Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niedźwiedziom do tanów... a pan Bóg przez okienko patrzy z niebios, wąsa pokręca i klaszcze w dłonie!...
— Iwasiu! zaklinam cię, zbierz przytomność...
— Co zebrać? ludzi nie ma? nieprzytomni!! kupka tylko, garść. Spodziewałem się tysiąców, a przyszło kilkudziesięciu, ale cóżem ja winien? bić się musiałem, biliśmy się mężnie aż do śmierci, no, i poginęliśmy do nogi... wieczne odpocznienie. Towiański zaręcza że przywdziejemy nową skórę byle nie moskiewską... bo jużbym wolał nie żyć.
Napróżno było chcieć co z niego wywołać, ilekroć odzywała się myśl zdrowsza, ból mocniéj mu doskwierał, piszczał, wił się, tracił przytomność a oczy straszne, obłąkane wodził po izdebce ciemnéj... Nawykły do milczenia suknią i słomą zapychał usta aby nie krzyknąć. — Widok téj męczarni był rozdzierający.
— Może chcesz księdza? zapytał Jakób, sam religijny, więc rozumiejący przedśmiertną potrzebę duszy zbliżenia się do Boga, do którego wrócić miała.
— Mówisz o księdzu? rzekł Iwaś, był ksiądz w oddziale, tęgi frater, ale kulka go ugodziła w samą łysinę i — bryknął. Cóż ja zresztą z księ-