Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kłoniwszy się odszedł, sam już nie wiedząc co o tém miał trzymać.
W téj niemczyźnie jak w twarzy, choć ukryty, był pewien akcent, jakieś brzmienie, cóś co się kazało domyślać... żyda! Ale możnaż było w pułkowniku przypuścić Izraelitę? Myśl tę odepchnął stary, chociaż ścigała go uparcie i z nim razem weszła na wschody. Odprawił, nic mu o niéj nie wspomniawszy, Jakóba do jego mieszkania, sam czekał rozkołysany i niepewny. Wypadek cały jakoś bardzo się dziwnie przedstawiał.
Dobre pół godziny upłynęło na oczekiwaniu, wreszcie kroki dały się słyszeć na wschodach, które umyślnie oświecono lichtarzem i wszedł na górę, blady jak chusta, pułkownik.... Oczyma ciekawie, łakomie rozglądał się po żydowskiem mieszkaniu. Można było posądzić że go tu coś ciągnęło, że miały dlań jakiś urok sprzęty, księgi, napisy, tak dziwnie oczyma je pożerał.
Byli sami, bojaźliwie jeszcze obejrzał się wojskowy i postąpiwszy na środek izby — rzekł podając rękę drżącą Jankielowi:
— Salem Alechem....
Stary o mało nie padł z zadziwienia, odpowiadając mu głosem wzruszonym.