Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Żyd obrazy współczesne. T. 3.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zetknięciem się ze wspomnieniami buchnęło tak że go już powstrzymać nie mógł.
Nie mówił nic, nie tłumaczył się, wskazał tylko Jankielowi na drzwi a sam pobiegł do stołu gdzie leżała rozłożona księga i stanął przed nią jak wryty.
Od wielu już lat oczy jego nie spotkały się z temi głoskami, z tym językiem praojców. Od czasu jak stary ojciec potajemnie, zamknięty w izbie uczył go sam, płacząc, zakonu... od śmierci rodzica, wyszedłszy w świat nie trzymał w ręku ksiąg, nie słyszał dźwięków rodzimego języka... był go spragnionym, chciwym, miał dlań urok dziwny, tajemniczy, porywający. Z razu charaktery te jak płomieniste węże zwijały się przed jego oczyma, nic nie rozumiał, potém powoli jedno słowo wprowadziło go na tor, źrenice się otworzyły, dusza zasklepiona otwarła, czytał, rozumiał, zapomniał o wszystkiém w świecie, o dzisiejszym boju, o jutrzejszém męczeństwie, o kraju, o sobie, o miejscu w którem się znajdował...
Z tych oczów oschłych co się oduczyły płakać, łzy ciekły na księgę kropliste, żalu, radości, zgryzoty, boleści czy pociechy...
Ręce położył na stole, głowa opadła mu na piersi, czytał, połykał, nie żył życiem pożegna-