Żyd: obrazy współczesne/Tom III/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Żyd
Podtytuł Obrazy współczesne
Wydawca Jan Konstanty Żupański
Data wyd. 1866
Druk Czcionkami M. Zoerna
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Podróż po kraju niełatwą była w téj chwili, gdy rozpoczynająca się walka powstańcza rzuciła w pole kozactwo rade łupieży, a żołdakom w ogóle otworzyła bezkarnie wrota... na wszelakie bezprawia... Wolniejsi może nieco od napaści byli Izraelici, choć ostrożnemi być musieli, bo na nich szczuło łakomstwo... domyślając się przy każdym żydzie choć trochę pieniędzy. Szczęśliwie jakoś, mimo rozstawionych po gościńcu placówek udało się Jakóbowi dostać do pierwszéj stacyi, gdzie pożegnawszy swojego milczącego przewodnika ruszył pocztową bryczką do miasteczka... Kraj był pusty, smutniejszy niż kiedy; cienie przelękłych wieśniaków snuły się po nim, oglądając na obie strony, bo od obu cierpieć mogły, a zwycięzkiéj służyć za narzędzie do nękania i postrachu.
Na drodze do mieściny małéj, położonéj na ustroniu, nie spotkał wszakże Jakób prawie nikogo, oprócz kilku pędzących w różnych kierunkach bryczek, na których przemknęły mu się zasępione, okryte kurzawą twarze. Nad wieczorem przybywszy do warszawskiego zajazdu, znieść tam kazał swoją torbę podróżną, która całe jego mienie składała i poszedł do starego Jankiela.
Niepilno mu tam było ze złą wieścią, ale musiał się wyrwać z samotności która mu ciężyła i rad był się o tém co w kraju się działo dowiedzieć. Pewien był zresztą że stary o córkę tak rychło go nie zapyta. Dom stał jak go był widział pierwszą razą, nic się w nim powierzchownie nie zmieniło, tylko piętno jakiegoś smutku było na nim widoczne. Wesołego, żywego ruchu jaki tu dawniéj panował nie dostrzegł, snuli się powolnie, jakby przybici słudzy i komisanci. Wiele téż przypisać było potrzeba trwodze panującéj, którą walka rozpoczęta wywierała na wszystkich. Starsi pamiętali już niejedno czasu wojny obchodzenie się Moskali, gwałty ich i nadużycia; wiedzieli że i z drugiéj strony wojna ofiar wymagała, o które musiano się upomnieć; każda więc bryczka, każde głośniejsze huknięcie, odgłos trąbki pocztowéj, wzbudzał ciekawość i obawę.
Już w gospodzie dowiedział się że obu Dawidów nie było w domu, stary się gdzieś ukrywał, a młody rzucił w facyendy i uchodził za zagorzałego patryotę, tak że się go w miasteczku lękano.
Starego Jankiela zastał na górze samego, zgarbionego nad wielką księgą. Jedno spojrzenie nań przekonywało, jak wiele od czasu niewidzenia przecierpiał; wychudł, zżółkł, postarzał. Nie widząc kto wchodzi, nie podnosząc oczów stary dał znak ręką aby mu nie przerywano modlitwy; a po kilku minutach dopiero podniósł źrenice składając książkę i obaczywszy Jakóba — wykrzyknął powitanie prawie wesołe, podając mu rękę drżącą.
— Juściż nie umyślnie do mnie przybyłeś? zapytał z obawą, jakby chciał przypuszczenie jakiegoś nieszczęścia uchylić od razu.
— Nie, zawołał Jakób, powiem wam otwarcie, byłem zagrożony, sam nie wiem za co, więzieniem; czułem się niewinnym, ale czyż broni niewinność? radzono mi uchodzić, przybyłem do was... dopóki burza nie minie.
— No, burza nie tak prędko minie, odparł stary, dopiero się chmury zbierają... ale bądź i dziś i zawsze pozdrowiony całem sercem w moim domu — a mów co chcesz bym uczynił...
— Na teraz nic nie potrzebuję... stanąłem gospodą w zajeździe...
Jankiel tylko ręką machnął, podszedł ku drzwiom i ze wschodów zawołał po imieniu żydka z dołu, który nadbiegł natychmiast.
— Znieść rzeczy tego pana z zajazdu warszawskiego, na górę do pokoju naprzeciw mnie... rzekł nie pytając nawet Jakóba; i powróciwszy dodał:
— Stać wam w gospodzie nie pozwolę, zresztą naraziłoby to was na niemiłe spotkania; wojskowych, urzędników, różnego stworzenia włóczy się co niemiara, czepiają się do podróżnych... u mnie zawsze bezpieczniéj.
Jakób podziękował milcząco.
— Ale, choćbym was pragnął zatrzymać jak najdłużéj, ani u mnie, ani tu w miasteczku nie usiedzicie. Gotuje się zamęt wielki który potrwa, Moskwa dopuszcza pożarowi się rozejść aby gasząc go szerzéj rabować mogła. Ale Bóg miłosierny... Ja już podobnych chwil pamiętam wiele... 1809—1812, 1831. — Co teraz będzie, Bóg wie!!
Obejrzał się do koła i podszedł ku gościowi z jakąś trwogą, ale na ustach pytanie mu zastygło — otworzyć ich nie mógł. Spojrzał błagająco i westchnął.
— Żona mi chora, córka chora, dom jak w żałobie, ja stary sam, ot, jak widziałeś nad Zakonem, uczę się z niego cierpieć. — Tych... tych... (wskazał dom Dawidów), już niema. Stary uszedł do miasta, młodszy Bóg wie dokąd i po co... mówią że gorąco trzyma z tymi co wojnę robią...
Jakób potakująco głową kiwnął.
— Nie winszuję im tego nabytku! dodał stary pogardliwie, wielu tam oni takich mieć będą... ale biada téj sprawie co się musi nieczystemi posługiwać rękami. Człowiek tonący nie patrzy kto mu dłoń podaje, brudna ona czy czysta, aż ocaliwszy życie dostanie trądu i z niego umiera...
Westchnął ciężko.
— Tak bywało, rzekł, tak będzie, do najczystszéj sprawy lecą ludzie brudni, jedni by się w niéj obmyli, drudzy aby ją sobą zwalali. Człowiek stateczny patrzy co poczyna i waży... a kto nic do stracenia nie ma ten idzie byle za kim... Więc będą bohaterowie... i obok Macchabeuszów plewa ludzka...
Zamilkł chwilę.
— A potém, dodał, smaganie Boże i chłosta... a późniéj jeszcze wielkie Boże miłosierdzie i pokój, ale już nad mogiłami naszemi...
A Kabronim (grabarze) mieć będą roboty wiele i nie pogrzebią wszystkich, bo umarłych na duszy, będzie chodzić ciżba po mogiłach żywo pogrzebionych....
Skończył stary szeptem; rozmawiali tak długo smutnie o sprawach tych dni, gdy w pustéj mieścinie, gdzie każdy wóz włościański przejeżdżający słychać było hałaśliwie na nierównym bruku — zahuczało dziwnie; Jankiel nastawił ucha.
— To jakby konni razem i wozy? zawołał, a tłum? co to może być?
Szarzało, razem wyjrzeli oknem w ulicę... Na rynku widać było w istocie jakąś ciżbę konną, garść kozactwa które po pikach łatwo poznali, kilka powózek i trochę rozpatrujących się ludzi. Kilka głośniejszych buchnęło wykrzyków, potém milczenie.
Ze słów które tu niewyraźnie dolatywały można się było domyśleć Moskali; Jankiel wysłał zaraz na zwiady, a sam stojąc w oknie, pogrążony w myślach dumał.
Posłany dla pochwycenia języka, powrócił rychło ale z małą zdobyczą, nieśmiał się bardzo przybliżać, słyszał tylko że przybyli Moskale, poprzedzali większą ilość wojska która nadciągnąć miała i że eskorta kozaków przywiozła rannego pochwyconego w boju dowodzcę jakiegoś oddziałku, który przez dziesięćkroć większą siłę osaczony w lesie i bagnach, broniąc się do upadłego, całkowicie został rozbity. Naczelnika tego ciężko pokaleczonego wieźli z sobą Moskale na słomie, która cała krwią jego była zbroczona — zapowiadając iż go tu nazajutrz powiesić miano.
Tak głosili żołnierze którzy już wszystkie gospody pozajmowali; Jankiel był przygotowany że i u niego któremuś ze starszych kwaterę naznaczą, a wiedział z doświadczenia czém to groziło. — Natychmiast poszedł córkę ukryć przy choréj matce, pieniądze do znanych tylko sobie posprzątał kryjówek, kilkaset rubli od przypadku zostawiwszy. Srebra już były wcześniéj sprzątnięte.... Czekał co Pan Bóg naznaczy.... Przytomny i chłodny, zszedłszy sam na dół, ostrzegł czeladź aby Jakóba inaczéj jak jego zięciem nie nazywano, co i jemu wprzód oznajmił, a potém siadł spokojny oczekując już tylko napadu.
W miasteczku poczynało być coraz gwarniéj, nowe oddziały wojska napełniały je, tym nakazano stanąć obozem w rynku, oficerowie tylko porozmieszczali się w sąsiednich gospodach. Nareszcie gdy już noc nadeszła wpadł dowodzący oddziałem pułkownik, na górę do Jankiela.
Nie była to wcale postać dzika, na pierwszy rzut oka poznać w nim było można cywilizowanego człowieka, ale obudzał strach niemniejszy, bo często ci pozornie cywilizowani, bywają najgorsi. W wojsku i narodzie moskiewskim cywilizacya powierzchowna dowodzi tylko ostatecznego zepsucia. Ci ludzie w salonie są najprzyjemniejsi w świecie, przy władzy najokrutniejsi, i rozpasani, jakby sobie nagrodzić chcieli tę chwilową przyzwoitości niewolę. — Pułkownik miał nawet cudzoziemsko brzmiące nazwisko, zwał się Tendemann.... Różnie prawiono o jego pochodzeniu, on sam wcale o niém nie mawiał.
Oblicze dowodzącego było blade, razem strwożone i gniewne.
Znać na nim było i podbudzenie gorączkowe które bój rodzi i niepokój jaki daje spoczywająca na ramionach odpowiedzialność wielka. Nie był to już człowiek, ale Moskal w całem znaczeniu wyrazu....
Wszedł naturalnie nikogo nie witając, ani się troszcząc kogo zastanie, szło mu tylko o wygodną kwaterę, patrzał mieszkania nie ludzi.... Na drodze do izby w któréj chora leżała żona jego, Jankiel pokornie zastąpił mu drogę.
— Jaśnie Wielmożny Panie, tam żona moja... chora.
Pułkownik go potrącił, wstąpił na próg, obejrzał milczący jedną i drugą izbę... i zwrócił się nazad po wschodach na dół nie mówiąc ni słowa. Tu kazał sobie otworzyć bióro, a że pokój ten zdał mu się najporządniejszym, w nim pozostał.
Żołdactwo rozbiegło się natychmiast krzykliwie domagając się samowaru, ognia, światła, wody i nie wiem czego jeszcze.... Na dole poczęło wrzeć jak w kotle. W chwili jednéj pokój napełnił się oficerami, a że wszyscy powracali z wyprawy, z boju, hałas opowiadania, tłumaczenia, rozkazy, połajania zakipiały razem. Z góry słychać było jakby wycie burzy i gromy....
Jakób ze starym siedzieli przysłuchując się tylko.
Z opowiadań, które im czeladź przynosiła, potwierdzało się pierwsze opowiadanie; Moskwa przez dni kilka uganiała się za formującym oddziałem, wreszcie wyśledziwszy, osaczyła go w nocy, a nad brzaskiem na nieprzygotowanych napadła. Bronili się wszakże bohatersko, dopóki im stało ładunków; dowódzca po pas w błocie w które ich kozacy wpędzili, strzelał i rąbał dopóki ciężko ranny nie został w końcu ujętym.
Kilku innych jeńców dobito zaraz na placu; głównego wedle rozkazów miano nazajutrz w miasteczku powiesić.... Posłano téż co żywiéj po pana burmistrza aby do dnia gotowa była w rynku szubienica i widzowie.
A że pułkownik znać obawiał się aby mu w jaki sposób więzień, choć ruszyć się niemogący nie uszedł; kazał go w drugim obok domu osadzić i strażą otoczyć do koła.
O tym jeńcu nic się dowiedzieć pewnego nie było można, Moskale dziwnie przekręcali jego nazwisko, a prawdziwe nawet, to jest przybrane na bój — niewieleby téż nauczyło.
Ze strony Moskwy zginęło kilkudziesięciu żołnierzy, jeden oficer był lekko ranny i cieszył się już zapijając poncz z kolegami że pewnie dostanie — Georgia, albo przynajmniéj Annę na szpadę, albo — któż to mógł przewidzieć... Georgia pragnął nadzwyczajnie!
Wesele z otrzymanego zwycięztwa nie tak było wielkie jakby się spodziewać można; z pierwszéj utarczki z nieprzygotowanymi wnosili wszyscy iż bój niejeden jeszcze czeka ich zawzięty; trwożyły ich te kupki zbierające nie wiedzieć jak, snujące niepostrzeżone, łączące i rozsypujące po kraju który dla Moskali mało był znajomym a więc groźnym.
Pułkownik chodził więcéj rozgorączkowany niż wesół, dyktował raport który miał wyprawić, liczył straty i przeklinał. Spierano się o liczbę ludzi których podać miano za zabitych, ale koniec końcem ów zawsze powtarzający się oficer ranny i jeden żołnierz poległy poszli do urzędowego sprawozdania, resztę trupów zostawiono do dalszego rozporządzenia. Jest to niezłą rachubą mieć zawsze trochę nieboszczyków w zapasie.
Raport wzmiankował o ujęciu głównego dowódzcy i o mającem się spełnić nazajutrz powieszeniu go dla przykładu... na rynku miasteczka. Ta wieść o szubienicy i dekrecie doraźnym mocno dotknęła Jakóba; czuł obowiązek ludzki, jeśli nie ratowania nieszczęśliwego, to osłodzenia mu chwil ostatnich.
Gdy na dole przycichło nieco począł rozmyślać coraz gorącéj, czyliby mu się co dla skazanego zrobić nie udało; zwierzył się téj myśli staremu. — Jankiel głową poruszył smutnie.
— Jak tam chcecie, rzekł, ale to się na nic nie przyda — a zwrócić może na was niepotrzebnie uwagę.... Mnie nic oni nie zrobią, wiek trochę a zresztą broni mnie to żem widoczniéj żydem... wy... zostańcie, ja pójdę poprobuję do pułkownika....
Jakób żałował już swéj myśli, gdy Jankiel zapiawszy czarny żupan, wziąwszy czapkę zszedł powoli na dół i zameldował się przez żołnierza jako gospodarz domu.
Pułkownik odpoczywał, ale wpuścić go kazał, leżał na kanapie wyciągnięty z cygarem w ustach, czoło miał chmurne.... Jankiel stanął u progu z pokłonem.
— Czego chcesz? spytał pułkownik.
— Nic... dowiedzieć się tylko czy tu czego nie potrzeba....
— Nic nie potrzebuję, gdyby było potrzeba sambym wziął, nie prosząc... Czas wojenny! wiesz.
— Wiem, panie pułkowniku....
— Nie było tu słychu o buntownikach?
— Żadnego....
— Nie przechodzili tędy?
— Nie....
— O! wy tak wszyscy mówicie, bo trzymacie z nimi... żydzi téż! znamy was! kanalje!
— Byliśmy zawsze wiernymi monarsze.
— A czemuż nie łapiecie i nie dostawiacie buntowników?
— To nie nasza żydowska rzecz, panie pułkowniku, żyd jest człowiek spokojny, on się wojną brzydzi....
Pułkownik wstał z kanapy, począł chodzić.... Jankiel się mu skłonił i rzekł ciszéj.
— Panie pułkowniku, rzekł, w naszéj religii jest taki obyczaj, że gdy kogo w tém miejscu gdzie my mieszkamy tracić mają... my go nakarmić powinniśmy....
— Co? co? podchwycił wojskowy, gdzie? jaki obyczaj? Co gadasz? Nie ma takiego zwyczaju... kłamiesz.... Co ci do tego więźnia, co?
Przystąpił groźny.
— Jak śmiesz mi kłamać? wiesz że tego zwyczaju nie ma.
W istocie nie było zwyczaju, Jankiel popełniał pobożne kłamstwo, ale zkąd o tém mógł tak stanowczo wiedzieć pan Tendemann? Jankiel popatrzał nań długo i bacznie.
— Dla czego ty tak patrzysz na mnie? ofuknął się groźno wojskowy. Co to jest?
— Ja? tak! ja sobie myślę... jaki pan jesteś uczony iż wiedzieć możesz że takiego zwyczaju nie ma u żydów.... To pan pewnie nie czytał co mówi Rabbi Jehoszuah o niewolnikach....
Pułkownik zbladły stał naprzeciw starca, zdawało się jakby jakaś wewnętrzna odbywała się w nim walka; usta mu drżały, oczy zachodziły mgłą, oglądał się do koła, głos starca zdawał się na nim dziwne robić wrażenie. Chciał być złym, a coś go wewnątrz hamowało. Jankiel dostrzegł w nim to pasowanie się z sobą, ale sam jeszcze nie wiedział, czém je miał tłumaczyć.
Po chwili tego milczenia i walki, pułkownik potarł czoło, wstrząsnął się, niewiadomo czy tchnął całą piersią czy mu ją westchnienie poruszyło gwałtownie — milczący począł się przechadzać.
Jankiel trochę zdziwiony stał ciągle przy drzwiach.
— No, czegoż stoisz? na co czekasz? odezwał się łagodniéj nieco Tendemann, idź! idź!... niewolnik na śmierć przeznaczony nie obchodzi cię, godziny jego policzone....
— Panie, rzekł stary.
— Idź, mówię ci idź pókiś cały! zawołał pułkownik groźniéj.
Ale w tém zbliżył się przechodząc do niego i cicho szepnął po niemiecku.
— Idź — ja przyjdę na górę....
Ostatnie słowa zmięszały Jankiela, który pokłoniwszy się odszedł, sam już nie wiedząc co o tém miał trzymać.
W téj niemczyźnie jak w twarzy, choć ukryty, był pewien akcent, jakieś brzmienie, cóś co się kazało domyślać... żyda! Ale możnaż było w pułkowniku przypuścić Izraelitę? Myśl tę odepchnął stary, chociaż ścigała go uparcie i z nim razem weszła na wschody. Odprawił, nic mu o niéj nie wspomniawszy, Jakóba do jego mieszkania, sam czekał rozkołysany i niepewny. Wypadek cały jakoś bardzo się dziwnie przedstawiał.
Dobre pół godziny upłynęło na oczekiwaniu, wreszcie kroki dały się słyszeć na wschodach, które umyślnie oświecono lichtarzem i wszedł na górę, blady jak chusta, pułkownik.... Oczyma ciekawie, łakomie rozglądał się po żydowskiem mieszkaniu. Można było posądzić że go tu coś ciągnęło, że miały dlań jakiś urok sprzęty, księgi, napisy, tak dziwnie oczyma je pożerał.
Byli sami, bojaźliwie jeszcze obejrzał się wojskowy i postąpiwszy na środek izby — rzekł podając rękę drżącą Jankielowi:
— Salem Alechem....
Stary o mało nie padł z zadziwienia, odpowiadając mu głosem wzruszonym.
— Alechem Salem.
I nastąpiła długa, straszna, grobowa chwila i milczenia. Niepotrzeba już było dalszych tłumaczeń, pułkownik Tendemann był oczywiście żydem.... Ojciec jego czy on dla służby przyjęli powierzchownie wiarę prawosławną, ale pod nią nietknięta została stara mojżeszowa. Utopieni wśród goimów, obrani z pamiątek, usiłując pozbyć się wszystkiego co mogło pochodzenie ich przypominać, zachowali na tle duszy, iskrę niedogasłą przywiązania do swojéj wiary i narodowości... tliła ona pod popiołami. Pułkownik usiadł widocznie poruszony; oczy jego się zwilżyły... Jankiel stał przed nim pogrążony w zadumie.
Miał przed sobą jednego z tych licznych odstępców jakich żydzi miliony dali wszystkim krajom w świecie — ale jeszcze zachowującego w głębi duszy uczucie przywiązania do izraelskiéj swéj matki. Na twarzy jego widać było żal, tęsknotę, gorycze przeżuwanych pamiątek... zgryzoty apostazyi. Możny, silny, przyjęty do świata zwycięzców, pułkownik płakał prawie że się rozstał i rozbratał z tą rodziną prastarą, nieszczęśliwą, do któréj krwią należał.
Długo zapewne tajone uczucie, w téj chwili za zetknięciem się ze wspomnieniami buchnęło tak że go już powstrzymać nie mógł.
Nie mówił nic, nie tłumaczył się, wskazał tylko Jankielowi na drzwi a sam pobiegł do stołu gdzie leżała rozłożona księga i stanął przed nią jak wryty.
Od wielu już lat oczy jego nie spotkały się z temi głoskami, z tym językiem praojców. Od czasu jak stary ojciec potajemnie, zamknięty w izbie uczył go sam, płacząc, zakonu... od śmierci rodzica, wyszedłszy w świat nie trzymał w ręku ksiąg, nie słyszał dźwięków rodzimego języka... był go spragnionym, chciwym, miał dlań urok dziwny, tajemniczy, porywający. Z razu charaktery te jak płomieniste węże zwijały się przed jego oczyma, nic nie rozumiał, potém powoli jedno słowo wprowadziło go na tor, źrenice się otworzyły, dusza zasklepiona otwarła, czytał, rozumiał, zapomniał o wszystkiém w świecie, o dzisiejszym boju, o jutrzejszém męczeństwie, o kraju, o sobie, o miejscu w którem się znajdował...
Z tych oczów oschłych co się oduczyły płakać, łzy ciekły na księgę kropliste, żalu, radości, zgryzoty, boleści czy pociechy...
Ręce położył na stole, głowa opadła mu na piersi, czytał, połykał, nie żył życiem pożegnaném, przerwaném nagle, przeniesion był w świat inny, i czuł że doń należy.
Traf jakiś chciał, by księga rozłożoną była na modlitwie za umarłych:
„Ojcze miłosierdzia panujący na wysokościach; wspomnij w wielkości miłosierdzia Twego, owych pobożnych, rzetelnych i nienagannych w świętych zborach, którzy życie oddali na poświęcenie Imienia Twojego, którzy miłowani za życia, po śmierci nawet się nie rozłączyli, którzy byli prędsi jak orły i silniejsi jak lwy w wykonywaniu woli Pana. Oby Bóg nasz wspomniał ich na dobre z innymi sprawiedliwymi tego świata i wywarł Swą zemstę na nieprzyjaciołach naszych za przelaną krew sług Jego....“
Jankiel patrzał na czytającego zdumiony i płakał także wzruszony, ale dusza jego była nieco uspokojoną... Wielki cud stał się w oczach starca, drżał cały na potęgę Bożą, która z opoki serca źródło żywe wyprowadzić umie...
Pułkownik stał... skończył modlitwę i pochwycił drugą księgę i czytał znowu... jakby umyślnie dlań rozłożoną kartę (księga 11. Exodus. 34.):
— „Strzeżcie wszystkiego co tobie dziś rozkazuję, ja sam wyrzucę przed obliczém twojem Amorrejczyka i Chananejczyka i Hetejczyka....
„Strzeż abyś nigdy z obywatelami ziemie onéj nie miał przyjacielstwa, któreby tobie było do upadku.
„Ale ołtarze ich zepsuj, bałwany połam i gaje porąbaj...
„Nie kłaniaj się Bogu cudzemu, pan zapalczywy imię jego... Bóg zawistny jest...
„Nie czyń przymierza z ludźmi onych krajów, ani żony z córek ich weźmiesz synom twoim. “
Dziko uśmiechnęły się usta złamanego wspomnieniami człowieka, gdy nareszcie padł na krzesło bezsilny... Naówczas starzec powoli przybliżył się do niego i rzekł cicho:
— Pociesz się... Bal Teszubom Bóg odpuszcza i żałujących przyjmuje...
— Alboż ja wiem dziś, odezwał się cicho po niemiecku wojskowy... nędzny meszumat, czegobym więcéj żałował? tego com porzucił czy tego do czegom przyrósł? Na poły rozdzieliłem się i rozdarłem, rozdwoił się człowiek we mnie, i tu i tam ciągną wspomnienia, nałogi, obowiązki... Nie winien jestem żem wszedł na tę drogę, ojciec ją obrał dla siebie i dla mnie, dziś już do nich należę... A za starym moim narodem płaczę... płaczę dopóki dziki mnie szał nie ogarnie...
A drżę by kto pod tą skórą przyobleczoną, nową, nie poznał we mnie wyklętego żyda... abym litością dla brata się nie zdradził, miłosierdziem dla potępionego nie potępił... Dzieci moje już nawet wiedzieć nie będą, że w nich płynie krew kapłanów Izraela... niech nie wiedzą aby nie czuły, że są dziećmi zdrady.
— Bracie, odezwał się poufaléj stary, korzystam z twoich łez i boleści a zapytuję was co z tym nieszczęśliwym zrobić chcecie?
— Z jakim? — z sobą?
— Z osądzonym....
— Nie mówcie o nim... nie ja, rozkazy wyższe go skazały... Zginie, dzień świtający będzie dlań ostatnim, inaczéj być nie może... A biedny człowiek!
— Tak, dobrzeście rzekli, biedny człowiek... może matkę ma, rodzica, siostrę, żonę... Gdybyście z nim choć pomówić, dowiedzieć się dozwolili.
Pułkownik spojrzał chmurno....
— Po co nam to? co między nami a tym narodem wspólnego? Nie pamiętacież jak się z nami obchodził?
— Pamiętamy tylko, żeśmy się na jednéj rodzili ziemi, rzekł Jankiel, a nieśmiertelny prawodawca nakazał nawet zwierzęciu ulżyć ciężaru, cóż człowiekowi, choćby poganinem był?
— Nie, nie, zawołał pułkownik, nie, ja jestem pod dozorem tysiąca oczów niechętnych, ja nie mogę nic — mnie także otaczają szpiegi. Przekupcie sobie żołnierzy wódką, groszem, to łatwiéj — niech pójdzie kto chce do niego... ten motłoch za pieniądze zrobi wszystko...
I ze wzgardą rzucił ręką.
— Pozwolicie? ja poślę mojego krewnego! Nic mu się nie stanie!
— Ja nie pozwalam! ja nie wiem! ja o niczém wiedzieć nie chcę!!
Jankiel zamyślił się długo, wyszedł na chwilę i powrócił do pułkownika. Ale już Jakób z dodanym mu żydkiem Herszkiem którego przezwano Kręcielem, próbował zbliżyć się do jeńca. Wdział na siebie suknię żydowską zwyczajną, Herszko w kieszeń wziął parę butelek rumu i wódki... Poszli.
Była noc późna, żołnierze spali, warta chodziła, tylko na ławie przed domem czuwał feldfebel, ziewał, palił papierosy i klął. Szczęściem trafiło się, o co nie trudno, że był pijanica nałogowy.
Fiedor Michajłowicz Szelmeńko spostrzegłszy dwóch żydów przechodzących i zatrzymujących się nieco przeciw niego, domyślił się że jakiś interes mieć muszą i że w interesie tym znajdzie rubla lub wódkę na dnie. Wszyscy spali, nie był od tego żeby czegoś nie zrobić... cichutko.
— Dobry wieczór, panie oficer, rzekł Kręciel. Wiedział on bardzo dobrze że feldfebel nie był oficerem, ale od czegoż rozum?
— Poszedł won... swoją drogą!
— A! jak panu tu nudno musi być siedzieć.
— Nu, pewnie nie wesoło...
— A na co pan siedzi?
— A co tobie..... do tego?
— O wa! z ciekawości...
Zbliżył się z kieszeni wydatnie ukazując szyjkę od butelki... Szelmeńko się oblizał i splunął.
— Dawaj tu to, żydzie niewiaro... krzyknął z cicha wyciągając rękę.
— A pan wie co to jest? spytał Kręciel, to jest rum... czysty rum de Goja... Jamaika... S. S. S. półtora rubla butelka! hę?
— Dawaj! niewiaro!
Rum był przemyślnie, odkorkowany, powąchał i ulegając pokusie łyknął.
— No — a teraz czego ty łajdaku chcesz? spytał.
— Panie oficer... ja tu jestem i z drugim żydkiem... Nam powiedzieli, a może to i bajka jest, że ten więzień co jego państwo trzymają, nazywa się szlachcic Bajkowski.... On wielkie pieniądze winien temu żydkowi... jemu się z nim trzeba widzieć koniecznie.
— Łajdaki, buntowszczyki! zawołał feldfebel, poszli won! nikomu nie wolno!
Kręciel zbliżył się i wsunął trzyrublowy papierek.
Ciszéj już powtórzył...
— Nikomu nie wolno!... ale ściskał i pieniądz i flaszkę... nikomu!! słyszysz...
A po chwili szepnął:
— Chodź za mną!
— To nie ja, rzekł Kręciel, to ten drugi żydek.
— Wszystko jedno, niewiary! To mówiąc napiły nieco feldfebel poszedł z Jakóbem do drzwi, posłuchał pod niemi, otworzył je, wepchnął go i sam przed progiem stanął.
W izbie do któréj Jakób się dostał, było dosyć ciemno, paliła się wprawdzie wysoko uczepiona świeczka łojowa w latarni stąjennéj — ale ta mało bardzo dawała światła. Z razu nic rozeznać nie było można, kupa słomy leżała w pośrodku, a na niéj coś ciemnego.
Miarkując że czas jest krótki i że to widzenie się z człowiekiem skazanym na śmierć, może dla niego być ważném, Jakób zbliżył się do miejsca z którego ciężki oddech gorączkowy zdawał się dobywać, jakby konania powolnego; poruszył rękę opadłą, która wystawała...
Trącony lekko, pochwycił się nagle, i porwał z boleści za zranioną nogę, ale wnet opadł na słomę... tylko głowę trzymając podniesioną... Promyk padający na nią dał Jakóbowi zdziwionemu, poznać w więźniu — Iwasia...
Z włosami rozsypanemi w nieładzie, ze spalonemi usty i obłąkanemi oczyma... Iwaś zdał mu się nieprzytomny, był nim w istocie.
— Już czas? zapytał żywo, idziemy? nieprzyjaciel? gdzie nieprzyjaciel? Wstawać... I począł rozglądać się i przypatrywać Jakóbowi, którego czy poznać czy przypomnieć nie mógł. — Z trwogą i litością po oczach, ruchu, mowie, Jakób coraz mocniéj się przekonywał że rana, gorączka, wzruszenie czy moralne cierpienie gwałtowne — zupełnie obłąkały Iwasia...
— Tak! idziemy! zawołał, natychmiast, ale ja sobie skaleczyłem nogę... ruszyć mi się trudno. Hę! to nic! pójdę ja dla tego aby na Moskala! No! wiara na nogi! i na konie... Dzień świta.
Obejrzał się trwożnie, Jakób mu szeptał.
— Iwaś! Iwaś! czyżeś ty mnie nie poznał?
— Hę? spytał obłąkany, hę? ktoś ty taki, powstaniec czy Moskal? czy szpieg psia jucha? Głos znajomy, czekaj no... Genua... Aqua Sola... Włoszka... Paryż... Bulwary, wszystko to się poplątało... Łuków... Kazimierz... Ja nie wiem ktoś ty taki.
— Jakób! Jakób!!
— A! Jakób patryarcha! no! rozumiem! Widzisz że przecie poszedłeś do powstania... A, jak mnie ta noga boli, boli...
— Iwasiu, zbierz pamięć, oprzytomnij! Mów, może co dla ciebie uczynić mogę...
— Ty, dla mnie? Możesz dać broń! daj broni, broni, broni! i rąk i rąk! i działo — jedno działo.
— Mój drogi, tyś zapomniał... ty rannym jesteś, w więzieniu, w ręku Moskali, twe chwile policzone...
— Prawda... tak, przypominam sobie... Tak... wiem, biliśmy się, pobili nas... w lesie... Byłem mocno ranny... Ale gdzież ja jestem, tu tak ciemno... Szpital? więzienie czy już grób... Czemuż mnie nie przysypią ziemią porządniéj.
Jakóbowi serce się krajało.
— Ja cię ocalić nie mogę, rzekł, jesteś w więzieniu... skazany... ale mów cobym mógł dla ciebie uczynić? Mów, może co powiedzieć komu...
Głosu mu brakło. Iwaś zdawał się dumać oparty na łokciu.
— Wiem! wiem! rzekł. Tak jest... sny miałem przykre... Jutro mnie powieszą, słyszałem, gadali Kozacy, ale to mi wszystko jedno. A cóż mi to szkodzi? powrócę na świat w psiéj skórze, będę ich gryzł... Towiański zaręcza za matampsykozę... to pewna rzecz... bo Towiański jest panem Bogiem w Zurichu... Dobrze że choć tam jest jaki taki pan Bóg, bo na świecie żadnego nie ma... Gdzieś się podział, niewiadomo, mówią że ze strachu przed Moskalami skrył się...
Jakób stał drżący i słuchał... prawie płacząc.
— Iwasiu mój, rzekł, ostatnie twe rozkazy spełnię święcie — niestety! tylko to mogę.
— Moje rozkazy, przerwał Iwaś, moje rozkazy: Do boju, wiara! do boju! na śmierć lub życie, oto moje rozkazy!
Ale już po boju... Czy bili się dobrze nasi? Ha? poginęli? wszyscy? wszyscy? a czemuż i ja tam od razu nie padłem... szubienica... Tak, mówiono mi już o niéj, nowy, piękny stryczek konopny... powiadają, że to śmierć lekka, chociaż nieco dławiąca, jak mocny tytuń turecki. Ciebie nie wieszali nigdy patryarcho Jakóbie? ani nawet gdyś był w pierwszéj skórze, wedle Towiańskiego? Nie. Ja także pierwszy raz będę powieszony, nie mam najmniejszego doświadczenia w téj mierze... Ale sprezentuję się przyzwoicie.
— Iwasiu, ty masz może krewnych, przyjaciół, braci... mów...
— Ale nie mam nikogo, nikogo, matka dawno umarła, a ta była ostatnia, jam był mały — nie było nawet za co krzyża postawić... Naznosiłem kamyków i pokładłem w krzyż na jéj mogile.. Ojca nie znałem, umarł jeszcze przed nią — rodzeństwa nie miałem, dalsi się wyparli, byłem nadto ubogi... Nikogo! Dużo braci a ani jednego brata... Nikogo! powiedzcie tym co zostaną jedno słowo moje, wiara — do boju!
— Nic więcéj? nikomu?
— Nikomu... powoli odzyskując nieco przytomności mówił z cicha Iwaś, nikomu. Tak, bo po cóż? Ja nie mam nikogo na świecie. Ale prawda! Słuchaj, na Grzybowie, wiesz ty tam starą szarą kamieniczkę, brudną, lichą, na czwartém piętrze, w małéj izdebce, siedzi dziewczę zapłakane, patrzy może przez okienko... duma może, to Maryśka... biedna praczka... tak! praczka tylko, ale niegdyś za innego życia była niezawodnie królewną, chociaż o tém zapomniała... Ona mnie może kochała... powiedz jéj żem o niéj przed zgonem pomyślał... Ona mi z ostatnich swoich dwóch koszul dwie na drogę uszyła... Prawda, palce ma pokłóte ale duszę czystą, poczciwą, serce anielskie... Albo może nie mów nic lepiéj, niech zapomni, pocieszy się z moskiewskim oficerem... biedna dziewczyna...
Zamilkł.
— Iwasiu, odezwał się Jakób, co chwila mnie ztąd wypędzić mogą, widzimy się raz ostatni w życiu, zbierz myśli, opamiętaj się, masz może co do przekazania, do spełnienia, do polecenia.
Iwaś jęknął.
— Mam, rzekł, zemstę!! Zemstę! ale komuż ją oddasz? Piekącą jest jak żar, jakie ją ręce utrzymają?... Pusto, głucho, cmentarz wielki, bezludzie ogromne, na świeżo usypanéj ziemi tańczą, a skrzypek nasz wiejski, nasz! nasz! przygrywa niedźwiedziom do tanów... a pan Bóg przez okienko patrzy z niebios, wąsa pokręca i klaszcze w dłonie!...
— Iwasiu! zaklinam cię, zbierz przytomność...
— Co zebrać? ludzi nie ma? nieprzytomni!! kupka tylko, garść. Spodziewałem się tysiąców, a przyszło kilkudziesięciu, ale cóżem ja winien? bić się musiałem, biliśmy się mężnie aż do śmierci, no, i poginęliśmy do nogi... wieczne odpocznienie. Towiański zaręcza że przywdziejemy nową skórę byle nie moskiewską... bo jużbym wolał nie żyć.
Napróżno było chcieć co z niego wywołać, ilekroć odzywała się myśl zdrowsza, ból mocniéj mu doskwierał, piszczał, wił się, tracił przytomność a oczy straszne, obłąkane wodził po izdebce ciemnéj... Nawykły do milczenia suknią i słomą zapychał usta aby nie krzyknąć. — Widok téj męczarni był rozdzierający.
— Może chcesz księdza? zapytał Jakób, sam religijny, więc rozumiejący przedśmiertną potrzebę duszy zbliżenia się do Boga, do którego wrócić miała.
— Mówisz o księdzu? rzekł Iwaś, był ksiądz w oddziale, tęgi frater, ale kulka go ugodziła w samą łysinę i — bryknął. Cóż ja zresztą z księdzem mówić będę, nie spowiadałem się dawno, dawno, od czasu jak mi matuś ręce do pacierza składała... Bo po cóż, kiedy pan Bóg do Petersburga z wizytą wyjechał i nie ma go w domu... Cóż mi ksiądz powie? Po śmierci już nic nie potrzebuję, a umarłem tam w lesie przy swoich... toć przecie wiesz... Przywieźli tu tylko trupa... tego sobie powieszą i pochowają... że żywego nie... no! to ci ręczę...
Powiedz Maryśce żem jéj koszulę miał na sobie i jéj chustynkę na szyi... i medalik co mi go oddała... z Częstochowską... ale i Matka Boska nic nie pomogła... zabili mnie...
Przyszło na myśl Jakóbowi otrzeźwić go czémkolwiek, przypomniał sobie że miał w kieszeni flaszkę wódki kolońskiéj i potarł mu nią skronie... zwilżył usta, oblał czoło... ale to nic nie pomogło.
— Widzę że perfumujesz mnie, rzekł ze śmiechem dzikim, ale ja nie pójdę na wieczór... bo frak w zastawie... i waszych elegantów nie cierpię co w zębach dłubią nie jadłszy... na co mnie to? Nie myślę tańcować chyba z kozakiem i kozaka...
To domawiając padł na słomę i coraz gorzéj majaczył. Wyrywały mu się słowa piosenki i wykrzyki wojenne i obłamki starych pacierzy i przekleństwa, wszystko pomięszane, zgniecione w coś strasznie dzikiego i urągającego.
Jakób klęcząc podtrzymywał rozpaloną jego głowę, gdy feldfebel wszedł i za ramię go pochwyciwszy, wstrząsnął.
— No! poszedł won, stupaj! zawołał, dosyć tego rozhoworu.
— Janku mój, rzekł Jakób raz jeszcze niezważając na targanie żołnierza, ostatnie pożegnanie, słowo ostatnie... uściśnij mnie...
Obłąkany się podniósł nieco, ręce jego machinalnie obwiły się na szyi Jakóba i łkając, rzekł nagle zupełnie przytomnie, chłodno, ale z uczuciem nieokreślonym.
— Ojczyzna!!
Potém opadł na słomę śmiejąc się i płacząc gorączkowo, a feldfebel chwyciwszy za barki Jakóba, wprost go wyrzucił za drzwi.
Tu czekał już na niego Kręciel, chcieli odchodzić, żołnierz męczył ich jeszcze dopóki coś nie wydarł i naostatek puścił...
Milczący powrócił Jakób do domu Jankiela, ale gdyby nie usłużny przewodnik nie byłby nawet trafił, tak było ciemno i pozamykano wszędzie. Noc była późna, milczenie głębokie, tylko w izbie Jankiela starego cicha jeszcze trwała, tajemnicza rozmowa... Przestrzegł żydek stojący na straży Jakóba, aby nie wchodził.
Nierychło, gdy na wschodach usłyszał chód zstępującego powoli człowieka, i wybierał się do starego, sam Jankiel do niego wszedł. Starzec był blady, poruszony, zamyślony głęboko.
— Byłeś u skazanego? zapytał.
— Byłem, odparł Jakób, trafiłem dziwnie, jest to ten sam młody człowiek, przyjaciel mój, którego pomogliście mi ocalić.
Jankiel dłonie załamał.
— Ale, dodał Jakób, już nieprzytomny prawie, obłąkany, dogorywający, gorączka go trawi, szał opanował, prawie mnie nie poznał, mówił od rzeczy... rozdarł mi serce. Chciałem odebrać polecenie jakie od niego, biedny sierota nic mi powiedzieć nie umiał. Ostatniém słowem jego było:
— Ojczyzna!
Zamilkli oba. Jankiel nie zwierzył się wcale ze swéj długiéj rozmowy z pułkownikiem. Siedli zmęczeni, jak ludzie co słowa sobie do powiedzenia nie mają a jednak rozejść się nie mogą.
Noc była ciemna, czarna, cicha... krzyki straży tylko rozlegały się po miasteczku, niekiedy przytłumiony szczęk broni, z rynku dochodziły głosy i stukania, z których domyśleć się było łatwo że stawiono szubienicę... kilka godzin jeszcze było do dnia, a stukot ten trwał ciągle.
— Chodź, rzekł wreszcie Jankiel, nie godzi się zasypiać w takiéj godzinie, sen chyba dziecięce może skleić powieki... mężowie modlić się powinni... Weźmij księgę i przypomnij dzieje Izraela, abyś wiedział że nie pierwszy raz prawica Boża przez dzicz, przez nierozumną tłuszczę chłosta grzesznych.
Tak dobrowolnie do brzasku, pół czytając, na pół znużeni snem, przy dopalających się świecach dotrwali do zarania... Szary dzień wkradał się przez okna, a jeszcze stukot jednostajny siekier słychać było... nareszcie ustał zupełnie...
Szubienica stała gotową...
Przez okno na rozjaśniającém się niebie wschodu sterczącą widać było śród rynku wysoką szubienicę, ten widomy znak panowania moskiewskiego nad tą ziemią.


∗             ∗

Wszędzie gdzie przeszli stanęły za nimi szubienice, gdzie stąpili zostawili za sobą mogiły, więzienia, zgliszcza.
Inne narody wznoszą gmachy, świątynie, budują wodociągi, po nich stoją ruiny potężne jak oni, dzieła jak ich gieniusz wielkie — oni po sobie rzucają okruchy kajdan skrwawionych, turmy, mogiły i szubienice...
Albowiem są nie biczem Bożym nawet jak Hunnowie Atylli, ale szyderstwem Bożem nad ziemią; narzędziem urągowiska Opatrzności z win ludzkich i grzechów naszych...
Mądrość naszą opanowują dzikiem barbarzyństwem swojém, dumę naszą i próżność łamią... u stóp włóczęgów bez imienia; cywilizacyą naszą druzgoczą swém nieokrzesaniem; my wyżsi, więksi, świętsi stokroć nad nich skazani jesteśmy na to aby nas deptała noga rozpasanéj tłuszczy co światła nie widziała... Albowiem, albowiem mocen jest Bóg — a gdy naród do wielkich przeznaczeń namaści a nie spełni ich — to go w taką kałużę jak nas rzuci z urągowiskiem.

Ale co będzie z narzędziem pomsty Bożéj? ze ślepym biczem co nas smaga i w krwi się naszéj nurza? Niech odpowiedzą aniołowie w niebiesiech... bo o tém nikt nie wie na ziemi... Wie tylko człowiek że śmiecie narodów wymiata wszechmoc Boska precz w przepaść zapomnienia.

∗             ∗

Nadedniem hałas powstał w domu, słychać było krzyki, łajania, groźby i przekleństwa. Żydek na górę wpadł przerażony oznajmując że w nocy więzień ranny umarł i wszczęła się o to wrzawa wielka, bo szubienica stała, a nie mogła zostać próżną... domagała się ofiary.
Nim rozwidniało należycie, wisiał téż trup Iwasia na drzewie... grozie moskiewskiéj stało się zadosyć.
Lud wiejski i kupka mieszczan widziała trupa, a w nim godło zwycięztwa moskiewskiego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.