Przejdź do zawartości

W głuszy leśnej

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł W głuszy leśnej
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Wędrowiec“, 1891, nr 1-3, 5, 7, 9
Redaktor Saturnin Sikorski
Wydawca Wacław Holewiński i Saturnin Sikorski
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Gospodarza i Przemysłowca” S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


W GŁUSZY LEŚNEJ.
OBRAZEK
Klemensa Junoszy.

Poprzez pola, zielonem zbożem pokryte, ciągnął się długą linją świeży, niezadarniony jeszcze nasyp, a na nim szyny żelazne... długie... długie... zda się, bez końca.
Nasyp miejscami zaginał się w łuki nieznaczne i podwyższał się lub zniżał według tego, jak go inżynierowie do względnego poziomu ułożyli. Dotykał brzegiem stawu, przy którym młyn turkotał, ciągnął się wśród łąk ukwieconych, wśród pól, aż wreszcie ginął w lesie tak dużym, że prawie połowę widnokręgu, niby wielką owalną ramą obejmował.
W tym lesie, na polance, do której z trzech stron szare, kołami chłopskich wozów powybijane dróżki się zbiegały, stało kilka budynków, widocznie postawionych niedawno, lśniących jeszcze od świeżej farby. Linja szyn rozdzielała się przed zabudowaniami na trzy odnogi, które dalej znów się w jedną łączyły.
Sygnały optyczne, zwrotnice, dzwon duży, zegar na ścianie frontowej świadczyły, że te zabudowania to stacja, że żelazny potwór, buchający parą, zatrzymuje się aby odsapnąć, wody nabrać, przepalone żużle i popiół wyrzucić.
Byłato stacyjka maleńka, samotna wśród wielkiego boru osada, której zaludnienie nie przenosiło głów kilkunastu, licząc w to już kobiety i dziatwę.
Życia tu prawie nie znać było, ani ruchu; dopiero w godzinach, w których pociągi przychodziły... przytelepał się wózek jeden i drugi z żydkami, którym do miasta za geszeftem było pilno, a gdy trąbka dróżnika rychłe już przybycie pociągu zwiastowała, ukazywał się na peronie zawiadowca w czapce czerwonej, zwrotniczowie na wekslach, kilku oficjalistów, robotnik w bluzie drzemał nieruchomo przy dzwonku, żandarm białe, bawełniane rękawiczki przywdziewał...
Z okien wychylały się główki kobiece, a pyzate dzieciaki patrząc z za węgłów, usiłowały głos trąbki dróżnika i świst lokomotywy udawać.
Jednego dnia letniego po południu, gdy już na stacji poprzedniej o wyruszeniu pociągu sygnał dano — wszyscy oficjaliści stacyjni znajdowali się na swoich stanowiskach. Zawiadowca rzucił okiem na zwrotnice, na sygnały, czy są w porządku, potem na stacyjny zegar spojrzał, wreszcie jakby niedowierzając mu, swój kieszonkowy zegarek wydobył... Wskazówki pierwszego i drugiego zgadzały się prawie co do sekundy — a głos trąbki dróżniczej nie odzywał się, pociągu widać nie było...
Spóźnił się widocznie, przeszło pięć, dziesięć minut oczekiwania, na twarzach mieszkańców stacyjki znać było niepokój. Co się stać mogło? Żelazna maszyna punktualnie chodzi, z minutami się liczy.
Zawiadowca trwożnie spoglądał na szyny, ale dostrzedz nic nie mógł i właśnie miał polecić robotnikowi, aby udał się na plant, gdy ktoś dotknął jego ramienia.
Byłto mężczyzna wysoki, ogorzały, o regularnych rysach twarzy, ozdobionej ciemnym zarostem. Barczysty, muskularny, wyglądał jak atleta. Na ramieniu przewieszoną miał strzelbę, u pasa krótki kordelas.
— Jak się masz, naczelniku — rzekł do zaniepokojonego zawiadowcy — cóżeś taki zafrasowany?
— Pociąg się spóźnia... od dziesięciu minut powinien być na stacji... Nie, rozumiem co to znaczy... Obawiam się, czy nie wypadek.
— Hm... być to może, ale cóż poradzisz stojąc tu... chodźmy, może się czego dowiemy.
Poszli szybko po plancie. Człowiek ze strzelbą na ramieniu, silny i do chodzenia długiego nawykły, szedł wielkiemi krokami, towarzysz jego drobny, chuderlawy, dreptał pospiesznie i dyszał.
Uszedłszy ze dwie wiorsty, wysoki rzekł:
— No, mamy już zgubę.
— Gdzie?
— Czyż nie widzisz?
— Nic, a nic...
— Co wy za oczy macie!? patrzajże uważnie, a dostrzeżesz dym.
— Nie widzę.
— No, to chodźmy dalej.
Przyśpieszyli kroku, zawiadowca istotnie dym dojrzał.
— Pociąg stoi, — rzekł jego towarzysz — stoi na nasypie, a jak się zdaje i na szynach, więc zapewne nic nadzwyczajnego nie zaszło.
— W każdym razie coś jest, — rzekł zawiadowca i dreptał prędzej.
Pociąg stał istotnie na nasypie i na szynach, drzwi od wagonów były pootwierane, kilkunastu podróżnych stało przy maszynie, inni posiadali na stoku plantu, lub też przechadzali się koło wagonów. Ruchliwi zawsze żydkowie biegali od maszyny do wagonów, badając rzecz i miarkując, czyby jakiej korzyści z tego wypadku osiągnąć nie można, dwaj chłopi na świadków do sądu jadący, usadowili się na stopniach wagonu, i wydobywszy chleb z kobiałek, zabrali się do jedzenia, obojętnie i spokojnie.
Jakaś pani łamała ręce z rozpaczy, że na wesele się spóźni, że napróżno poniosła wydatki na świetną suknię i na koszta podróży.
— Oni gotowi ślub z powodu mego nieprzybycia odłożyć!... oni będą niespokojni o mnie... oni... ja sama nie wiem, co oni tam zrobią — mówiła — bo ja jestem ciotka pana młodego i miałam go do ołtarza prowadzić.
Potężnie gruby jegomość, snać prowincjonalista jowialny, zauważył, że ślub bez ciotki jest również ważny jak ślub przy ciotce, i że niema czego rozpaczać. Suknia się przyda na inny raz, bo na świecie nie brak szaleńców, którzy chcą kłaść zdrową głowę pod ewangielję, czyli prościej mówiąc, żenić się.
Zaczęła się stąd mała sprzeczka, która mogłaby zapewne wzrosnąć do większych rozmiarów, ale ponieważ przybył zawiadowca i zaczął z maszynistą i konduktorami rozmawiać, wszyscy prawie pobiegli do parowozu.
Pokazało się, że maszyna się zepsuła i że jechać dalej niesposób, pociąg musi stać na linji, dopóki z głównej stacji innego parowozu nie przyślą...
— Nu — a prędko uni jemu przyślą — pytali żydkowie.
— W najlepszym razie za trzy, cztery godziny — zresztą nie wiem — jak będzie można najprędzej.
— A kto nam za te cztery godziny zapłaci? kto powróci straty... Proszę pana naczelnika dać mi żałobną książkę... To jest oszukaństwo — żyd furman tak na drodze nie stoi, jak my tu stoimy.
Zawiadowca nie odpowiadał... Biegł coprędzej na stację, aby telegrafować po parowóz i ostrzedz sąsiednie stacje, że linja zajęta.
Towarzysz jego został przy pociągu, przeszedł wzdłuż wagonów i naraz wydał okrzyk radości:
— Józiu! tyżeś-to?! — zawołał, wyciągając ręce do młodego, wytwornie ubranego człowieka, który stojąc przy drzwiach wagonu z cygarem w ustach, patrzył zamyślony na szerokie pola.
— Józiu!
Zaczepiony odwrócił głowę, dziwiąc się, że go tu, w tem ustroniu, ktoś po imieniu zawołał. Odwrócił głowę, wpatrzył się z zaciekawieniem w twarz nieznajomego, i rzekł:
— Czy nie bierze mnie pan za kogo innego?
— Ależ, bój się Boga, za kogoż cię mam brać? Albo jesteś Józef Markowski, kolega mój ze szkolnej ławy i serdeczny niegdyś towarzysz, albo ja nie mam wcale pamięci...
— Istotnie... ale któż pan jesteś?
— Nie poznałeś mnie więc... ja jestem Antoni Kwiecień.
— Cień! — zawołał młody człowiek, rzucając się koledze na szyję. — Cień! ależ na Boga, któżby cię mógł poznać, co się z ciebie zrobiło! Cień!
— Gdy słońce się zniża, cień się zwiększa. Byłem niegdyś drobny i wątły, nazywaliście mnie cieniem... a dziś widzisz jaka zmiana!
— Czy jedziesz tym pociągiem? ale dlaczego w takiem uzbrojeniu... a może wybrałeś się na polowanie, aby zabić czas zanim nam upragniony parowóz przywiozą.
— Ani jedno, ani drugie, ani trzecie. Nie jestem w drodze, lecz w domu.
— Jakto w domu?
— Patrz — odrzekł Antoni, wskazując na las, — ten bór to mój dom. Mieszkam w nim...
— W lesie? ty, który się niegdyś bałeś lasu i wilków nawet na majówce.
— A tak, mieszkam tu i dobrze mi jest... Co za szczęśliwe zdarzenie i zbieg okoliczności. Wracając z bliskiego obrębu, wstąpiłem na stację, żeby gazety odebrać... zasłyszawszy o wypadku, przyszedłem tu, trochę z ciekawości, a więcej z myślą, że mogę jakąś pomoc przynieść — i zastaję ciebie! powiedzże, nie jest-to prawdziwy cud... Ileżto lat nie widzieliśmy się, kochany, drogi Józiu...
— Okrągłe dwadzieścia. Tak, przed dwudziestoma laty ukończyliśmy szkoły, i rozproszyli się po świecie w gonitwie za karjerą, za chlebem.
— Gdzież ty mieszkasz, Józiu, i dokąd jedziesz?
— Na pierwsze pytanie trudna odpowiedź, doprawdy, — odrzekł młody człowiek z uśmiechem — ja mieszkam wszędzie i nigdzie... Ale przecież... W Europie, jeżeli koniecznie chcesz wiedzieć, i na drugiej półkuli byłem kilkakrotnie... a dokąd jadę... do krewnych dalekich, aby trochę odpocząć i sił na świeżem powietrzu nabrać.
— Ja cię nie puszczę, mój drogi. Musisz mi chociaż trzy dni poświęcić. Rzeczy zostawisz na stacyi, przyślę po nie leśnika, a sami pieszo przejdziemy, przeprowadzą cię wózkami, za kwadrans będziemy na miejscu. Niechże mam to szczęście, bym cię mógł w progach moich powitać. Świat słowikiem cię zowie — więc, słowiku, odwiedź legowisko niedźwiedzia. Nie takie ono straszne, jak się zdaje. Chodź...
— Doprawdy...
— No i cóż tu będziesz robił w polu? Zanim maszynę przyślą, kilka godzin zejdzie, wynudzisz się tu, wygłodzisz... Moja żona będzie szczęśliwa, że cię pozna...
— Tyś żonaty?
— Żonaty od lat sześciu i dzieci mam troje... Gwarno w domu... i pannę na wydaniu mam... siostrę mej żony — a ty nie straciłeś jeszcze złotej wolności?
— Nie, i pozbawić jej się nie zamierzam.
Leśnik się roześmiał.
— Nie mów hop — rzekł — aż przeskoczysz... ale o tem będzie jeszcze czas pomówić. Zajmijmy się przeszłością, teraźniejszością... a temu, co będzie... dajmy pokój.
— Dalekoż twój dom?
— Zobaczysz... pójdziemy ścieżką... Już ja ci rzeczy bezpiecznie na stacji ulokuję — a gajowy przyjdzie po nie i do domu przyniesie. No, Józieczku kochany, nie ociągaj się, nie marudź — dla szkolnego kolegi należy coś zrobić...
— Zgoda... idziemy...
— Serdeczne dzięki... Jakaż to będzie dla kobiet moich miła niespodzianka... Ile razy czytaliśmy o tobie w gazetach, zawsze mówiłem im z dumą: to mój towarzysz młodości, mój kolega, przyjaciel... Poprostu pyszniłem się tobą... Dziś przyprowadzę cię do nich! powiem: patrzcie, oto jest... zstąpił z wyżyn pod ubogą strzechę naszą... Zawdzięczamy to wypadkowi, ale bądź co bądź...
— Dajże pokój komplementom, mój Antosiu... nie powinno być między nami mowy ani o wyżynach, ani o nizinach... jesteśmy tacy dawni... dawni przyjaciele...
Antoni uścisnął swego gościa.
Szli wąską ścieżynką, wijącą się między zbożami wśród pola, poza którem ciągnął się wielki las. Niebawem znaleźli się pod naturalnem sklepieniem, utworzonem z konarów wysmukłych sosen i dębów odwiecznych. Do stóp olbrzymów tuliły się karły, krzaki leszczyny, malin leśnych, rozkładały się paprocie, mchy, rosła trawa, z pośród której wychylały się różnobarwne kwiatki i czerwone pachnące poziomki. Powietrze przesycone było balsamiczną wonią żywicy, na gałęziach świergotały ptaszęta.
Szli po pochyłości wzgórza, ścieżką, i po kilku minutach ujrzeli przed sobą szeroką polanę, którą przerzynał wartki, migocący pożyczanemi od słońca blaskami, strumień. Z drugiej strony, w pewnej odległości od brzegu, widać było biały drewniany domek, otoczony ogródkiem, a poza nim kilka zabudowań gospodarskich. Całą tę siedzibę okalało ogrodzenie wysokie, z mocnych żerdzi, nakształt ostrokołu zrobione. Zpośród budynków wychylał się gołębnik na wysokim słupie, oraz żóraw od studni — poza budynkami zaś i dokoła całej polanki wznosiła się czarna wysoka ściana lasu. Niby wielką ramą obejmowała ona miły krajobraz, pełen zieleni i słońca, urozmaicony różnorodnością drzew.. Brzoza biała, płaczka leśna, sąsiadowała ze świerkiem, bladozielone wierzby z nad strumienia malowniczo rysowały się na oddalonem nieco tle lasu. Gość pełną piersią oddychał świeżem powietrzem, pieścił wzrok blaskami i zielenią, wsłuchiwał się w nieustający świergot ptasząt.
— Jak tu ładnie — szepnął — jak spokojnie, jak miło... ale w zimie? Czy ty i przez zimę tu mieszkasz?
— A gdzieżby? — spytał z uśmiechem gospodarz.
— Nie może być? Z kobietami? z dziećmi? — dlaczego nie wywozisz ich do miasta na zimę?
— Bo nam tu dobrze... Zamiast zieleni widzimy biały śnieg, tak upragniony przez myśliwych i leśników... śnieg, poznaczony śladami zwierzyny... dla nas to książka. Czytamy z niej, gdzie się kryją wilki, dziki, lisy, sarny... Zresztą, widzisz, w lecie dla nas wakacje, w zimie zaś zdwojona praca i ruch ciągły... Cięcie drzewa, obróbka, wywózka, polowania, obławy. Nie poznałbyś tego cichego lasu... jak w nim zaczną łomotać siekiery, padać z łoskotem drzewa... a gdy się tu odezwą trąbki myśliwskie, gdy się zaczną rozlegać strzały, nawoływania, obławy... Ej, Józiu kochany, przyjedź ty do nas zimową porą, zobaczysz, ile przyjemności znajdziesz w tym borze...
Nad strumieniem dość wąskim, ale bystro płynącym po kamieniach, które widać było z pod przezroczystej wody, rzucona była gruba kłoda dębowa.
— To jest most — mówił Kwiecień — jak widzisz, bardzo pierwotny i naturalny, tem więcej, że nie ludzką robiony ręką. Przypadkiem się tu znalazł. Niegdyś, jak mi mówił stary gajowy, urodzony i posiwiały w tym lesie, było wielkie wezbranie wody. Zimą spadły ogromne śniegi, a gdy je o wiośnie słońce przygrzało, gdy puściły, wówczas ten strumień wystąpił z brzegów i zalał całą tę polanę szeroko. W tem miejscu, gdzie domek mój stoi, woda była. Nad samym brzegiem strumienia rósł dąb; woda podmyła brzeg i olbrzym powalił się jak długi. Gdy powódź minęła, poobcinano gałęzie, a sam dąb zostawiono tak, jak padł i jest wyborny mostek, ułatwiający nam komunikację. Do tego dębu i legenda jest przywiązana.
— Legenda?
— Gdzie ich szukać, jeżeli nie w lesie, mój kochany, zwłaszcza w takim lesie odwiecznym! Jest w nim coś tajemniczego, a poezja ludu, fantazji pełna, potrzebuje tylko takiej kanwy, aby snuć na niej najdziwaczniejsze desenie... Oto ten strumień wpada o kilka wiorst stąd do jeziora, które leży wśród lasu i od drzew, je otaczających, ma ciemne, miejscami prawie czarne zabarwienie wody. Posłuchałbyś, co o tem jeziorze opowiadają. Poematy całe, dziwne, straszne, tajemnicze, a pełne uroku. Ja — bo lubię słuchać tych legend.
— A może je spisujesz? Pamiętam, ongi rwałeś się do pióra, poetą nazywali cię koledzy.
— Może niegdyś. Życie na inną pchnęło mię drogę i nie żałuję tego. Nie jest mi źle. Mam kochającą i kochaną kobietę, śliczne dzieciaki, pracę, którą lubię, ciepły, miły domeczek i ten oto las wielki, piękny, wspaniały — czegóż mi więcej? Im mniejsza skala pragnień, tem większe prawdopodobieństwo szczęścia...
Gość westchnął.
— Masz słuszność — rzekł. — Powiedziałeś zdanie, które każdy człowiek nieustannie powinien mieć na myśli. Im mniejsza skala, tem większe prawdopodobieństwo i naturalnie, im większe pożądania, tem większe zawody. Święte słowa, święte słowa.
— Mówisz to z takim smutkiem, jak gdyby... Czyżbyś doznał goryczy zawodów? Sądząc z tego, co piszą o tobie...
— I cóż mi stąd, że piszą, że mnie chwalą, może nad wartość, nad zasługę, kiedy mi to wewnętrznego zadowolnienia nie daje. Oklaski, jakie zbieram, nie mogą zagłuszyć we mnie wewnętrznego głosu, który powiada, jak mi dużo, dużo brakuje. Jabym miał tyle do wypowiedzenia, do wyśpiewania... a nie mogę; przychodzą chwile zupełnego zwątpienia i rozpaczy. Zdaje się, że rozbiłbym skrzypce o kamień i poszedł drzewo rąbać...
— Co też ty mówisz...?
Artysta nie zdążył odpowiedzieć, gdyż rozległy się wesołe okrzyki i śmiechy. Zpoza krzaków, co się na polance rozsiadły, wybiegło dwoje dzieci, a w pewnej odległości za niemi ukazała się wysmukła postać kobiety.
— Otóż i moi — rzekł leśnik — ale nie wszyscy. Dwoje starszych dzieci i siostra żony; najmłodszy jeszcze biegać nie umie i ciągle się trzyma przy matce.
Dzieci z okrzykiem radości biegły ku ojcu i na tle zielonej murawy wydawały się zdaleka niby dwa duże motyle. Młoda osoba, ujrzawszy nieznajomego, zatrzymała się w niepewności, czy ma iść dalej, czy wracać.
Wahanie krótko trwało. Widząc, że dzieci już dobiegają do ojca i że będą miały opiekę, cofnęła się i szybko poszła ku domowi.
— Ha! spłoszyliśmy panienkę — rzekł leśnik. — Poszła widać uprzedzić żonę, że gościa mamy. U nas gość to dość rzadkie zjawisko, a zwłaszcza gość z wielkiego świata. Przedstawiam ci mego najstarszego syna i córkę. Pan Stefcio i panna Zuzia. No dziatki, przywitajcie się z panem.
Dzieci boczyły się trochę, ale nie upłynęło kilku minut i już były z nieznajomym w zupełnej zażyłości. Chłopiec opowiadał mu bardzo ciekawe szczegóły o małym koniku, który jada nietylko trawę, ale chleb i cukier. Dziewczynka ofiarowała artyście garstkę niezapominajek, świeżo właśnie zerwanych.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Domek był drewniany, niski, otoczony dokoła drzewkami, widocznie zasadzonemi niedawno, gdyż jeszcze nie zdążyły się rozrosnąć i zgrubieć. Ganek i mała werenda tonęły w zwojach dzikiego wina, dającego cień i chłód miły podczas upałów... Woń rezedy, lewkonji, gwoździków, obficie na rabatkach rosnących, napełniała powietrze. Było tu miło, spokojnie, zacisznie...
Dzieci pobiegły do matki, a gospodarz wprowadził gościa do skromnego saloniku, którego całą ozdobą był ładny fortepian i biblioteczka pełna książek. Każdy sprzęt, gracik każdy błyszczał czystością; okna przysłaniały białe firanki i rośliny, estetycznie ugrupowane w koszykach.
Gdy weszli, gospodarz objął swego gościa i ucałował go serdecznie.
— Witajże mi, na tem miejscu — rzekł — drogi towarzyszu i przyjacielu z lat dziecinnych. Szczęśliwy jestem nad wyraz, że cię tu widzę... Spocznij między nami.
Potem wybiegł i po chwili powrócił, prowadząc z sobą młodą kobietę. Była ona w całym rozkwicie urody. Skromna perkalowa sukienka uwydatniała jej kształty dość pełne i zaokrąglone, twarz miała o rysach regularnych, oczy czarne, płomienne, ocienione długiemi rzęsami, bujne włosy, ułożone zgrabnie i wdzięcznie, zdobiły ładną jej głowę niby naturalną koroną.
Za panią domu weszła jej siostra. Ta znów była wysmukła, szczupła, również brunetka o dziwnie rozmarzonych oczach. Obie były trochę onieśmielone, lecz to trwało krótko; swobodne, pełne naturalnej prostoty obejście się artysty przełamało pierwsze lody i rozmowa potoczyła się łatwo.
Pod wieczór całe towarzystwo wybrało się nad jezioro.
— Zobaczysz, — mówił leśnik do gościa — miejsce, do którego przywiązane są legendy; pokażę ci zwaliska starego zamku i jezioro, w którem podobno mieszkają rusałki.
— Czy widziałeś je kiedy?
— Ja nie, ale mam dla nich wielką wdzięczność; powiadam ci, że to bardzo dobre kobieciny...
— Dlaczego?
— Bo pilnują one lasu, lepiej niż wszyscy gajowi; z obrębu, położonego nad jeziorem, jeszcze nigdy najmniejsza nie zginęła sosenka.
— Nie rozumiem...
— Widzisz tu tak jest: chłop wybierający się nocą do lasu nie lęka się straży, a w gromadzie potrafi jest nawet stawić czynny opór, ale w takie miejsce gdzie jest siła nieczysta, gdzie cóś „przeszkadza“ za żadne skarby świata nie pójdzie. Ogarnia go zabobonna trwoga — dlatego też nad jeziorem szkód nigdy niema... ale i otóż i cel naszej wycieczki... Patrz...
Jezioro było duże, otoczone ze wszystkich stron wysokiemi sosnami, miało wodę ciemną, miejscami czarną prawie. Powierzchnia jej była spokojna i niezamącona niczem, jakby martwa. Słońce, zniżające się już ku zachodowi, przez konary sosen rzucało gdzie niegdzie na nią plamy złote. W lesie panowała zupełna cisza. Czasem tylko odezwała się drobna ptaszyna na gałęzi, lub z oddalenia dochodziło gruchanie grzywaczy.
— Nie lękasz się wody? — zapytał gościa swego gospodarz.
— Jestem członkiem kilku Jacht-klubów — rzekł.
— Doskonale; pojedziemy więc do zwalisk. Znajdują się one z tamtej strony wody; nie widać ich stąd, gdyż jezioro w tamtem miejscu ostrym klinem wrzyna się w las i drzewa zasłaniają nam widok. Oto jest nasza gondola — wsiadajmy.
Panie zajęły miejsca na ławeczce, panowie wzięli się do wioseł. Duża, obszerna łódź posuwała się zwolna po nieruchomej powierzchni wody.
— Wiedzże, kochany przyjacielu — mówił leśnik, — że to nasze jezioro nie jest zwykły pospolity zbiornik wody, nie! Tam, gdzie brzegi trzciną zarosły, mieszkają topielice i rusałki — na samym zaś środku, na dnie... jak sądzisz, co tam na dnie być może?
Młody człowiek roześmiał się...
— Alboż ja wiem?... — rzekł. — Prawdopodobnie piasek, glina, kamienie...
— Nie, mój kochany, na dnie tego jeziora jest miasto duże... duże, ogromne miasto — ze wspaniałemi gmachy z wieżycami, z zamkiem obronnym, z kościołem. Wieżę tego kościoła widują podobno rybacy przy bardzo pięknej pogodzie i w samo południe, kiedy słońce wprost z wysokości nieba na wodę patrzy. Czasami jęki dzwonów kościelnych dobywają się z pod wody... Ja ich nie słyszałem, ale wieśniacy sąsiedni mówią, że są one bardzo smutne i żałosne, a głoszą zawsze wieści niedobre. Gdy te dzwony jękną, to na samym środku jeziora woda zaczyna się marszczyć i drobniutkie fale posyła ku brzegom... Rozbujają się one na piasku i pozostawiają po sobie białą pianę... Historja podwodnego miasta ma podobno jakiś związek z ruinami, a raczej ze szczątkami ruin, które niebawem zobaczysz.
— Zaciekawiasz mnie... Opowiedzże proszę...
— Niech mnie wyręczy siostrzyczka, — rzekł leśnik... — Ona z wielkiem zajęciem słucha opowiadań kobiet, a że ma pamięć doskonałą, więc jest żyjącą księgą legend tego lasu. Opowiedz, Andziu, historję podwodnego miasta i zamku.
Dzieweczka zarumieniła się i spuściła oczy.
— Dobrze, — rzekła — opowiem, ale przy zwaliskach gdy już będziemy na lądzie.
— Dlaczegóż nie teraz?
— Bo łatwiej będzie opowiadanie zrozumieć. Trzeba z pomnikiem odtwarzać historję, — dodała z uśmiechem. — Uprzedzam zawczasu, że historja będzie smutna, bardzo smutna, jak wszystkie prawie podania ludowe.
Łódź była już blisko brzegu.
Po kilku minutach ukazał się oczom gościa widok niespodziewany. Poza grupą drzew starych, potężnych, było niewielkie wzgórze, a na niem wznosiły się ruiny dawnego zamczyska.
— Otóż jesteśmy u celu! — zawołał gospodarz, — wysiadajmy i chodźmy do zwalisk... podobno pod niemi istnieją podziemia i ciągną się bardzo daleko... Nie badałem, czy to prawda, bo i nacóż? Wejście niemożliwe, stare mury zawaleniem grożą, a mnie nie jest tak źle na świecie, żebym miał dla próżnej ciekawości życie narażać... Zresztą — dodał z uśmiechem — tam jest djabeł... Siedzi na straży skarbów i biada śmiałkowi, któryby się odważył wtargnąć do jego siedziby... Gnieżdżą się tam tylko nietoperze, a nocami na zwaliskach siadają puszczyki i jęczą żałośnie. Raz wracałem tędy późnym wieczorem... nie lękam się strachów, a jednak dziwnego doznawałem wrażenia.
Usiedli wszyscy na głazach.
— No, Andziu — rzekł leśnik, — opowiedz nam teraz legendę.
Dzieweczka zarumieniła się powtórnie i po chwili namysłu mówić zaczęła.
— Tu, gdzie jest jezioro, było niegdyś duże i ludne miasto, miasto bogate, z pałacami, kościołami i wieżami. W sąsiedztwie znajdował się zamek, przy którego ruinach właśnie jesteśmy. Mocny, warowny zamek. Pan jego był także i panem miasta — wszyscy mu służyli. Trzymał przy sobie rycerzy, w zbroje zakutych, i na okolice szerokie siał postrach. Nie przejechał spokojnie żaden podróżny, ani kupiec, bo wnet wypatrzono go z zamku, i rycerze ci ścigali go, chwytali i albo znaczny okup, albo głowę dać musiał. Mimo to jednak kupcy ściągali do miasta, nęciła ich chęć zysków... więc opłacali się pachołkom, znosili klejnoty do zamku, i pozwalano im się w mieście osiedlać. Pan zamku, stary był człowiek i straszny, z twarzy do ptaka drapieżnego podobny, a i z obyczajów także. Ludzie bali go się, jak ognia, a kiedy pokazał się w mieście, chowali się przed nim po rozmaitych kryjówkach. Jeden kupiec, który opłaciwszy znaczny okup, w mieście osiadł i handel tam prowadził, miał córkę jedynaczkę, osobliwszej urody.
— Ach, więc mamy i romantyczną stronę legendy, — rzekł gość.
— Zapewne, można ją i tak nazwać... jak się komu podoba, — odrzekła. — Więc, jak mówiłam, kupiec ten miał córkę, dziewczynę niezwykłej urody. Przywiózł ją z sobą ze stron dalekich, kiedy jeszcze dzieckiem była i tu właśnie, w tem mieście, które dziś w wodach jeziora spoczywa, dziecko to rozwinęło się, przemieniło niby drobny pączek w kwiat wspaniały. Wieści o tej pięknej doszły do zamku i srogi pan pragnął ujrzeć dziewczynę — i ujrzał ją w kościele, i olśniony został jej urokiem niezwykłym. Wszystkie skarby zamku oddałbym za nią! — zawołał — ale ojciec mu odrzekł: nie, prędzej się wszystkich swoich skarbów, aniżeli dziecka pozbędę. Pan odjechał zagniewany i chmurny, a dziewczyna znikła. Ojciec ją ukrył tak dobrze, że pachołkowie nie mogli jej znaleść, pomimo poszukiwań ciągłych. Wtenczas pan, zniecierpliwiony że znalazł się ktoś, co się śmiał woli jego sprzeciwiać, nocą, ze zbrojnym hufcem wpadł do miasta. Wzniecili pożar w kilku miejscach. Kazali uderzyć w dzwony. Kto żył, wybiegał na ulice i place. Kupiec z córką, pod opieką kapłana, w kościele znalazł schronienie. Wypatrzyli to siepacze, znać panu dali... Wpadł z mieczem w ręku, ojca i kapłana na stopniach ołtarza zabił, dziewczynę porwał na konia i do zamku uszedł, a całe miasto siepaczom na łup wydał. Nie cieszyli się długo zdobyczą... Miasto zapadło się w ziemię, mordowanych i morderców woda zalała... Pan z dzieweczką na ręku wpadł do zamku, a był już ranek wtedy, słońce wychylało się z za wody. Kiedy pan stanął w zamku i zemdloną dziewczynę z rąk wypuścił, ona zmieniła się w białą gołąbkę, i przez otwarte okno popłynęła w powietrze. Pan wydał okrzyk gniewu i chciał rzucić się w pogoń, ale stało się, że jakby zaniewidział, blask słoneczny raził go — patrzeć nie mógł... I nie dziw, ta noc, która przemieniła dziewczynę w gołąbkę, ta sama noc zrobiła z pana strasznego, ogromnego puchacza... Od tego czasu przepędza on dnie w najciemniejszych kątach zwalisk, a nocami cichym lotem przebiega nad lasem, polami, jeziorem... Jego najmilszy giermek nietoperzem się stał, i skarbów w podziemiach pilnuje... Są ludzie, którzy utrzymują, że ten wielki, straszny puchacz dotychczas żyje i w nocy nad zwaliskami krąży, że go nie dosięgnie nigdy kula strzelca, nie dotknie go śmierć. Do końca świata pilnować ma tych zwalisk. Oto i cała legenda.
— Bardzo ładna — rzekł artysta — dziw, skąd lud ma tyle fantazji?
— A może to nie fantazja, może prawda, — rzekła młoda dziewczyna...
— Przypuszcza pani?
— Albo ja wiem... ale tak się zdaje... Legenda jest stara, bardzo stara, szła z ust do ust, od pokolenia do pokolenia, od dziadków do wnuków, każdy ją po swojemu ozdabiał, upiększał... gdyby można iść po tych śladach wstecz, odrzucać po kolei wszystkie upiększenia i ozdoby, to może doszłoby się do prawdy, może nie tak poetycznej i pięknej lecz rzeczywistej... ale to niemożliwe — dodała — i niepotrzebne.
— Dlaczego? — zapytał artysta...
— Dlaczego?
— Tak jest...
— Co warte zwaliska bez legend... co wart byłby ten las prześliczny i to jezioro bez poetycznego uroku, jaki je otacza...
— Moja siostra bardzo lubi poezję — wtrąciła żona leśnika z uśmiechem...
— No — dodał Kwiecień — nie przeszkadza to jej pracować i zajmować się prozaiczną stroną życia... przyznasz sama, że masz w niej doskonałą pomocnicę.
— Szwagier przecenia moje dobre chęci... ale wracając do kwestji, proza nie wyklucza poezji, ani poezja prozy, i jedna i druga potrzebna jest w życiu... Chociaż napozór wydawać się może inaczej, są to przecież dwie siostry bardzo kochające się i zgodne... To niby Marja i Marta.
— Podzielam zupełnie zdanie pani, — rzekł artysta, patrząc w rozumne oczy dziewczyny. Pod wpływem tego spojrzenia zmieszała się i spuściła oczy; długie rzęsy ocieniły je zupełnie.
Wieczór nadchodził, wieczór letni, pogodny... Słońce już zniknęło za drzewami, pozostawiwszy po sobie złotawy odblask na niebie... pod wielkiemi drzewami rozpościerał się mrok, gładka powierzchnia jeziora zaczęła przybierać barwę szafiru...
Wsiedli wszyscy do łódki i popłynęli z powrotem... od uderzeń wioseł marszczyły się gładkie fale, łódź kołysała się łagodnie.
Ptaszęta leśne odzywały się w gąszczach, lekki wietrzyk poruszał liśćmi i szemrał.
Było coś rozkosznego, upajającego w tej głuszy leśnej, w tem ustroniu zacisznem, spokojnem, a tak pięknem.
— Jak myślisz — rzekł leśnik do swego gościa... — u nas tu przecież bardzo brzydko nie jest.
— U was tu jest prześlicznie — rzekł z entuzjazmem artysta... — zwłaszcza dla mnie, który tylko co opuściłem gwarne i zgiełkliwe miasto... Nie wyobrażałem sobie, kochany kolego, patrząc z okna wagonu na tę monotonną lesistą okolicę, że w niej znajduje się takie miłe ustronie...
— Sądziłeś zapewne, że w borach tych gnieżdżą się tylko wilki i niedźwiedzie... a tak nie jest. Mieszkają w nich ludzie, pracują, myślą, kochają się, cieszą lub płaczą, jak ludzie... Nie wiem, jak kto, ale ja nie pomieniałbym tego zakątka na najwspanialsze pałace. Mnie tu dobrze...
— Dlaczegóż, mój mężu — wtrąciła leśnikowa — mówisz w pojedyńczej osobie, dlaczego nie powiesz, nam tu jest dobrze.
— Formalistka jesteś, moja pani... a ja, mówiąc o sobie, mówię zarazem o was. Wszak stanowimy nierozdzielną całość. Ty, ja, nasze dzieciaczki, to jedno.
Łódź przybiła do brzegu. Panie poszły naprzód do domu, aby zająć się przygotowaniem herbaty, gospodarz z gościem sami tylko zostali.
— Słuchaj, — rzekł pierwszy — słuchaj, kolego i przyjacielu, ja mam do ciebie wielką prośbę... ale wypowiedzieć jej nie śmiem...
— Cóż-to za prośba i skąd taka nieśmiałość?
— No widzisz... bo proszę cię... ja wiem przecież, że wy artyści, bywacie zarzucani takiemi prośbami i to wiem także, że tam, na wielkim świecie...
— Dajżeż mi pokój, kolego, ze swoim wielkim światem... Tu jest świat wielki naprawdę!... O cóż ci idzie, Antosiu?
— Zdaje mi się — rzekł leśnik nieśmiało, — że między rzeczami twemi, które przyniesiono ze stacji, są... skrzypce...
Artysta roześmiał się...
— Zdaje mi się — rzekł, — że pewien pan, który mnie zabrał z sobą z pociągu, miał ze sobą strzelbę. Jakże chcesz, kochany przyjacielu, ty się nie rozłączasz nigdy z bronią — a ja ze skrzypcami... Wożę je zawsze z sobą i grywam prawie codzień.
— Więc zagrałbyś nam?
— Eh, dziwne pytanie... dlaczego nie miałbym zagrać...
— Sądziłem... że wymawiać się będziesz...
— Tak? Sądziłeś zapewne, że nie potrafię grać bez orkiestry, bez jasno oświetlonej sali, bez tłumów... Otóż nie... Zagram dla ciebie i dla twoich...
Leśnik rzucił się artyście na szyję.
— Jakiś ty dobry! — zawołał — jakiś dobry... Wypowiedzieć nie umiem, jaką wielką roskosz nam sprawisz...
Już mrok zapadł całkiem i księżyc na niebo wypłynął, już przepiękna noc letnia rozpostarła płaszcz swój nad ziemią uśpioną, a w domku leśniczego jeszcze jaśniało światło. Tam nikt o spoczynku nie myślał, wszyscy byli pod wrażeniem gry mistrzowskiej, niezrównanej, wszystkim brzmiała jeszcze w uszach czarująca melodja, dobyta ze skrzypiec przez znakomitego artystę...
Nie dziękowali nawet... tylko leśnik w milczeniu uściskał kolegę, a panie miały w oczach łzy.
Po chwili dopiero odezwał się gospodarz...
— Czytaliśmy wiele o tobie, ale wszystko to mało...
— Jakto? — zapytał.
— No, tak jak mówię, mało... Wrażenie, jakie grą swoją sprawiasz, ani opowiedzieć, ani opisać się nie da, to można tylko odczuć...
— Tak — szepnęła siostra pani domu...
— Dajcież państwo pokój — rzekł gość... po co te komplementa; gram, jak umiem, jak mogę, jak czuję i chciałbym jeszcze lepiej...
— Alboż to możliwe! — zawołał leśnik zdumiony...
— Wierz mi, mój drogi — odrzekł artysta — że możliwe, i sztuka granic nie zna — nie kończy się... Kto szczerze ją kocha, ten o doskonałości jej marzy... a do doskonałości daleko, daleko... ale nie mówmy o tem, zrobiłem swoje i teraz domagam się zapłaty...
— Byleśmy tylko mogli...
— O sądzę, że to nie będzie trudno. Niepodobieństw nie żądam. Widzę tu fortepian i nuty, w tym domu ktoś gra i śpiewa... Niechże nam zaśpiewa.
Twarz młodej dziewczyny pokryła się gorącym rumieńcem...
— W obecności pana — szepnęła — niepodobna.
— A to dlaczego?
— Pan jesteś wielkim artystą...
— Nie. Ja jestem artystą wtenczas, kiedy gram. Niech pani widzi we mnie dobrego znajomego, towarzysza Antosia jeszcze z ławy szkolnej.
Dała się przekonać.
Zażenowana, usiadła do fortepianu i dźwięcznym, metalicznym głosem zaczęła śpiewać rzewną, pełną prostoty piosenkę ludową. Z początku głos jej, pod wpływem obawy i wzruszenia, drżał trochę, lecz trwało to chwilę: wnet uspokoił się, wyrównał i brzmiał pełnemi, dźwięcznemi tony.
Artysta, który prosił o piosenkę przez grzeczność, chcąc zyskać tą drogą sposobność do powiedzenia młodej osobie komplementu, usłyszawszy śpiew, zajął się nim, słuchał, a spojrzenie jego wyrażało podziwienie i zachwyt.
— Ależ prześlicznie! — zawołał, gdy skończyła — cudownie. — Pani tu dłużej zostawać nie powinnaś, pani miejsce gdzieindziej...
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Nie rozumiem pana — rzekła...
— Ależ to jasne, jak słońce... panią czeka sława, wieńce, trjumfy... pani masz przyszłość artystyczną przed sobą...
— Niepodobna — rzekł leśnik — chyba żartujesz sobie, kolego.
— Za kogoż mnie masz? Czybym śmiał... szczerze powiadam to, co myślę, powiadam prawdę... pani talentu szkoda, nie godzi się marnować go i zagrzebywać. Ja nie ustąpię, dopóki państwo nie zdecydujecie się na krok stanowczy. Wskażę nauczyciela, który z tego głosu fenomen uczyni...
Leśnik, zdumiony, spoglądał na żonę... nie wiedząc, co odpowiedzieć. Niespodziane odkrycie oszołomiło go jakby...
— A cóż pani na to — zapytał artysta, — czy nie uśmiecha się pani taka przyszłość?
— Nie — odrzekła.
— Nie wierzę...
— Ja zawsze prawdę mówię, trzeba mi wierzyć, panie.
— Więc pani nie posłucha mojej rady?
— Nie...
— Ależ na Boga, niechże się przynajmniej dowiem dlaczego.
— Musiałabym mówić bardzo dużo, a nie wiem, czyby mnie pan zrozumiał.
— Dlaczego?
— Każdy ma swoje poglądy i swój sposób widzenia rzeczy. Najpierw w głosie moim nic nadzwyczajnego nie widzę... śpiewam, jak mogę i jak umiem.
— Nie, co do tego chyba przyzna mi pani pewną kompetencję. Na Boga! na tem przecie się znam.
— Nie wątpię, ale...
— Co? co?
— No, zna się pan; taki artysta nieznać się nie może, więc chociaż mi się to w głowie nie mieści przyznaję zdaniu pana najzupełniejszą słuszność. Mam głos dobry.
— Mało...
— Dajmy na to, że znakomity, wspaniały, jaki pan chce, tem lepiej dla tego malutkiego kółka, które mnie słucha niekiedy.
— Ja pragnę, żeby panią słuchały jaknajszersze koła, żeby panią podziwiał cały świat...
— Otóż na tym punkcie nie zgodzimy się nigdy.
— Nigdy?
— Tak. Dla mnie światem całym jest moje najbliższe otoczenie, innego znać nie pragnę. Mój maleńki światek wystarcza mi najzupełniej; tu jestem wśród bliskich, wesoła i swobodna tu oddycham pełną piersią, a tam, dokąd pan mnie wołasz, byłoby mi duszno i ciasno.
— Ale pani, czy za nic ważysz rozgłos, bogactwo?...
— Co mi po tem, nie wiem, co ono daje i co dać może... a tu jest mi dobrze zupełnie. Czytałam niegdyś, że szczęście poniekąd od nas samych jest zależne; kto żąda niewiele prędzej je osiągnie, aniżeli ten, kto ma wielkie pragnienia. Zdaje mi się, że to święta prawda...
Wszelkie argumenta artysty były bezowocne... przekonywał, prosił, tłómaczył, dziewczyna pozostała przy swojem.
Miał nadzieję, że przy pomocy siostry i szwagra potrafi ją namówić i odłożył tę sprawę do następnego dnia.
Od samego rana gospodarz z gościem chodzili po lesie; artysta pełną piersią oddychał balsamicznem tchnieniem boru, czuł się wzmocnionym na siłach, odmłodzonym niejako. Przed wieczorem odbyli znów wycieczkę na jezioro, do zwalisk, a później, po powrocie do domu, gość brał swoje skrzypce czarodziejskie i przecudne z nich wydobywał tony, a ośmielona pochwałą takiego artysty dzieweczka, śpiewała coraz swobodniej i piękniej. I przeszedł tak dzień i drugi i trzeci i siódmy, gospodarz starał się uprzyjemnić gościowi chwile pobytu w głuszy leśnej, a temu znów ciężko było tę głuszę opuścić. Jakiś magnes przyciągał go do niej, zasmakował w tym spokoju i ciszy, czuł się swobodnym, lekkim, odrodzonym. Po nudach wielkich miast, po życiu gorączkowem, ruchliwem, sztucznem do pewnego stopnia, to ustronne schronienie leśnika wydało mu się czemś tak roskosznem, jak oaza dla strudzonego długą podróżą przez skwarną pustynię wędrowca. Szczerze lubił swego przyjaciela młodości i teraz ten stosunek przyjaźni odnowił i wzmocnił, był pełen szacunku dla jego żony, polubił dzieci, a o tej skromnej śpiewaczce, która w tak stanowczy sposób odrzuciła jego rady, marzył i myślał nieustannie... Gdy nadeszła chwila odjazdu, gdy miał opuścić leśne ustronie, a gospodarz zapraszał, żeby pamięć o jego chatce ubogiej zachował, wziął go na stronę i drżącym ze wzruszenia głosem, rzekł.
— Słuchaj Antosiu... jabym tu bywał co tydzień, co dzień bym przyjeżdżał... gdybym wiedział, że siostra twojej żony nic mieć przeciw temu nie będzie.
Gospodarz na szyję mu się rzucił...
— Ah, mój drogi! — zawołał — takie szczęście dla biednej dziewczyny... lecz zastanów się, pomyśl... wszak możesz na wielkim świecie...
— Dajże mi pokój. Ona ma słuszność, wielkość naszego świata zależy od granic, jakie sami zakreślamy w naszych marzeniach...
— Więc przyjeżdżaj, przyjeżdżaj, dom nasz i serca zawsze dla ciebie otwarte...
Nie upłynęły dwa tygodnie, kiedy znów pod niską strzechą leśnika rozlegały się tony cudowne, za które w wielkich miastach tysiącami płacono... niekiedy towarzyszył im śpiew i łączył się z niemi w zgodnej, słodkiej harmonji... W tonach jednoczyły się dusze i serca na życie, na śmierć, nazawsze...
Na jesieni artysta już był narzeczonym pięknej śpiewaczki. Od chwili, w której zamienili pierścionki, mówiło jedno drugiemu po imieniu i snuli plany pięknej, rozkosznej przyszłości.
Dziewczyna postawiła jednak pewien warunek.
— Idę za tobą — rzekła — dokąd mnie zaprowadzisz, w świat, którego nie znam, ale przyrzeknij mi, że trzy miesiące do roku przepędzimy razem, tu... w tej głuszy leśnej...
Przyrzekł i słowa dotrzymał. Corocznie pod sklepieniem starych sosen odpoczywa po trudach gorączkowego życia i błogosławi przypadek, który go w tę głuszę leśną zapędził...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.