powstałe młode buraczątka oddać do szkół umyślnie na to założonych. Śmiejecie się? Nie śmiejcie się. P. B. tak wierzy w cywilizacją buraka, iż przekonany jest, że postępując wedle jego metody, otrzymamy buraki, które same nawet robić będą cukier. Czego nie może uprawa!
Myśl jednak P. B. nie nowa! Tak, nie nowa. Fourier wprzód daleko projektował cywilizować źwierzęta, i marzył, że lwy i hjeny zaprzęgać będą do pługów, a wilków używać do pilnowania i strzyżenia owiec. Ten sam Fourier zaręczał także, że gdyby mu tylko pozwolono pogospodarować, zapłaciłby jajkami z dwóch czy trzech Falansterów, w przeciągu roku, cały dług narodowy angielski. P. B. wedle swoich rachunków upewnić może, że cukrem jednéj prowincji opłaci dług całego świata. Gdyby to tak można zgrabnie się wziąść do tego, a dług naturze (ten wielki dług nasz rodowy) opłacić, otobyśmy dopiéro podziękowali P. Bar.......
Ale wróćmy do tych wielkiéj nadziei buraków. Myślicie że żartuję? Bynajmniej! Kupcie xiążkę P. B. niedawno wydrukowaną, a zobaczycie dopiéro, co za przyszłość buraków, i jaki one wpływ wywrą na cały Boży świat.
Wszyscy będą robili cukier, ty, ja, my, oni, wszyscy; chłopek nawet; soli zupełnie używać przestaną[4]; wszystko będzie z cukrem, albo z cukru, albo na cukrze, albo przez cukier, albo za cukier. Wszyscy będą robić i wszyscy będą kupować mnóstwo cukru, tak, że z tego powstanie niesłychane bogactwo. Z jednego morga cywilizowanych buraków będzie dochodu kilka miljonów. Naturalnie tedy wszyscy będą siać i sadzić same buraki. Cóż z tego? Oto: ziemia (ale cała ziemia) stanie się słodką niezmiernie; wszystko, co na niéj wzrasta, przejmie się cukrem; powietrze nabierze słodyczy; ludzie sami niechybnie staną się cukrowemi aniołkami. Wszystkie złe skłonności, podsycane pieprzem, cynamonem, wanilją, gałką muszkatołową, i tym podobnemi zbrodniczemi roślinami, znikną; człowiek, jedząc sam cukier, wyolbrzymieje, wydobrzeje; zrobi się miękki, smaczny, jak konfitura. Mógłby kto zarzucić, że nudno będzie na świecie. Co to nudno? ale jak słodko!!!
A za tyle dobrodziejstwa, które winniśmy wynalazkowi wielkiemu, niesłychanemu, jenjalnemu, cudownemu, wynalazkowi humanitarskiemu, socjalnemu, filantropicznemu i filobetnemu Pana B., słusznie należący mu wystawi potomność kolos. Kolos ten, oparty na podstawie burakowéj, ulany będzie z czystego cukru lodowatego, piedestał z kandyzbrotu, napisy z karmelków. Możnaby wprawdzie grobowiec tylko wśród pola uprawnego i zasianego burakami wystawić, z napisem:
Ale toby już tchnęło naśladownictwem, tu zaś oryginalność pomysłu nagrodzić potrzeba oryginalnym pomnikiem.
Tymczasem nim co będzie, czytajcie dzieło P. B., sadźcież buraki i cywilizujcie je zapomocą mrozu; a nie zechcą być słodkie, niech marzną, opamiętają się przecie. Kto zaś otrzyma cukier z cywilizowanego nowego pokolenia, raczy mi przysłać jedną głowę (a bodajby i więcéj) dla rozesłania po kawałeczku drogą pism perjodycznych wszystkim prenumeratoróm.
Następującą filozoficzną rozmowę niedawno na ulicy podłusłuchałem.
I na tém się rozeszli; a ja, wróciwszy do domu, zapisałem sobie ich rozmowę, wielce, według mnie, nauczającą.
WIELU bardzo pisali o przyjaźni, a naprzód Cicero, a naostatku u nas podobno w owym traktaciku, wydanym w Dobromilu, co to go poczciwy Żukowski w Wilnie przedrukował, dla tego zapewne, że teraz nikt już traktatu o przyjaźni nie potrafi napisać, chyba zbierając o niéj wieści, jak o malarstwie u Greków i Rzymian, jak — o wszystkich rzeczach zatraconych. Pytam się: kto widział temi czasy żywą przyjaźń i żywych przyjaciół? Pojmuję doskonale nienawiść, miłość, namiętność, szacunek, przywiązanie; ale co to się zowie przyjaźń?
Czy to ten spokojny nałog, co przywiązuje dwóch ludzi do siebie, jak konia i capa, razem w stajni stojących?
Czy to utwor zgodności charakterów? (A dowiedzioną jest rzeczą, że zgodnych charakterów ludzie na śmierć się z sobą nudzą i sobą gryzą).
Czy to harmonja charakterów? (Pytam się: gdzie ją znajdziesz?)
Czy to wreście cóś jakby braterstwo duszne, słodkie, poczciwe?
Przyjaźń, jaką nam odmalowali starożytni, przyjaźń Oresta i Pilada, to połączenie, poświęcenie dla siebie, to namiętne ukochanie wzajemne, ta gotowość na wszystko, przyjaźń taka dziś należy do krainy, w któréj żyją gryfy, fenix, sfinx, centaury i t. d. Przyjaźń ta znajduje się u nas, malowana, pisana, kłamana, ale żywéj niémasz. Nawet zważcie, że jéj teraz wcale już nie opisują poeci i pisarze — tak w nią nie wierzą.
Cóż to teraz przyjaciel?
Przyjaciel — to narzędzie, posługacz, powiernik, szkatułka, kuchnia, co chcesz; przyjaciel, to ten, z którym będąc sobie bez ceremonji, karmisz go najgorszém, poisz najkwaśniejszém, witasz niegrzecznością, żegnasz szyderstwem; przyjaciel, to ten, co się za nic nie gniewa i daje sobie jeździć po nosie; przyjaciel jeszcze, to ten, co ci pochlebia; przyjaciel, co ci plotki znosi; przyjaciel, co ci pieniędzy pożycza (a to nie swoich), ach! i wieluż jeszcze!
Wszystko to przyjaciele!
Teraz przyjaciel, przetłómaczony na nowożytne języki, co do słowa, znaczy — narzędzie. Do czego? Różnie bywa użyty, ale zawsze to narzędzie tylko do zabicia czasu, do zrobienia interesu, do wyszukania pieniędzy, czasem do zbałamucenia żony nawet. W przyjaźni teraźniejszéj jest poświęcenie także, ale z tą różnicą, że dawniéj poświęcano się dla przyjaciół, a teraz przyjaciół się poświęca!
Wielka rzecz poświęcić przyjaciela, kiedy ich kopami, jak ekonomów na służbę, stręczy ci się po ulicach? Stracisz jednego, masz natomiast dziesięciu. Za drugą wizytą, za trzecim listem, niezawodnie już przyjaciel.
Biedny Puszkin narzekał na przyjaciół; o! czemuż lepiéj, sprawiedliwiéj, nie oburzał się na przylepienie tego imienia do istot bez duszy, jak płaskorzeźby albo złamanéj starożytnéj kolumny do lepianki pastuszéj? Tak dziś sponiewierano to imie!
Wyidealizowano miłość nowszemi czasy, a zbłocono imie przyjaźni, tak, że na prawdziwego przyjaciela trzebaby imienia nowego. I zważcie, jak to zawsze język maluje historją czasów — mówi się: prawdziwy przyjaciel, bo najwięcéj jest nieprawdziwych; a nie można bez śmieszności powiedzieć: prawdziwy kochanek, bo każdy kochanek prawdziwy, choć może nie na długo.
W towarzystwie prezentuje się zwykle każdego gospodyni domu, tém:
— Mój przyjaciel, Pan.... — — Dawnoś go poznał? —
— Wczoraj wieczorem. —
Oczéwiście musi się nazwać przyjacielem, bo jakie mu dać imie? Przyjaźń, to széroki chomąt na wszystkie konie; czasem na osłów nawet; choć komu karku nadetrze, cóż to szkodzi?
W miarę jak cywilizacja postępuje, przyjaźń i gościnność znikają. Będą to wkrótce dwie cnoty bajeczne, których szukać trzeba będzie u dzikich ludzi, u barbarzyńskich narodów. Znamie wieku, miłość własna, intronizowana w sercu i w głowie, któréj nikt się już nie wstydzi, któréj wszyscy wszystko poświęcają, uczyniła przyjaźń niepodobną. Co dziś obchodzi najbardziéj człowieka? jużciż nie pozyskanie przyjaźni, nie zarobienie na szacunek, na spokojność sumienia, ale pozyskanie jak największéj summy dobrego bytu, majętności, bogactwa. Zawsze ceniono złoto od niepamiętnych czasów, ale nigdy tyle co dziś. Dawniéj przynajmniéj poeci i filozofowie zwali je
Dziś nawet poeci tego nie potrafią, chyba staréj szkoły, i to przez czyste naśladownictwo bez uczucia.
Przyjaźń, to była cnota innych zupełnie czasów, czasów bohatérskich, czasów poświęceń i heroizmu: bo przyjaźń nie ostoi się bez ofiar; a dzisiejsi ludzie nie pojmują ofiary, chyba upewniwszy się, że za nią wróci podwojony kapitał.
Nie darmo — stoi na chorągwi wieku napisano. Wszyscy popychają się, rwą, biegą, pędzą, padają, roztrącają — ku nabyciu fortuny. Jestże tu czas myśleć o przyjaźni i obciążać się przyjacielem? Dawniéj także robiono fortuny, ale spokojnie, powolnie, rachunkiem, oszczędnością, dziś prędko albo nigdy. Starosta lub kapucyn. I na co się zda przyjaciel, gdy rachub i widoków powierzyć nie można, gdy na ich utajeniu często zależy wygrana?
Ilekroć słyszę mówiących o przyjaźni, o przyjacielu, zawsze się rozśmieję. Jest to słaba lokucja, którą posłyszysz w ustach tych, co jeszcze mówią o Apollinie i Muzach; młode pokolenie, nawet w wieku przyjaźni, już jéj nie pojmuje, już potrzeby jéj nie czuje, nie rozumié słodyczy. Za sto lat zastanawiać się będą, czy przyjaźń istotnie exystowała kiedy, i czy tylko nie jest ona zmyśleniem czystém?
Ci żyją nie żyjąc i nie pojmując życia. Wiele to dziwnych pomysłów, zamiarów śmiałych, kolosalnych projektów, rodzi się w nocy, co nazajutrz oświecone blaskiem dniowym, wydają się zupełnie jak tanecznice, wychodzące z balu, na balu przepysznie strojne, a po dniu, zmięte, blade i zmęczone, albo zawstydzone sobą. La nuit porte conseil, powiada Francuz; ale rady nocy, są to rady Francuzóm tylko dobre: bo zwykle exaltacja nocna doradza szaleństwa i zuchwałe, a nierozważne kroki.
W nocy kwiaty podwójną woń wydają, w nocy myśli człowieka, jak ta woń, silniejsze; ale między wczoraj a jutro wiszą w obłokach, bezużyteczne, niezastosowane.
Są ludzie, co wierzą w rady nocy, i, pomimo przekonania, nazajutrz spełniają, co pomyślili w nocy. Łatwo to bardzo poznać po uczynkach, które są wybrykami zwyczajnie w takim razie i nie dają się wytłómaczyć charakterem tych ludzi codziennym. Wszystkie olbrzymie pomysły bohatérów niechybnie porodziły się w nocy, wszystkie spiski w nocy się knują, wszystkie śmiałe napaści zakochanych odbywają się w nocy, i wszystkie najpłomienistsze i najbezsensowniejsze xiążki w nocy się piszą.
Z tego wypada, że najlepiejby było, żeby w nocy ludzie spali. Ale człowiek, wychodząc z źwierzęcia, wyszedł i z posłuszeństwa prawóm obowiązującym go tylko jako źwierzę. Powoli, zaczyna życie swoje z dnia przenosić na noc — wszakże wiémy o całym takim świecie miejskim, co żyje prawie nocą tylko. Ciekawa byłaby obserwować, czyli go takie życie exaltuje bardziéj, czy wpływa co na umysły, czy nie czyni go podobnym do nietoperzów, sów i poetów?
A gdy mowa o poetach, noc, to ich pora — często bardzo natchnąć ich może. Niestety! tak teraz oklepały się opisy nocy, wrażenia nocy, westchnienia do xiężyca i medytacje nad szumem jezior, które do kropli wypił Lamartine nim został De putowanym i Ministrem[5], że choćby najsilniéj natchnęła noc, ostatni tylko parafjanin‑poeta odważy się ją opisywać chyba. Tak to wszystko na tym starym świecie oklepało się nieznośnie. Nawet młode oczy nie pomagają na stare rzeczy. Poeci więc sami dla siebie karmić się tylko mogą nocą, nie podając jéj na pokarm powszechny: bo nikt tego pokarmu już nie chce. Nocy w poematach i nocy na obrazach spowszedniały, i teraz tak je łatwo zrobić, jak łatwo na nie zapisać nieochybną receptę.
Ale wróćmy do wpływu nocy na człowieka. Gdyby to jaki poczciwy Niemiec chciał popracować nad tém i dójść wiele dzieł urodziło się w nocy, wiele wielkich akcij i wielkich zbrodni spełniły się w nocy, nie prawda, że toby było ciekawe? Piérwszybym prenumerował na to dzieło; bodajbym nigdy go nie miał odebrać, sama idea warta kilku złotych, tém bardziéj, że mi się zdaje, że moja; a swojego, jak wiadomo, człek nigdy dość ocenić nie potrafi.
Nie potrzebuję dodawać, że ten artykuł piszę w nocy. Musicie się tego domyślać: bo któżby po dniu białym co tak próżnego pisał?? Nie prawdaż?? A zatém, dobranoc. Życzę wam dożyć jednéj przynajmniej takiéj nocy majowéj, jakie ja mam przed oczyma duszy, i uczuć ją, jak ja uczułem. Co daj Boże, ale o czém wątpię (N. B. o uczuciu).
Wyobrażam sobie, jak wielkie zdziwieniem, konfuzją, pomięszaniem, oczy zrobić musieli PP. Arago, Laugier, Mauvais i inni, gdy piérwszy raz ukazał się szydersko nad horyzontem świecący ogon olbrzymiéj komety! komety, któréj nie przepowiedział Herschell, Hallej, ani sam P. Arago nawet, komety, jedném słowem, z któréj exystencji, przysunienia się do ziemi, do słońca, zdać sobie sprawy nikt nie umiał, w któréj ogonie byliśmy podobno czas jakiś, i nic o tém nie wiedzieli; aż przypadkiem, o zmroku, ukazało się białe światło długo wyciągnione, jak rózga, jak miecz, jak pas — i wszyscy wykrzyknęli: Kometa!
Otoż to sławny ów, wszechmocny rozum ludzki, otoż to nauki ludzkie! Wszędzie człowiek samemu sobie oddany, o swéj sile idąc, kończy na upokarzającém przekonaniu, że nic nie umié, a przynajmniéj bardzo niewiele.
Ostatnią raza, Hallej, przepowiadając powrot komety, omylił się także o kilkaset dni; a któż wié, dla czego kometa nie ukazała się w danéj porze? kto wié, co są komety? kto wié, dla czego długiemi warkoczami zamiatają niebo? kto wié, dla czego teraźniejsza nie została wciągniona w słońce, przechodząc prawie przez ciało jego, a przynajmniéj bardzo blizko?
Nauka ludzka! nauka ludzka — marna to i zawodna rzecz. Panowie codzień o tém mocniéj przekonać się możecie. Tam nawet, gdzie na najpewniejszych oparta wnioskach, wywodzi, zdaje się, rezultata najwyższéj, matematycznéj pewności, jeszcze to tylko nauka ludzka, i nic więcéj.
Jakiś żartowniś życzył, aby do obserwowania komety użyto ze dwóch lub więcéj jasnowidzących; jabym radził użyć do tego jak najwięcéj pokory, nieufności w siebie i ducha pobożności. Więcéj wié jeden prorok przez Boga natchniony, niż stu astronomów z teleskopami, chronometrami i tablicami najdokładniejszemi.
Podobał mi się ten Anglik w Cambridge, co, pomimo ogona komety, pomimo rachunków, jakie już uczyniono, jéj biegu, dowodzi, że to nie jest kometa. Powiada on sobie (bardzo konsekwentnie): gdyby to była kometa, musiałaby być przepowiedziana; ergo, to nie jest kometa: bo rozum ludzki i nauka ludzka mylić się nie może. A więc cóż to jest? Jest to światło zodjakalne, pochodzące z szczególnego stanu atmosfery ziemskiéj. Wiadomo, powiada on, że atmosfera ziemi znajduje się w stanie excepcjonalnym i niewytłómaczonym; że niedawno o białym dniu, w południe, widziano na niebie Venus (w Niort); że stały słupy od słońca i t. p. i t. p.
Anglik temu bezpasportnemu zjawisku nie dozwala być kometą.
Tymczasem inni położenie jéj, bieg, coraz to inaczéj rachują i opisują; zgadzają się na to, że biegła szybkością siedm razy większą od ziemi. Herschell, który w komecie 1680 roku widział powrót téj, którą uważał za narzędzie Boskie w czasie wielkiego potopu, znalazł kontynuatorów, co tegoroczną za powracającą potopową i 1680 r. uznali. P. Arago podaje szybkość biegu komety w perihelium (w najbliższém stanowisku jéj do słońca, o 32,000 mil) za piętnaście razy większą od szybkości biegu ziemi, to jest, po 104 mile na sekundę, a tylko 740 razy mniejszą od szybkości światła.
Astronomowie utrzymują także, że kometa od ziemi najbliżéj znajdowała się o 32,000 mil. Porównanie tych wszystkich rachub, jakie poczyniono w Berlinie, Cambridge, Londynie, Paryżu, Ameryce, napełnia nas politówaniem i poszanowaniem dla nauki człowieka.
Prawda jest, człowiek wiele uczynił, podnosząc się do pojęć tak skomplikowanych, do rachub tak trudnych; prawda, jeśli co, to odkrycie prawd matematycznych i astronomicznych per consequens, jest wielką dla człowieka chlubą; ale stopień pewności, jaki uzyskał, wiecznie go upokarza. Wszędzie, ce krok, postrzega, że się myli, że się uwodzi, że więcéj niż powinien o sobie rozumié, że wié to tylko, czego poszukując, przeszedł przez tysiące obłąkań i omyłek.
Z niczego być dumnym, nie ma prawa człowiek: bo im więcéj nabywa nauki, tém silniéj się przekonywa, że szczyt wiadomości ludzkich jest odrobiną ogromu, którego nie obejmie nigdy.
Przywiedliśmy tu za przykład kometę naszą 1843 roku, jako może najboleśniéj upokarzającą naukę ludzką. Wszakże jeśli to jest ta sama, jaka była w 1680, Hallej powrót jéj dopiéro na r. 2254 przepowiedział??
Ale czémże jest jeszcze omyłka Halleja przy teorji Kepplera i Cassiniego, co komety uważali za ciała niebieskie, niemające pewnego biegu i exystencji długiéj? Nareście, kto z tych wszystkich teoretyków wyłożył jakkolwiek zaspokajający systemat na wytłómaczenie różnokształtności ogona komet i przyczyn tego zjawiska?? Tyle wiémy o kometach, ile o słonecznych plamach, ile o obrocie słońca około własnéj osi, wyrachowanym z postrzegania plam na niém, ile o całém niebie.
Wiémy cóś, zgadujemy, macamy, domyślamy się, a biedny nasz rozumek już dla braku danych pewników, których ma liczbę zamałą, już dla samych narzędzi, jakiemi się podpiera, aby dójść zasad piérwszych, potrzebnych do uczynienia rachunku, ciągle się sam łapie na grubych omyłkach, i nie wié nigdy, czy jutro nie wywróci wszystkich jego artykułów wiary wczorajszych.
W obliczu téj niepewności nauki i wiedzy ludzkiéj, pracowicie macającéj, dochodzącéj, a błąkającéj się z omyłek w omyłki, jakże wielką, jasną, wydaje się wszelka nauka objawiona!
Tysiące lat poruszyć jéj nie mogły, choć rozum ludzki podkopywać, wywrócić ją usiłował, choć obok niéj stawiał swoje zlepki maleńkie.
Jeśli taka niepewność w nauce o niebie panuje, jakaż dopiéro w filozofji, gdzie, wyszedłszy raz z niedowiarstwa, niéma się gdzie, na czém oprzeć i zatrzymać?? Nauka o niebie, co do głównych przynajmniéj swych punktów, okazuje niejaką pewność; nie zmienia się ona co chwila, jéj dane (données ) pozostają też same. W filozofji co chwila nowe pewniki powstają, a na nich nowe się budują nauki; nauki, w których całe umiejętne dowodzenie nie jest processem, którym się dochodzi prawda, ale którym się ona tylko okazuje. Tworzy się naprzód systemat, a potém się go zręcznie dowodzi. To dowodzenie jest dodatkiem przyczepionym après coup do prawdy wymarzonéj wprzódy. Jest to właśnie, jak kiedy uprojektowawszy sobie dowieść, że dwa a dwa są pięć, usiłujemy mniéj więcéj zręcznemi frazesami naprowadzić na to łatwowiernego słuchacza.
Ale wróćmy do komety.
Poszła od nas sobie, i wkrótce ledwie jéj przez teleskop dojrzeć będziemy mogli; ale zostawiła nam, jeśli zechcemy z niéj korzystać, naukę. Ludzka mądrość, powiadał jéj biały ogon, ani wszystko wié, ani wszystko, co wié, wié dobrze. Nie bądźcie dumni mądrością waszą, bo jest któś daleko od was mądrzejszy, mocniejszy, w kogo nie wierzycie, choć wierzyć co chwila zmuszani jesteście — a tym jest Bóg.
— Otoż, dzięki Bogu, dostałem dzieło Pana W.; obetnęż go, obetnę, wychłostam porządnie! —
Uważcie, czytelnicy, że się to mówi zwyczajnie, wprzódy nim do dzieła zajrzało, nim je otworzyło, nim można wiedzieć, co ono jest i czy godne chłosty czy pochwały. W tym wykrzykniku jest cała dzisiejszéj krytyki historja, najwięcéj mówiące jéj godło.
Krytyka zna Pana W., ale nie zna jego dzieła. Pan W. jest nieprzyjacielem, jest przeciwnéj opinji, jest innego od nas sposobu widzenia człowiek, a więc bijemy systematycznie na niego.
Toż to sumienie, proszę was?
Zapewne że to nie sumienie, ale to zwyczaj i reguła. Siada się do czytania z uprzedzeniem; czyta, poszukując słabości; naturalnie znajdzie się je łatwo, i chłosta potém tego nieszczęśliwego Pana W., który Panu Bogu ducha winien.
Dzieło wszelkie gorsze lub lepsze, wszystko porównoważywszy, dziesięć razy tyle żyje, co krytyka; krytyka więc, ta efemeryda, co rodzi się, płodzi i zamiera w jedném trwaniu jakiegoś tam promienia (wątpię o słoneczném) — krytyka musi się uwijać i dobrze ukłóć, aby exystencją swą czémś oznaczyć ― krytyka, moi mili Panowie, rzecz zupełnie dowolna.
Ot tak: siądźmy oba do jednego dzieła; ja będę szukał świateł, Pan szukaj cieniów; napiszemy obydwa sprawozdanie po części sprawiedliwe, w którém z jednéj strony będą same wady, z drugiéj same przymioty dzieła. Nic prostszego w świecie. Każde pismo, każdy utwor z tego i tego się składa. Gdybyśmy wzięli Illiadę Homera; ty będziesz bił na długie wyliczanie okrętów i nieprzebyte gawędy bohatérów, łających się i czczących naprzemiany; ja ci będę wskazywał cudowne miejsca téj nieśmiertelnéj xięgi — obydwa będziemy mieli słuszność po sobie.
Któś trzeci jednak będzie rozumniejszy od nas obu, bo zważy przymioty i wady, i zakonkluduje, co to przecie warto.
Doskonałe było dawniéj za czasów dysput przysłowie: Plus negare potest asinus, quam probare philosophus.
Jabym to zapisał na każdéj niemal dzisiejszéj naszej krytyce. Nic łatwiejszego jak negare. Daj mi co chcesz, a dowiodę ci, jak dwa a dwa cztéry, jasno jak słońce, że nic nie warto. Niéma arcydzieła, któregoby krytyka nawet bardzo mierna do góry nogami wywrócić nie mogła: bo zawsze negare jest najłatwiéj. Dla tego kto ma kropelkę dowcipu, trochę śmiałości a mało sumienia, ten może wybornie podjąć się pisać całe życie krytyki; co przy nabytéj wkrótce wprawie, z pomocą epizodów, uskoków, dywagacij, exploracij, porównań etc. da się ciągnąć ad infinitum.
Bądźcie też łaskawi i grzeczni, powiedzcie mi, kiedy komu na co przydała się jakakolwiek krytyka?
Słyszałem o kilku biednych, co sobie z powodu krytyk w łby wypalić raczyli; i dobrze zaprawdę uczynili: łby, które krytyka rozkruszyć mogła, niewiele musiały być warte; ale czy słyszeliście, proszę, kiedy o jakim innym skutku krytyki?
Gdybyście się mogli dowiedzieć, raczcie mi donieść, abym zapisał do Akt Babińskich; tymczasem zostaję w mocném przekonaniu, że krytyki są wyborne do obwijania świéc i innych domowych maleńkich użytków — więcéj nic.
Mylę się; krytyka ma jeszcze jeden użytek: ona niepojęcie uwesela, raduje, rozpromienia i uszczęśliwia autora. To niechybna! Potém, ona go wywyższa w oczach ludzkich, tak, jak wywyższa skoczka na linie wszelki śmielszy wybryk, zyskujący mu frenetyczne ludu oklaski. Nareście, jakem już powiedział, krytyki są wyborne do oprawiania świéc, obwijania pieprzu i t. p.
Czy może być w świecie mniéj znacząca, a łatwiejsza do zrobienia rzecz nad krytykę?
Drwa rąbać, bóty szyć, to się przecie choć trochę uczy, a pisać recenzje? po co? Siada się (nie czytając) i pisze.
Oto tak:
Naprzykład, popada ci się xiążka historyczna, dwutomowa, obejmująca opis jednego wypadku historycznego. Otwierasz ją w tomie piérwszym i w tomie drugim. W piérwszym znalazłeś fakt niedokładnie opisany, w drugim zaczepkę przeciw duchowieństwu. Autor, dodajmy, jest ci nieprzyjazny.
Tych danych już dosyć, siadasz i piszesz recenzją, na arkuszu, w tym sposobie naprzykład:
„Doszło nas tutaj nowe dzieło uczonego M..., w którém nie odstępuje od dawnego sposobu widzenia rzeczy i krąży w tém samém kole (circulus vitiosus ) (NB. cytata łacińskie są wybornego użycia w recenzji, jest to szpikowanie, jak dowcip solą). Zbadanie faktów, na których oparty cały wywod autora, mogłoby być sumienniejszém i dostarczyć cale przeciwnych wniosków, że tylko zacytujem jedno. Tom... karta...” (Następuje fakt).
Chcemy koniecznie ukąsić autora? więc mu wyrzucamy zaczepkę duchowieństwa, niedokładność faktów (w wyrazach ogólnych zawsze, aby bardzo nie pracować nad krytyką, bo pracuje się chyba już z ostatniéj złości i gniewu). Jeśli styl gładki, potoczysty, płynny i skromny, wymawiamy mu, że bezbarwny i chłodny, że nic nie maluje; jeśli gorący, kolorytu pełen, fantazji, poezji, dowcipu, zarzucamy niestosowne jego w historji użycie; jeśli autor doskonale zbadał źródła i zagłębia się w krytykę faktów, dowodzim mu oschłości, pedanterji; jeśli haftuje na tle historyczném, wyrzucamy dowolność, romansowość i niedokładność. Słowem, że zje licha, żeby się krytyce wychodzić mógł. On w prawo, ona w prawo; on w lewo, ona z lewa zaskoczy; on prosto, ona go z tyłu pochwyci ― a wykręcić się, nie wykręci.
Teraz naodwrót, chce‑li krytyka chwalić ― nic łatwiejszego. Niech dzieło będzie zupełnie a zupełnie nic nie warte, znajdziemy sposób pochwalenia go albo z naiwności (kiedy bardzo głupie), albo z fantazji (kiedy zupełnie sensu braknie a pretensji wiele), albo z erudycji (jeśli à propos du bottes poprzyczepiano łachmany cudze), to nareście z okładek i litografji, z pomysłu, a choćby z tego, czego w niém niéma. Dość, że kiedy się recenzent uprze chwalić, to wychwali.
I tak daléj, i zawsze tak.
Dawniéj był doskonale naiwny zwyczaj. Oto: naprzód występowała zwykle krytyka, ale nie dzisiejsza rozczochrana, kusa, pijana, szalona i bez ceremonji wychodząca z cygarem w gębie i rękami pod boki ― wyczesana, wypudrowana, grzeczna a kąśliwa, jak pies wściekły, uśmiechająca się i kłaniająca, a podsuwająca ci nogę, abyś się wywrócił ― słowem, stara klassyczna, zoilowska krytyka.
Ale na tém nie koniec.
Na krytykę, wychodziła w Monomachją anti‑krytyka żwawa ― oko w oko, nos w nos, pięść w pięść.
Nuż tedy, stanąwszy przeciw siebie, pluć sobie w oczy, gadać sobie grubjaństwa:
— Ty taki ― a ty taki ― a ty taki. ―
Publika budowała się słuchając, i czekała, czyje będzie na wierzchu, jak mówią po prostu; kto ostatni wyłajał, ten zwyciężył.
Teraz całkiem co innego.
Krytyka rusza w świat, plecie co chce, i nikt jéj nie słucha, nikt nie odpowiada; uczy się, jak Demosthenes, deklamacji, sama siebie słuchając tylko. Ona jest zawsze na wierzchu; ale daremna praca ― dzieło dziełem, ona niczém.
Zawsze się mylę. Zdała się na cóś przecie, to jest, do obwijania i oprawiania świéc i do wynoszenia krytyków. Krytycy przez nie stają się wielkiemi ludźmi, nic nie uczyniwszy, i uwieńczeni mnóstwem laurów, spoczywają na nich syci chwały i oklasków ― pewni, że przejdą do potomności. Jakoż istotnie przechodzą, tylko nie do potomności, ale do kredensu i spiżarni na funciki; co zresztą może się nawet największemu człowiekowi przypadkiem trafić.
Nic tak budującego, jak widok gazeciarstwa we Francji, które codzień wysoko wynosząc znaczenie tak zwanéj presse, to jest, dziennikarstwa całego zbiorowo wziętego, codzień się na znaczeniu, na moralnéj swéj wartości zabija. Wszystkie dzienniki, mniéj więcéj, są autofagami (samożercami) w osobie swych współbraci, zabijają siebie i pożerają się. Codzień czytasz, jak sobie wyrzucają najpodlejsze kłamstwa, zmienność opinji, zupełny brak sumienia i t. p. Lżą się od najostatniejszych słów. Każdy jednak z tych dzienników ma niby‑to wyobrażać pewną klassę narodu i jéj opinją. Exystencja zaś dzienników, mimo tych ciągłych zapasów, tém się tylko tłómaczy, że każdy czyta tylko jeden dziennik, swój, swojéj opinji, a wydawcy główni mają przecie tyle sensu, że nie powtarzają tego, coby im zaszkodzić radykalnie mogło.
Drugim ciekawym widokiem w dziennikach francuzkich, są tak zwane Faits divers — różne wypadki. Pod tą rubryką mieści się prawdziwa kronika; ale coż w niéj czytasz najczęściéj? oto: nic nad opisy napadów, rozbojów, mordów, oszukaństw, kradzieży, niegodziwości najokropniejszych. Tych opisów tak są pełne dzienniki, że nieraz myślałem sobie, iż‑bym za żadne w świecie skarby w téj zachwalonéj nie mieszkał Francji, w Paryżu żyć nie mógł. I pytam się was, jak podobna żyć tam, gdzie najmniejszego bezpieczeństwa niéma dla osoby, dla majątku, dla imienia? Oszustwo i demoralizacja doszły do takiego stopnia, że o białym dniu na najludniejszych ulicach odbijają mieszkania i zabierają co znajdą; że lada zmrok, napadają i zabijają pod obwachtem; że nareście tysiąc jest przykładów, że ci któś imie twoje poczciwe weźmie i z niém chodzi po mieście, używając go na korzyść swoją. Jakiś podróżny pod imieniem P. Hip. Lucas (du Siècle) podróżował i dawał się przyjmować po całéj Hiszpanji; w samym Paryżu któś się żenił w imieniu P. Alex. de Lavergne; teraz na ostatek jakiś oszust dość długo chodził po Paryżu i broił pod imieniem Duc de Vicence. — Złodziejstwa stały się wykwintném rzemiosłem, które ma swoje tajemnice, innowacje, pomysły jenjalne i t. d. Societés en actions, których tyle Paryż liczy, są podobno najwyborniejszém złodziejstwem, a od nich idąc w dół, do prostych złodziejstw, ile to cieniowań, ile inwencij, ile rozmaitości! Dziwią się, że przy cywilizacji francuzkiéj liczba zbrodni powiększa się. Jak ma być inaczej, proszę? Czytają o złém, słyszą o złém, patrzą na złe, grają im teatra o zbrodniach, gazety im rejestrują zbrodnie, osobne pisma jak, Fastes du Crime i Causes Célébres (Dumas), rozchodzą się w tysiącu exemplarzy po rękach — powiedzcie mi, jak się popsuć nie mają?
Od dawna nazwano człowieka — mikrokosmos małym światem, zapewne dla tego, że w nim jest wszystkiego po trosze, co się tylko na świecie znajduje. Ale wyznajmy, że bliższe wejrzenie w ten mały światek nie bardzo jest przyjemne. Zacząwszy od namiętności, znajdą się w człowieku najbrzydsze źwierzęce popędy, obok najpiękniejszych uczuć. Idźmyż do ciała! W wnętrznościach jego żyje robactwo, na powierzchni wyradza się robactwo, na łbie wyrastają grzyby, pokrywa go także trawa żółta, czarna lub płowa (czemu już nie zielona przynajmniej?); z krwią płyną cząstki metallów, kamieni i soli; kamienie i piasek w żółci i więcéj gdzieś jeszcze. A wiele tam jeszcze rzeczy, których nie znamy, o których nie wiémy? Prawdziwy mikrokosmos.
Pocieszmy jednak ludzi z ciał naszych podobno nie wyradza się robactwo po śmierci — tylko — zgnilizna prosta.
Jeżeli, wedle ateuszów, świat ten nasz, świat prześliczny, stworzył się sam przez się z głupich jakichś tam atomów, z sił bezprzyczynnych, z agglomeracji, z emanacji, z ciepła, z wilgoci, jak grzyb, czemuż, powiedzcie mi, i jak wyrobiło się w nim, czemu utrzymuje stopniowanie istot, organizacje tak różne? czemu to stopniowanie, któremu przyczyny moglibyście dać w przeszłości, istnieje do dziś dnia, pod jednemi warunki bytu? czemu wszystko nareście, co jest, mnoży się teraz wcale innym sposobem, nie tym, jakim, wedle ateuszów, początkowo powstać miało? Czyliż, gdyby świat i wszystkie istoty powstały z przypadku, nie powinnoby się powtarzać tworzenie istot, tylko, pod tym samym warunkiem przypadku?
Poświęcenie się jest rzadkie bardzo, ale jest, ale exystować może. Kto w nie całkiem nie wierzy, daje miarę siebie. To znaczy, że nie pojmuje, jak się poświęcić można, i samby tego głupstwa nie zrobił. Toż z cnotą, to ze wszystkiém.
Moralny świat exystuje dla ludzi w miarę ich oczu intellektualnych; widzą go mniéj lub więcéj. Jedni daleko sięgają wzrokiem, drudzy zapierają exystencji, bo nie dójrzą, a dla każdego tylko własna swoja prawda jest prawdą absolutną. Z tego względu, wyobrażenia, jakie człowiek ma o świecie, wybornie posługują do — poznania jego indywidualności. —
Tajemnic przed nami zakrytych, i co się nazywa zakrytych, niéma — nie było — oczu tylko nam braknie. — Prawda nas otacza; żyjemy w niéj, bije o nas; cała rzecz, że nie możemy jéj ani namacać, ani dojrzeć.
- ↑ Dio Cass. hist. Roman. l. 31. f. 461.
- ↑ Jest możliwe, iż zamiast słowa przerywają winno być przerywa ją.
- ↑ Dzieło, o którém tu mowa, wyszło przeszłego roku nakładem autora w Wilnie w drukarni Zawadzkiego. Rozbiór jego najpiérwejby powinien mieścić się w Aktach Babińskich; dla pośpiechu i braku miejsca, dajemy tylko ideę.
- ↑ Tak stoi w xiążce.
- ↑ a nareście przeszedł na lewą (gauche). — Dopisek gazety.
- ↑ Piszę nie ten kometa, ale ta kometa, powtarzając, że do języka wyraz wchodzi, jak obywatel do kraju, nie z prawami swemi, ale pod prawa, jakie exystują.