Zgrzebna kantyczka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Maria Staff
Tytuł Zgrzebna kantyczka
Wydawca Instytut Wydawniczy „Biblioteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady Graficzne „Biblioteka Polska”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Uwagi Daty urodzenia i śmierci kilku chińskich poetów na podstawie Hans Bethge Die chinesische Flöte (Deutsche Nationalbibliothek): Szej-Min (1858–1901), Sang-Sli-Po (1821–1870), La-Ksu-Feng (* 1852), Lo-Czan-Nai (1834–1867)
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


LUDWIK MARJA STAFF
(JAN STRZEMIĘ)
ZGRZEBNA
KANTYCZKA
POEZJE
Z PRZEDMOWĄ WACŁAWA BERENTA
WARSZAWA
INSTYTUT WYDAWNICZY »BlBLJOTEKA POLSKA«
──────────────────────────────────────

Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska” w Bydgoszczy.






PRZEDMOWA.

Czy jest na świecie bardziej posępne cmentarzysko, nad tę grobnicę nadziei najbardziej zapowiednych, nad tę dolinę błędnych ogników Polski?.. Z poddaszy i „czwartaków” nędzy studenckiej, za tę krew bezpłodnie chlustającą z gardeł, wysyłała troska rodziny lub współczucie „bratniaków“ — tu, do stóp niebosiężnego grobowca Tatr.
Niezachwiana od lat kilkudziesięciu wiara w Zakopane nie potwierdzała się jakoś cudami ozdrowienia; wiara trwa, śmierć czyni swoje.
I pogrzebała nam w ziemi ogromną część tego, czego zdołałby dokonać trud pokolenia, Myśl zabłąkaną między te krzyże przeraża ilość mogił chłopięcych! Jakążto bitwę walną stoczyliśmy tutaj w czasach pokoju? z jakiemi czasów upiorami?
A ilużto z nas nie otarło się zamłodu o wrota tego właśnie cmentarza? Kto z nas nie wspomni, kto nie wywoła w pamięci?
Te postaci młodzieńcze na leżakach, w bezruch spowite, w niemoc zatulone, jak trwoga śmierci sama — szeregiem, pokotem oto leżące pod wejrzeniem śpiącego na podniebiu rycerza, w granitowym zarysie skał. On to może sprawiał, — plemiennych sił legendarne widmo, — że niech hen, z dolin, rozległa się była pobudka do dziejowego czynu, ci tu zrywali się zawsze pierwsi w Polsce całej — najbardziej zbędne ofiary bezsiły własnej. Tak było w roku 1905‑tym, tak też i w 1914‑tym. Tylko nagminna gorączka zdrowych mogła była czynić istotnie bojowców i żołnierzy z tych ciał najwątlejszych. Żywe jedynie były te głowy tylko, objęte ogniem podwójnej gorączki: własnej i powszechnej; żywe były te serca chore, niemocą dwojaką: własną i gromadzką: — dusze jak struna napięte i czujne duchem, jak te, żórawie plemienia. Tylko usta ich zamilkłe — zdrajcę rozterki młodzieńczej! — na wargach niemych był krzyk!...
Idące z gór, samarytańskie tchnienie rzeczy wiecznych, niosło nakaz tej ostatecznej pracy ducha, której z dnia na dzień odkładać już nie była pora. Ale te dusze nie stać było na opanowanie w sobie wichru zdarzeń dalekich, dalekiego zgiełku rzeczy wszelkich. Zgiełkliwością wewnętrzną urzekło pokolenie i samotną tę ciszę podgórską najbardziej oddalonego zakątka! — Dusze nie stać było na uładzenie wewnętrzne, na skupienie spowiedne i ten dar jego ostatni, wiarę...
Daremnie przynaglał każdy zachód słońca, dla niejednego wszak ostatni. W zawierusze czasów, niby strzygi w zamieć, odlatywały w zaświaty te dusze młode.
Ludwik Staff[1] był dzieckiem w roku 1905, umarł przed wojną. Urodził się zaś i dojrzał w najmniej podówczas zgiełkliwym Lwowie, kędy młode dusze urabiał nie urbaniczny nerw ulic; nie grube używanie kosmopolitycznego motłochu z „duszą tłumów“ naprzemian, lecz spokojne nad miastem largo uniwersyteckiego tonu. Mają zaś wszędy miasta takie w zakamarkach murów swoich, w swych ustroniach ciszy, coś z klasztornego tchnienia. Tam to wszak odmówił Kasprowicz za pokolenie całe swoją „Pieśń wieczorną“, tam powstawały, niby ciche pacierze harmonji, śpiewne nad życiem zadumy Leopolda Staffa. W tej atmosferze i pod jej stygmatem napisaną została przez Ludwika świetna wręcz nowela „Dwie Pieśni“, — rzecz tak przedziwnie dojrzała w opanowaniu i równowadze środków. Pisał ją chłopak osiemnastoletni.
Bywa, ze ledwie wysadzona szlachetna płonka, która przez lat kilka jeszcze owocować nie powinna, daje w pierwszym zaraz roku owoc wprawdzie jedyny, lecz tak soczysty i pełny, że się pod nim załamać gotowa drzewina młoda. Ogrodnicy takim owocom dojrzewać nie pozwalają, — jako złowróżbnym ponoć. Nie pozwolił tej dojrzeć Najwyższy Ogrodnik.
Dalszego ciągu tej twórczości szukać już nam pod poduszką dogorywającego w Zakopanem. Po nagłym wyskoku w dojrzałość, nastąpił, w tych warunkach, oczywiście, powrót ku młodzieńczości — i w formie poniekąd. Szczerym i dogłębnym tonem uderzają te karty, z których przemawia DUSZY ZADANIE GŁÓWNE i „wówczas“ jedynie już tylko rzetelne: — czego nie dokonali w duszy tamci zatraceńcy, stało się upiorem i strzygą zakopiańskiego cmentarza, szukającą swego sumienia i głosu. Za nich to wszytkich kołacze ten jeden do drzwi ostatnich, w uporczywem — za nich i za siebie — dobijaniu się do wiary. I w mimowolnej spowiedzi — za siebie i za nich — za wiary dawny brak w piersiach.
Za cały cmentarz mogił chłopięcych mówi tu przesmutna młodzieńcza powaga w obliczu śmierci.

W. B.
DO OBCYCH LUDZI...


Do obcych ludzi
Dziecinę muszę
Wysłać pieszczoną.
Kto się potrudzi
Zajrzeć mu w duszę,
Czy ma ją ono?

Przejdą wzgardliwie,
Barkami wzruszą,
Złe strojąc miny.
Gdzie czas właściwie
Zająć się duszą
Jakiejś książczyny?

WIERSZE RÓŻNE
INWOKACJA KRZYKLIWA I RUBASZNA.


Po szlifiersku rzezanych nie śpiewam wam słów,
W blaszki lśniące ni w dzwonki lutni swej nie stroję.
Cyzelatura celem jest dla pustych głów;
Ale to, co wam daję, wiedzcie, że jest moje.

Niczyjej ja tam krowy podstępnie nie doję
I na cudze pastwiska nie pędzę swych krów,
Bowiem pomnę, że tylko raz zdobyto Troję,
Więc się już w brzuchu konia nie wśliznąć tam znów!

A jeżelim już kogo za wzór sobie brał,
To poto, by podpatrzeć, jak to cudza struna
Brzmi, że tak dźwięczna, alem ja inaczej grał.

Wiedziałem, że każdemu inna świeci łuna,
Więc swoją zaświeciłem, abym własną miał,
Płomienną, jak Claudel‘a, Jammes‘a i Hamsuna.

CELLINI MÓWI:


Tęgiego życia soku trzebaby wam w żyły
Przelać z konarów w lesie urodzonych drzew,
Byście się oduczyli strachu i bezsiły.

Kto nie wie krwią serdeczną, co to głośny śpiew,
Kto nie uczył się nigdy tańca na murawie,
Komu w żyłach, jak potok, wartka nie wrze krew;

Kto nie zatchnął się śmiechem w szalonej zabawie,
Kto nie gonił po drzewach wiewiórek i sów,
Kto nie podglądał dziewczyn, kąpiących się w stawie;

Kto nie łamał miłosnych lekkomyślnie zmów,
Kto młynówką nie płynął do młyńskiego koła,
By, raz je ominąwszy, chcieć uniknąć znów;

Dla kogo jest jedynie na zbiory stodoła,
A kopce siana jeno na paszę dla trzód;
Kto bez obietnic dłonie wyciągnął z pod stoła,

Gdy przy dziewczynie siedział, wartej straty cnót;
Kto nie wyzyskał w lesie ciemnego wieczora,
By wroga, co się w szatki dziewki twej wdarł wprzód,

Zatrzymać nagle w miejscu obuchem topora;
Kto nie dość mocen, aby wśród karczemnych zwad
O sprawiedliwy podział skradzionego wora,


Odebrać wszystko temu, który właśnie kradł;
Kto nie poto przyrzeka, aby wedle chęci
Nie dotrzymać umowy, lub dotrzymać rad;

Kto stroni od miejsc gwarnych, gdzie się bitka święci;
Kto ujmie się za krzywdę, jakiej doznał wróg,
Nie dowiódłszy kosturem swej własnej pamięci;

Kto nie wkradł się tajemnie za małżeński próg,
By w niebytność małżonka spróbować małżonki,
Schwytany zasię zwątpił w dzielną sprawność nóg;

Kto w uściskach oszczędzał u koszul koronki,
Lub gdy dziewczynę w sadzie powalał na grzbiet,
Uważał na młodziutkie i wiotkie sadzonki;

Kto wywar żyta wodą zalewa, by zrzedł,
Nie zakręcił ci w oczach okolnego świata
I abyś mógł ustami zagwizdać, jak flet;

Kto ostatniego w kiesie oszczędza dukata
Na chleb w czarnej godzinie — — niech go bierze kat!
Niech powroźnik dlań stryczek już powoli splata...

Ci nie warci są życia, i nie dla nich świat —
Ci niech z oczu mi zejdą, bo nie darmo szpadę
Noszę, zasię w sztylecie nieochybny jad!

Niech uchodzą, bo o cobądź wszcznę z nimi zwadę
I poślę, gdzie Pompeo gryzie błotny kał
I zapóźno iść będzie do serca po radę.


Pantasileja pomni, co znaczy mój szał,
Że ubiję każdego, jak dzikiego zwierza,
Aż na pobojowisku jeden będę stał.

Pytaj ucznia Ascania, kto mi nie dowierza;
Powie wam snadnie, iże nie darmo ma ręce
Nadworny złotnik króla Francji i Papieża,

Benvenuto Cellini, urodzon w Firenze.

WYTWORNIE ZANIEDBANY PARK...


Wytwornie zaniedbany park książęco chłodny,
Nad ukrytemi w trawach angielskich źródłami,
Tchem ogarnął wiosennym przed­‑zachód pogodny...
Idziemy białym piaskiem wąskiej ścieżki — sami.

Na szpady rękojeści, wysadzanej suto
Drogiemi kamieniami i złotem kowanej
Matowem, co w niem zręczne snadź rzeźbiło dłuto,
Kapelusz zawiesiłem z wdziękiem stosowany.

W atłasowej sukience, w obcisłym gorsecie,
Z twarzą li spotykaną u pulchnych amorków,
Idziesz, podobna raczej dziecku, niż kobiecie,
Wywyższona naiwną przemyślnością korków.

Nad sadzawkę pójdziemy... Tam panienka siędzie,
Wesprze na drobnej dłoni zakochaną głowę,
By patrzeć, jak po stawie pływają łabędzie
I jak koło altany bzy kwitną liljowe.

Za rękę ciebie ujmę, do ust ją podniosę,
A ty głowę uchylisz wstecz, nie broniąc ręki,
Igrającej z peruki pudrowanej włosem — —
I wkońcu ust mi podasz dar wonny i miękki.


Obejmę cię pieszczotnie za kibić wysmukłą,
Odsłonioną wycięciem na piersiach głęboko...
Będę uważał, by mi się cacko nie stłukło,
Gdy grać będziemy scenę tę w stylu rokoko.

CHARTY.


Białe charty prowadzi na smyczy, zgarniętej
Krótko w pięści, by wstrzymać ich pęd niecierpliwy
Poprzez świeżo zasiane oziminą niwy —
I bacznie wkoło patrzy z popod brwi ściągniętej.

Las się pali jesienią wdali wstęgą długą,
Z bagien w dole dochodzi rzadki rechot żabi,
Kania żałośnie siostry w powietrzu swe wabi,
Słuchy nastawił szarak poza brózdy smugą.

Ujrzał rzeszę idącą doń ostrożny zając:
Porwał się wraz i słuchy położył na grzbiecie,
Czmycha, skokami opył z gleby suchej miecie...
Drżą charty, delikatnie po ziemi stąpając.

I patrzą w oczy onej, co je w smyczy wiedzie,
Spozierająca tęsknie wdal do nieboskłonów...
W nogi wetknęły sute kity swych ogonów
I zbiły się trwożliwie w bezładnej czeredzie.

Zdają się ważyć dziwne swej pani uczynki:
Uszedł szarak, w las poszedł, nawet nieścigany!...
Niespokojnie zwróciły oczy na twarz Diany
I ujrzały łzy w modrych źrenicach boginki...

SKĄD ZNAM WIELE TAJEMNIC.


Góra koroną starym głazem drogocenną,
Dzikich róż klejnotami ozdobioną, czoło
Ustroiła i patrzy na swą dziatwę lenną
Winnic, które zaległy jej stopy wokoło.

Patrzy w dalekie krain mglistych widnokręgi,
Na niedostępne, morskie, skaliste wybrzeża,
Których tajemnic strzegą niezłomne potęgi;
Co widzi, uszom tego niczyim nie zwierza.

I wie, czego nikt nie wie, bo jej nie zdobyła
Stóp człowieczych ciekawość natrętna i próżna,
Co zbłąkane swe ślady wśród głazów straciła.

Wiedząc, milczy. I jeno, gdy noc spadnie późna,
Zwierza swe tajemnice winnicy, a ona
Mnie powtarza, gdy piję słodki sok jej grona.

SMAKOSZE WYBREDNI.

 
Oblizać chce się palce, jaka powieść składna!
Choć sen klei powieki, czytaćby się chciało
Bez końca, taka pięknych sztuk moc jest wszechwładna.

Zna się na tem niewielu, bo wybrańców mało,
Lecz ty i ja — smakosze wytrawni, wybredni —
Wiemy, jakie się świetne dzieło ukazało.

Narazie powstrzymajmy się od przepowiedni;
Publiczność — dziecko chore, kapryśne, uparte, —
Może snadnie nie przyznać mu wartości przedniej.

Dopiero, kiedy stado krytyków zażarte
Żółcią zechce je zniszczyć z kretesem, do znaku,
Wówczas głos zabierzemy, rzekłszy, co jest warte

I razem się będziemy śmiać z większości smaku.

HAMSUN.


Obaj: na Sirilundzie i na Rosengaardzie
Mackowie wszystkich ludzi mają w swej kieszeni
I niewiadomo, który z nich jest biały bardziej,
Bo obaj dosyć czarno bywają cenieni.

Wiedzą o nich niemało, ale się ich boją,
Bo wszystko mogą z każdym uczynić, bogacze!
Oni w ostateczności nędznej są ostoją
I ściszyć mogą łatwo najkrwawsze rozpacze.

Wiedzą o tem rybacy i oni to wiedzą.
Śledziami więc i wszystkiem spokojnie handlują,
A świętem jest, co bracia Mackowie powiedzą...
Hoho! Bo mogą oni wiele — wszyscy czują!

Mackowie! Stoją twardo i stoją wysoko,
Każdy się ku nim garnie, nikt od nich nie stroni;
U nich się także może spotkać oko w oko
Pan Rolandsen z Elżbietą, a z Różą Benoni.

BÓG-CZŁOWIEK.

 
Po dniu przez drogi bieży i pastwiska,
Przez ludne miasta i ciche pustelnie...
„Jo-hej!“ radosny głos wola weselnie,
I jak fontanna śmiech z ust jego tryska.

A kędy ujrzy ludzi, niepodzielnie
Oddanych cichej pracy bez nazwiska,
Owoce słodkie pomiędzy nich ciska:
„Jedzcie. To ciało me dojrzałe dzielnie“.

Kruże źródlanej rozdawa im wody:
„Pijcie. To bowiem krew ciała mojego.
„Na mą pamiątkę wznawiajcie te gody“.

Lecz w noc, gdy gwiazdy snów człowieczych strzegą,
W innej snom ludzkim postaci się zbliża:
Upiór, gwoździami przybity do krzyża.

W GROCIE LAZUROWEJ.


Wpłynąłem, na dnie łodzi leżąc obok wiosła,
Przez wąską gardziel wejścia do błękitnej groty,
A wzburzona mię fala w sam środek zaniosła.

Błękitnie było wkoło, jak w niebie tęsknoty.
Ach, tu jeno brakuje chóru anielskiego,
A śniłby się zbawienia wiecznego sen złoty!

Brakuje archaniołów, którzy wejścia strzegą,
Tronu z kości słoniowej dla Przeczystej Panny
I promiennej boskości Syna Człowieczego.

I wrócił Sen o Raju, słodki, jak fontanny
Plusk szklany w skwar południa; bosko niedorzeczny
Zachwyt owy w godzinie mej życia porannej.

I byłem nieśmiertelny, jak Twór Ostateczny,
Owiany tym błękitnych złudzeń, barw oplotem,
Byłem szczęśliwy cudem tej gry światła wiecznej.

Odtąd wierzę w zbawienia Lazurową Grotę.


Capri, 1909.
IŻEŚ MI BRATEM...


Iżeś mi bratem jest nie po krwi jeno,
Że jedna tęsknic ostroga nas porze,
Że sny nas jedne w jedne dale żeną —
— Ślepiec — dłoń swoją w twoją rękę złożę.

Twej dłoni dłoń swą, szukającą w męce,
Daję, krok pierwszy stawiając za progi —
A ty, mą ręką, stuloną w twej ręce,
Wskaż cichym ruchem daleki cel drogi.

Pójdę, przed siebie wyciągając ramię
Wdał, którą wskażesz mi (oby nie kłamną!...
Lecz nie! Brat bratu gościńca nie skłamie!)
A może pójdzie kto błądzący za mną.

A kiedy zranię stopę na kamieniu,
Stanę przy drodze nieruchomym głazem,
Ten sam wskazując wciąż cel w oddaleniu,
By, iść nie mogąc, być choć drogowskazem.

ŚMIERĆ DUMNA NA SZCZYTACH.


Kto orłom sprostać chce, niechaj wpierw skrzydła
Do ramion przypnie, skoro pragną lotu.
Wyżynne szlaki, kędy bez wędzidła
Myśl do ucieczki tęskni bez powrotu,
Ranią boleśnie stopy — ranić muszą,
Bo tam wędrować można tylko duszą.

Bronią tajemnic szczytów lodozwały,
A piersi mrozi zimny dech Północy;
Ślady po krokach zaciera śnieg biały,
By udaremnić zamysły pomocy —
I darmo słabość przed Mocami klęka!
Zostaje jeno dzielna ludzka ręka.

A gdy ta w trudach osłabnie i zmdleje
I dla znużenia nie jest już podporą,
Wtedy otusze zatrzaśnij wierzeje,
Lecz dumę silnych postaw przed zaworą,
Zostań wisielczej wesołości gachem,
Mów, żeś chciał tego i broń się przed — strachem.

Bo wiesz wszak dobrze, że śmierć czujna czyha,
By serce lodem ostudzić, i mrozem
Tchnąć w pierś, jak parą w pustą głąb kielicha;
Ale zapomnij wtedy, żeś powrozem
Miłości jest do życia przywiązany,
Że kogoś kochasz i żeś jest kochany.


Zapomnij, żeś jest dla życia budulec,
Że twoja ręka jest do młota zdolna —
Bo strasznie wtedy jest żałości ulec,
Gdy się przybliża zimno śmierć powolna,
Gdy cię jej szpony chciwe pilnie strzegą.
Mów: „Tak, umieram, bo pragnąłem tego!“

I myślą tęskną nie wracaj do dolin,
Ani losowi nie urągaj złemu,
Lecz myśl o boskiej tej chwili wyzwolin,
Kiedy umierać wolno ci — samemu,
Kiedy ci wolno być sprawcą swej doli:
Umrzeć swobodnie — umrzeć z własnej woli.

A że pierś cicho zamrze i ostatni
Dech twój do wtóru wichrowi zajęczy —
Nie myśl! Zapomnij, że jest gdzieś duch bratni,
Co‑ć pogrzebowym laurem skroń uwieńczy,
Że‑ć głos żałosnej pożegna kołatki
I dzika rozpacz bolejącej matki.

Mów, że ta chwila ostatniej udręki,
Która się wiecznym głazem na pierś zwali
Będzie podaniem poprzez przepaść ręki
Tym, co też darmo już dłoń wyciągali.
Mów sobie jeszcze, że jeno to małe
Opuszczasz życie — biedne, skaleczałe.

A jeśli możesz, to nawet uśmiechu
Cichą pogodą okraś lica zbladłe.

A gdy już zbraknie ci dla płuc oddechu,
Raz jeszcze wypręż ramiona opadłe
I mów, że nic cię, nic nie zdole złamać. — —
O, w takiej chwili można nawet kłamać!


5 września 1910.
Z CUDZEGO OBEJŚCIA
SZEJ-MIN.
PIEŚŃ MIŁOSNA.


Tak pięknych rąk czar jest ci dan,
Że kwiaty lan na podziw światów
Zakwitną z nich — i kwiaty lan
Wówczas najbielsze będą z kwiatów.

Motylich skrzydeł drobny puch
Nie jest lotniejszy, niż twe stopy.
Bez śladu suną, niby duch,
Albo obłoki przez nieb stropy.

Głos twój, jak trznadli słodki śpiew
Nad potokami w wierzbnej kiści,
Którą łagodny muska wiew, —
A szept twój jest, jak szepty liści.

Zna piękność morelowych drzew,
Kto czar ich kwiatów jasnych zoczy.
Piękniej ty kwitniesz, pierwsza z dziew,
W czarnej ozdobie swych warkoczy.

O, kwiecie kwiatów, gdy cię widzę,
Świat z oczu pierzcha mi w tej chwili,
Nie słyszę trznadla, który kwili,
Nie widzę barwnych kras motyli
I z szczęścia bogów szydzę!

SANG-SLI-PO.
PRZYJACIELE.


Gdzie jest pole zebranego ryżu,
Tam na miedzy siedzi mój kochany,
Białe kwiaty rosną tuż w pobliżu,
Nad wsią stoi krąg słońca rumiany
I osuwa się za ziemi miedzę.
Przy kochanym moim ja sam siedzę
I, oplótłszy się wzajem ramiony,
Na strop nieba patrzymy sklepiony,
Gdzie latawiec najmilszego buja.

A tymczasem powoli zachodzi
Poza naszą wsią słońce nadobne.
Zakochani w sobie chłopcy młodzi,
O swobodzie pieśni nucim drobne,
O miłości nucim w wieczór ony
I przed siebie wzrok mamy utkwiony,
Gdzie latawiec najmilszego buja.

LA-KSU-FENG.
TRZY KSIĘŻNICZKI.


Trzy księżniczki w pięknym kraju Sym
Ponad białym stały brzegiem morza
I patrzyły na ów rączy statek,
Co je uwieźć miał kędyś w oddale
Aż do brzegów tych, gdzie Wolność mieszka.

Trzy księżniczki w pięknym kraju Sym
Wzniosły w górę ramiona do bogów
I o tęsknot błagały spełnienie —
Jednak żadne nie słuchały bogi
Ich próśb żarnych i bojaźni pełnych.

Trzy księżniczki w pięknym kraju Sym
Narzekały przez dni i przez noce,
Nikt jednakże nie słyszał ich jęków,
A ich piękność więdła, niby kwiaty,
A, jak światło, przygasał ich głos.

Trzy księżniczki w pięknym kraju Sym
Przykucnęły sędziwe nad morzem,
Usta błędne wyrzekały słowa,
Z piaskiem brzegu igrały ich dłonie
I sypały go we włosy z myślą,
Że to kwiaty są w pełnym rozkwicie...

LO-CZAN-NAI.
STARA MĄDROŚĆ.


Krótkie jest życie! Przez czas żyją długi
Jeno słoń, drzewa i barwne papugi,
Ludzie do śmierci zasię dążą wrót
Szybko niezmiernie, bo słaby to ród.

Więc czas wyzyskać trzeba nam wesoło:
Chryzantemowym opleć wieńcem czoło,
Młode dziewczęta do się tul — i w śmiech! —
Ślęczeć nad bytem, toć to jawny grzech,
Szperanie smuci, a dna nie dociecze
Nigdy nikt, — poco ci więc myśleć, człecze?

W ręce starego księżyca kruż wina
Pij i — w grób prędko. To mądrość jedyna.

STEFAN GEORGE.
LUDZIE I DZIECI


Prawie‑że każde
Niemowlę we śnie,
Zda się uśmiechać,
Gdy sny je łudzą,
Jednak wiadomo,
Że zawsze płaczą,
Skoro się zbudzą.

Sny to złudzenia
Naszego życia —
Śmiać się możemy,
Kiedy nas łudzą.
Po ich zniknięciu
Płaczem, jak dzieci,
Skoro się zbudzą.

EROTYKI
WIATR ZERWAŁ LIŚCIE...


Wiatr zerwał liście z brzóz,
Pobielił pola mróz, —
Na opuszczonej ławce w ogródku
Mech od wilgoci wzrósł.

Liść złoty posiał klon,
I róże zwarzył szron; —
Po porze śmiechu i porze smutku
Jesienny przyszedł skon.

Minęło, przeszło już,
Jak życie bladych róż. —
Wiatr po ogrodzie targa się z świstem,

Rozpaczy głuchej wróż.
Szczęście zawita mi z pierwszym listem.
Któż go napisze, któż?

KSIĘGA GWIAZD.


Wieść o tobie mi przyniósł dziś mrok nocy czarny
W milczącem gwiazd jarzeniu po szerokiem niebie.
Patrzyłaś na nie, siostro, swem spojrzeniem sarny
Łzawem, dumając w ciszy o pięknym efebie.

Patrzyłaś chciwem okiem ciekawego dziecka,
Z ufnością swą oddaną i słodką niewiedzą,
Czekając z tchem zapartym, o, dziewczyno grecka,
Czyli ci o nim Venus i Mars co powiedzą.

SYMBOL WIOSENNY.


Tanecznico, po polach czarująca, Wiosno,
W twój pochód zwyciężania, co ma być zwalczone,
Zaciągniem się, nicponie z próżniacka szalone,
Kochający bezczynność pod niebem radosną.

Wprzągniem owce swe w pojazd twój, wiklinę pięście
Uszczkną, by bicz był śmigły, ogołocon z liści;
I pojedziemy, pani, włóczędzy wieczyści,
Siać w grudę ziarna złote i zielone szczęście.

Potem, gdy wszędzie będzie już zieleń na grzędzie,
Wypoczniemy nad rzeką, siądziem wkoło ciebie
Z owcami, zapatrzeni w te owce na niebie,
I, jak polom zielonym, radośnie nam będzie.

Gdy się do nas przybłąka wioskowe maleństwo,
Na kolana je weźmiesz, pól ziołami wonna;
I kiedy czule uśpisz je, świecka Madonna,
Wówczas majowe zaczniem do cię nabożeństwo.

JESTEŚMY OBŁĄKAŃCY...


Jesteśmy obłąkańcy w oczach gwarnej rzeszy,
Ja i ty, przyjaciółko serdeczna. Prostota
Czystej myśli skroń zdobi nam, jak wstęga złota
Lub jak gałąź, co uszczknął ją wędrowiec pieszy.

Zaprzysięgliśmy sobie miłość i śmierć społem
W dumnej pogardzie marnych uciech tego świata,
Bowiem dusza nas dwojga nazbyt jest bogata,
By szczęścia szukać miała poza swym kościołem.

Świat jest za biedny dla nas, cośmy go posiedli
W sobie aż nazbyt hojnie. Z siebieśmy wywiedli
Wszystko życie, radości, i gwiazdy, i słońce...

Siebie przeto, raz na sto lat kwiaty kwitnące,
Otrzymujemy codzień, jak dar wielkopański,
W nagrodę za nasz żywot świętofranciszkański.

LUDZIE.


Pustym ścianom swej izby jeszczem dziś powiedział
Modlitwę do twej wstążki u gorsu błękitnej,
Bo łączył mnie li z tobą nabożności przedział
Skromnej, co był panieństwu twemu, jak laur szczytny.
 
Bo nazbyt wiele śniłem o tobie nocami,
Aby wierzyć, że stąpasz po codziennej ziemi,
Dziewczyna z płonącemi od pragnień ustami,
Dziewczyna z ramionami tęsknie otwartemi.

Aż dziś znagła coś sprzęgło i sobie w objęcia
Rzuciło nas, zdziwionych tej chwili prostotą,
Tak ludzką niespodzianie, jak pięć zmysłów księcia,
Którego się koronę jedynie zna złotą...

LUDZIE Z SERCEM.


Tułałem się zbyt długo po bezdrożnych tłokach
Z sercem w dłoni gotowem do ufnej ofiary.
Lecz nikt nie spojrzał z ludzi na serdeczne dary,
Jak gdybym nie po ziemi chadzał, lecz w obłokach.

Nikt nie odegnał, śmiercią nie groził morderca,
Nikt nie złorzeczył z butnym urągiem ni gniewem;
Wiatr witał mnie przyjaźnie łagodnym powiewem,
Lecz nie spotkałem nigdzie czekających serca.

Wkońcu ciebie zoczyłem, gdy oczu swych smęty
Puszczałaś z biegiem rzeki, jak ciche okręty,
Oddane bezcelowych wędrowali katuszy.

Coś wzgardziła zasobną rodzinną zagrodą,
By sercem żyć dla serca, a duszą dla duszy,
Witaj mi, o, jedyna, wyśniona przygodo.

ŁÓDŹ-PRZYJACIÓŁKA...


Łódź‑przyjaciółka pierś mi swą krągłą podawa
I na toń rwie się śmiało, jak w bój Amazonka.
Przeto się jej powierzę: niech się ze mną błąka,
A może nas nagroda trudów czeka: Sława.

Bo nęci mnie perlisto­‑biała fal koronka
Na lazurowej toni, chęci mi dostawa
Do szukań szczęścia ówdzie, gdzie mnie moja nawa
Uwiezie lub zapędzi złych losów nagonka.

Wszędzie znajdę ojczyznę, kędy mi nie zbędzie
Nieco słońca — niewiele! — i zieleni trocha
Szmaragdowej, i garstki kwiatuszków na grzędzie.

A jakiemże już szczęściem byłoby niezmiernem
Mieć u boku istotę, co niechybnie kocha,
Z sercem, jak ty, oddanem, z sercem, jak ty, wiernem!

Z FALĄ.


Czyż tą pustką bezbrzeżną błądzić mamy zawsze
I nie znajdziemyż nigdy przyjaznej przystani?
Tak się już nam należą koleje łaskawsze,
Mnie, śmiertelnie smutnemu i mej smutnej pani!

Na całym wód obszarze jest nas tylko dwoje:
Melancholijne dziewczę w towarzystwie chłopca,
Z którym dzieli swe mroczne, tęskne niepokoje,
A wokół pustać cudza, nieswojska i obca.

Dwa serca zakochane wśród fal nieżyczliwych...
Ta samotność ptaszęcą twą duszę przeraża,
Nie wierzysz, byśmy mogli mieć twarze szczęśliwych
I na nic me przechwałki szumne marynarza.

Jakiż żeglarz zwiedzioną twą ufność posiądzie,
Czy ją jeszcze odzyszczesz na jakim okręcie?
Z niedowierzaniem słuchasz mych baśni o lądzie,
Patrząc smutno na żagli przezorne zwinięcie.

Zda się, czujesz, że wszelka nadzieja stracona,
Lecz, choć każda z mych pociech jest taka nieważka,
Przecież niezaradnego kochasz Robinsona,
Co nic nie może zrobić dla swego Piętaszka.

ROZMOWA.


Smutne oczy masz, dziewczę, i cierpiące usta,
Łzy wyryły‑ć pod okiem smugi sino­‑czarne...
— Kocham, kocham, włóczęgo, przeto‑m, jako chusta,
Jest blada. Krew wypiły mi te noce parne.

Tak tęsknisz do spotkania z swym umiłowanym,
Że ci usta pęcznieją, ramiona się prężą?
— Pojechał‑ci, pojechał na koniu bułanym
I uniósł kochające serce pod pawężą.

Lecz przecie wróci, bowiem i jemu cię potrza;
W ramiona cię znów porwie, gdy w nim wzbierze siła...
— Hej, przyjedzie, przyjedzie!... O, chwilo najsłodsza,
Kiedy znów będę skromnie jemu się broniła!...

PROŚBA KOCHANKA.


Ej, nie skrywaj, dziewczyno, nie skrywaj,
Kiedy serce twe dla mnie ochłódnie.
Pocóż myśleć w godzinę zachodu,
Że to pełne jest jeszcze południe?

Gdy nie dla mnie, dziewczyno, nie dla mnie
Włosy wstążką ozdabiasz w niedzielę,
Nie przybliżaj się do mnie z uśmiechem,
By nie drwili ze mnie przyjaciele.

Gdy twe serce nie będzie już moje,
Ani moje nie będą twe wargi,
O, unikaj mnie jawnie, a pójdę
Bez wyrzutu jednego lub skargi.

Pójdę cichy z radością w obliczu,
Że mi jedna pociecha została:
Znalem bowiem dziewczynę — opowiem —
Nadzwyczajną, która nie kłamała.

W DRODZE.


Zgubisz mnie, lub wyniesiesz. W drobnej śniadej dłoni
Dzierżysz mój los i cugle powożonych koni,
Rwących z kopyta szlakiem wijącej się drogi.
Dokąd jedziem? — ty zda się wiesz, jednak niepewna,
Bo czekasz na mój rozkaz, niewolna królewna;
— Czyż dziwna więc, że wszystek drżę od głuchej trwogi?

Lecz milczę, jakbym ufał twojej kierownicy,
Coś wglądnęła do skrytej przeznaczeń tajnicy
I wiesz dobrze o celu, serca wiedzą wieczną...
A jednak, gdy noc spadnie, powstrzymasz rumaki,
Pragnąc z oczu wyczytać mi rozkazu znaki,
A ja ci wzrokiem wskażę tylko drogę mleczną.

BŁOGOSŁAWIEŃSTWO.


Strażniczych, opiekuńczych myśli mych kolisko
Niech opasze samotne twe, ozięble łoże.
(Com miał niegdyś swojego, oddałem ci wszystko,
Bez słowa, cicho, klęcząc w serdecznej pokorze).

Niech strzeże cię z oddali ma miłość wzgardzona,
Jak skrzydła archanielskie, jak tarcza i ramię.
(Zostałem przez cię próżen, jak łąka skoszona,
Jak winnica po zbiorze i raj po Adamie).

POGRZEB SZCZĘŚCIA.


Proszę was, przyjdźcie wszyscy, dobrzy przyjaciele!
Na gruzach swego szczęścia odprawiam dziś stypę,
Pogrzebawszy je nocą w wystygłym popiele,
Stuletni miód przyniosę pod stuletnią lipę
I razem uczestniczyć będziem w gorzkiem dziele.

Spraszam wszystkich, mających twarze nieradosne,
By mi dłoń współczująco uścisnąć przybyli,
Pocieszyć i opłakać utraconą wiosnę,
Potem milczeniem uczcić uroczystość chwili,
Kiedy poczną na trumnę głucho ścinać sosnę.

Bo trumnę przysposobić rozkażę sosnową
I nim ją — pustą — lśniącym zechcą zabić ćwiekiem,
Wrzucę w nią darowiznę kwiatów pamiątkową,
A potem przykryć każę ją na zawsze wiekiem
I pochować pod płytą z krzyżem marmurową.

A gdy wreszcie pójdziecie i sam się poczuję,
Zapomnieć będę starał się z kielichem w dłoni
Tę, co mi nigdy kwiatów już nie ofiaruje,
Która innym już ustom całowań nie broni
I którą w swej samotni gorzko opłakuję.

OSAMOTNIENIE.


Jestem dziś pozbawiony światła i ciepłoty
I płakać się chce oczom mym osamotnionym.
Wykołysane w duszy wyśmiali tęsknoty
I w oczy zaprzeczyli marzeniom wyśnionym.

Którzy wierzyli we mnie, odeszli, a którzy
Zdawna byli nieufni, z triumfem i krzykiem,
Ołowianym z drewnianą szablą rycerzykiem
Nazwali, mówiąc: „Dziecko wciąż, choć taki duży“.

Zostałem sam. I znikąd ręki przyjacielskiej
I nigdzie mnie wspomoga nie pokrzepi bratnia.
I zbywa mi dziś nawet tej duszy anielskiej,
Co, też zwątpiwszy wkońcu, odeszła... ostatnia.

ZWIĘDŁE KWIATY.


Trzeba zapomnieć, duszo, to, co było
I co nie wróci. Bo inaczej blizna
Wciąż krwawić będzie i wczesna siwizna
Skroń nam obieli, mimo młodych lat.

Co kwitnie — więdnie, umiera, co żyło:
Starej mądrości tej uczą nas wszędzie
Drzewa jesienne i kwiaty na grzędzie,
A miłość właśnie to jest także kwiat.

Baśń się zaczęła dawno temu... dawno; —
W jeden rytm serca zabiły bliźniacze,
Razem się drogi dwie zeszły tułacze
I nową twarzą objawił się świat.

...Co kwitnie — więdnie zmianą nieustanną...
Trzeba zapomnieć, duszo, to, co było
I co nie wróci... — Stańmy nad mogiłą,
Gdzie pogrzebiony jest uwiędły kwiat...

CYPRYSY
MELANCHOLJA I GORYCZ...


Melancholja i gorycz: niewesołe drużki
Niewesołego ślubu z Panią Beznadzieją...
Cyprysy i płaczące brzozy, mogił stróżki,
Nad rozkopanym grobem żałośnie się chwieją.

Kogo grzebać znów będą, na Boga? — Był młody,
Czegoś pragnął — nieszczęsny — czegoś się spodziewał,
Szukał po drogach czegoś, jak rozpacz osłody,
I smutne swe nadzieje po gospodach śpiewał.

Był młody? Szukał czegoś i nie znalazł zgoła?
Cyprysy, pożałujcie cmentarnym szelestem,
Kiedy sosnową trumnę wyniosą z kościoła,
Bo to może ja w trumnie tej zamknięty jestem.

KONIE WY, CZARNE KONIE...


Konie wy, czarne konie! I ty, czarny wozie!
Dokądże to w triumfie mnie ludnym wieziecie?
Dlaczego ktoś urąga w rozpaczy i grozie?
Czy, żem tylu honorów dostąpił na świecie?

Czemu hymn triumfalny tak kruczo zawodzą?
Czemu, zazdrośni chwaty mej, skrywają twarze
I czemu wszyscy wokół tak milcząco chodzą,
Jak pogorzelcy bladzi po nocnym pożarze?

Konie wy, czarne konie! Więc tu kres pochodu?
Idziecie już? Więc idźcie. Chętnie sam zostanę.
A może baśń przypomnę, słyszaną zamłodu,
O życiu, co nie było miedzą w śmierć worane.

TWARDA RĘKA...


Twarda ręka nadzieję wydarła nam jasną,
Jak pochodnię z rąk, skarbu szukających nocą.
I oto wszystkie słońca nam zbyt wcześnie gasną,
A światła własne cieniów mroku nie ozłocą.

I nie wierzym już w skarbu tajnego zdybanie,
I przeto nie szukamy już, smutni i chorzy...
Bo kłamstwem się wydaje każde pobudzanie
Do czekania na wzejście niegasnącej zorzy.

Wierzymy jeno jeszcze w kłamstwa, że na szali
Coś ważą, że nieprawdy nadzieja się ima.
Nawet w prawdzie jest kłamstwo! — wołamy zgorzkniali, —
W zimie nieprawdą lato, w lecie kłamstwem zima.

NIKT NIE CZEKA JUŻ NA NIC...


Nikt nie czeka już na nic. Wszyscy bardzo starzy
Pożegnali się z sobą westchnieniem żałosnem,
Czekający zdarzenia, które się nie zdarzy:
Na wschód naszego słońca i na naszą wiosnę.

Wierzymy jeno jeszcze, że nie mamy wiary
I że jej nie możemy mieć, bo już zbyt późno;
Przeto jest smętnie cichy każdy cyprys stary,
Który wie, że spodziewać się czegoś jest próżno,

Że nie znajdzie udziału w żadnym boskim darze,
Że nie ziszczą się trudy żadnego szukania; —
Nadzieję ma łopata jeno i grabarze,
Nadzieję niewesołą: — nowego grzebania.

BŁOGOSŁAWIONY BĄDŹ MI...


Błogosławiony bądź mi, który jeszcze czekasz!
Pójdź bliżej, siądź na grobie i mów swe koleje,
A może będziesz dla nas jak cudowny lekarz,
Co słowem wskrzesza świętem umarłe nadzieje.

Czy widziałeś wschód słońca, czy lecznicze maki?
Czyś znalazł czterolistną rzadkość koniczyny?
Czy widziałeś na niebie jakie dobre znaki?
Czyś nadzieję odszukał swą w włosach dziewczyny?

Bo powiedziałeś: „Czekam, czekam niecierpliwie!“
Mów, mów, by zgoić serca, rozdarte na ćwierci,
Które szczęście od siebie odpycha wzgardliwie — —
— — „Pójdź, nauczę cię czekać cierpliwie swej śmierci“.

STRASZNO JEST NAM PO NOCY...


Straszno jest nam po nocy ciemnej, bez księżyca,
Kiedy wiatr jeno śpiewa, coby śpiewać krukom...
Snuje się wśród cmentarnych drzew śmierć­‑osmętnica,
I upiory się w gąszczach z jękiem wzdychań tłuką.

Zaczem zaszepce czasem cyprys jaki zcicha
Trwożną i nieczekaną, bo wiadomą dawno,
Skargę na bezdno straszne goryczy kielicha,
Co sączy napój w wargi wciąż strugą ustawną.

Gwiżdże wiatr na gałęziach śpiewkę urągliwą,
Chłoszcze czoła, zmiatana powiewem, szaruga, —
A w krzach rozbłyska nagle jakieś szare dziwo
I piosnkę nam szyderczą śpiewa, jak noc długa...

BĘDZIEM SZCZĘŚLIWI...


Będziem szczęśliwi! Pełne spichrza
Spokój nam zabezpieczą,
Godzina szczęścia przenajcichsza
Zleczy, jak zioła leczą.
Kiedy? Toć jedno, wielki Boże,
Byle przewiązkę dać ranie:
Co się za życia stać nie może,
To się po śmierci stanie.

Zbędziem udręki i niepokoju
Czekań... spodziewań... zawodów...
Zwycięzcy wyjdziem z każdego boju,
By z hucznych cieszyć się godów.
Znajome będzie każde bezdroże,
Ojczyste wszystkie przystanie:
Co się za życia stać nie może,
To się po śmierci stanie.

Śmiać się będziemy z daremnej złości,
Chcącej cios w serce wymierzyć,
Uwierzym w słodycz wiecznej miłości
I w siebie zaczniemy wierzyć.
Mękę serdeczną swą upokorzę,
Radością obdarzysz mnie, Panie:
Co się za życia stać nie może,
To się po śmierci stanie.

ZGRZEBNA KANTYCZKA
POZDROWIENIE BRACI CHRZEŚCIJAŃ­SKIEJ.


Łagoda, sługa boży, mnich świętofranciszkański,
Posyłam pozdrowienie dla braci chrześcijańskiej.
Pisałem te niezgrabstwa w swej oddalonej celi
Na większą chwałę Pańską i przy pomocy Pańskiej,
Byście się zastanowić nad dusz swych sprawą chcieli,
Do czego niech najświętsi pomogą wam Anieli.
Amen.

POKORNE PANU CZYNIONE WYMÓWKI.


Boże, wziąłbyś też w pieczę biednego Łagodę,
Któremu w oczy każdy wiatr garść piasku ciska.
Niewesoło przechromał lata swoje młode,
Wertując chudą ręką uczone książczyska
I nigdy się nie śmieje, chyba kiedyś rymem,
Bo zawsze mu skąpiłeś, jakbyś był ojczymem.

Zastanów się tam kiedyś dobrze z łaski Swojej,
Gdy w noc bezsenną światów gnieść Cię będą zmory,
Czyś nie był dla Łagody, jak Achil dla Troi,
Zbyt siogi, niełaskawy i do gromów skory,
A przyznasz w Swej niezmiernej dla wszystkich miłości,
Żeś postąpił nieświetnie, skąpiąc mu radości.

DO SZATANA, CO PODSTĘPNIE PRZY­BRAŁ POSTAĆ HULASZCZEGO NICPO­NIA.


Nie ty sądzić mnie będziesz, duszo trędowata,
Nikczemna, jak żołądek, pieniądz i kalumnje!
Okradaj przyjaciela, a oszukuj brata,
Dziewczynę uwiedzioną nogą kopnij dumnie
I — pyszny panie światów — z uśmiechem drwij dalej
Z tych, co mimo sposobność cię nie oszukali.

Z wszelkim ci rzezimieszkiem koniec jest jednaki
W pełni plugawej chuci, co cześć z czoła ściera
I bujnie uwolniony czupryną alpaki,
Ssij miąższ życia nieczysty, jak sen kawalera,
Pław się w kałużach bagnisk, w których tonie miasto,
Spraw miłosnych i innych ciemny entuzjasto!

Upoiła cię pełnia życia, gdzie szulerka
Nocą brata się z nożem, wytrychem i dziewką,
A przedmiejskich zaułków modna bohaterka
Głosi się przy harmonji ręcznej sprośną śpiewką, —
Upoiło cię życie trunkiem przepojone,
Życie smutne, jak usta zębów pozbawione.

Nie ty sądzić mnie będziesz. Bom ciężki żywota
Krzyż dźwigał w krwawym pocie, by zawisnąć na nim.

Na męczennikam prawie wyrósł z Don Kichota,
Wzgardziwszy trudem łatwym, niemęskim i tanim,
Pojąwszy hieroglifów, jakoteż run znaki:
Rabbi Chilel je głosił i Jezus niejaki.

MÓWIĄ BARDZO SMUTNI LUDZIE ŚWIATOWI.


My, cośmy zatracili przedwcześnie dar boski
Śmiania się z byle czego i na całe gardło,
Zbyt prędko posiwieliśmy bez większej troski,
A żałobę nosimy, choć nic nam nie zmarło.

Zazdrość nam, gdy myślimy o prostym śnie stróża,
Który w noc kilkakrotnie musi wstać do bramy
I znów pośpiesznie biegnie zziębnięte odnóża
Zagrzać w łóżku­‑marzeniu, którego nie znamy.

Na wiele przed północą jużeśmy strwonili
Wszystek grosz przeznaczony na nocną hulankę,
Nie przeczuwszy tej pełnej melancholji chwili,
Gdy do dna wypróżnioną zobaczymy szklankę.

Nic już więc nas nie czeka, nic nie uraduje,
Jesteśmy niemi, głusi, oślepli i chromi —
I poniewczasie każdy z nas gorzko żałuje,
Że nie postąpił według zasad ekonomji.

DO LUDZI SMUTNYCH.


Z pobladłych waszych twarzy i z przygasłych oczu,
Spowitych w ironiczny blask złotawo­‑rudy,
Widzę jasno, jak w wody przejrzystem przeźroczu,
Mistrzynię waszą groźną: zniechęcenie nudy.

Chłodzi wam ona piekło, przybliża niebiosa
Na długość palca, wszystko niedosięgłe — dymem
Osnuwa palonego w ciszy papierosa,
Iż trud się nie opłaci, by chcieć być olbrzymem.

Przyklęknąć zbożnie w hołdzie nie chce się kolanu —
Chyba przy jakiej strojnej jedwabiami damie,
Z którą można się łudzić w cieniu parawanu
Przez jeden krótki wieczór, że się dziś nie kłamie.

I znowu czekać trzeba — Pan Bóg wie, jak długo, —
Na piastunkę, co przyjdzie oczy na sen skleić,
I zemrze się z chwalebną lenistwa zasługą,
Że nie chciało się nawet życia wykoleić.

JESZCZE RAZ DO LUDZI SMUTNYCH.


Taka to i śmierć będzie, jakie życie było:
Do połowy mazgajska — głupia do połowy,
Maruderka płaksiwa, dotknięta bezsiłą,
Podziwiająca z lękiem gest renesansowy.

Taka śmierć w gnuśnem łożu wygodnego puchu,
Przy świątobliwej zgrai litanjach i szlochu,
Pośród ciężkiego gromnic i lekarstw zaduchu
Uwieńczy marne życie marnego motłochu.

O takiej śmierci powie nie wieść; zwykła plotka;
A nie żal, lecz gadulstwo będzie za zwiastuna.
A w pochodzie odniosą żebrak i dewotka
Balsamowane ścierwo głupca i kołtuna.

MÓWI CZŁOWIEK ZADUFANY W SOBIE.


Jestem nieskończonością, jednostką i zerem,
Mam duszę nieśmiertelną, ciało i — brak woli.
Jeden zwie mię poetą, drugi kawalerem,
Polakiem galicyjskim nazwano mnie w Poli,
W tramwaju lub wagonie jestem pasażerem...

Poborowym mnie nazwał kapral przy poborze,
Słuchaczem filozofji jestem na wszechnicy,
Gdy u dentysty usta naoścież otworzę,
Jestem pacjentem, ceprem w zagrodzie Galicy,
Och, czemże ja nie jestem wszystkiem, mocny Boże!

Licznych swoich tytułów nawet nie wymienię,
Boć wszak wszystkich wyliczać nie można i nie trza.
Lecz niech z jednego zna mnie przyszłe pokolenie,
Że byłem inspektorem świeżego powietrza,
Bo ten tytuł najbardziej szacuję i cenię.

SMĘTNIE ŚPIEWA CZŁOWIEK STARY.

 
Szczęście ci obiecałem niegdyś, szczęście złote,
A jeno czekającą zbudziłem tęsknotę.

Zawiodłem cię na skraje lasu jaśniejące,
By słońce ci pokazać — i już zaszło słońce.

Na dnie skrzyni dla ciebie słodki owoc skryłem,
Cóżem winien, że zepsuł się, nim go dobyłem?

Przyrzekłem ci na wiosnę nanieść róż bezliku,
Com winien, żem je znalazł — zwiędłe — w październiku?

Com winien, że przyjęłaś dopiero ofiarę
Mego serca, gdy serce już oschłe i stare?

MÓWI CZŁOWIEK SYT RZECZY PRÓŻNYCH.


Nie zobaczy mnie miasto, z pobladłem obliczem
Zniechęconego bruków zdeptanych szlifierza,
Co z miną uroczystą nie myśli o niczem
I — wieczny sceptyk — sobie nawet nie dowierza.

Nie ujrzą mnie misterni mistrze sofisterji
I jałowych dociekań wymyślni kuglarze,
Z nieśmiertelnej dowcipnych odkrywców galerji,
Ucieszni, jak pajace w zabawek bazarze.

Żaden pan o wytwornych ruchach arlekina
Nie będzie mi wykładał uczenie i dwornie,
Że miłość grą się kończy i grą się zaczyna
I że w tem sens, by życie odegrać wytwornie.

Nikt z rzewną melancholją wzdychać mi nie będzie,
Żałując, że minęło ośmnaste stulecie,
Nie będę płaskich bagien napotykać wszędzie,
Gdzie jałowość i zawiść drogi ryje krecie.

Jakże będę szczęśliwy, jakże duszą świeży
W zapadłej wsi, gdzie dla was zaginę bez śladów,
Rutynowani ciasnych półmyśli żonglerzy,
Piewcy pustki swej własnej i bliskich sąsiadów!

ZAPROSZENIE DO PROSTOTY.


Wy, którzy wiecie o mnie i o mej tęsknocie,
Którzy jednakich pragnień jesteście rycerze,
Pójdźcie: ja dziś wam wszystko, co w duszy mam, zwierzę.
Zajmijcie tę altanę w bluszczowym oplocie
I o treści swej mówić będziem: o prostocie.

Szukaliśmy tak długo niezmiernie, że prawie
Już wiara odbieżała nas z siostrą nadzieją.
Niejeden już zapłakał i zdarzeń koleją
Zaklął, nie chcąc już mówić o straconej sprawie,
A czyjś wzrok na konarach drzew spoczął i trawie.

I słodko liście szeptać mu jęły z wieczora,
Że szczęście w ziemi kwitnie, śpiewa i szeleści
Bogatą piosnkę życia i tajemne wieści
O tem, czem jest modlitwa, zachwyt i pokora,
Rozkwit, przebujna pełnia, zachód i śmierć skora.

ROZMYŚLANIE O ŚMIERCI.


Krzyż w ręce mu włożyli i zamknęli oczy,
Więc umarł niewątpliwie. Westchnąłeś: tak młodo!
Ej, Łagodo, młodzieńca śmierć z starcem jednoczy,
Humorystyczny jesteś z swym smutkiem, Łagodo.

I ty umrzesz. I w trumnie po raz pierwszy może
Powstrzymasz się od drwinek z głupia ironicznych
Na widok księży z miną stępiałą w pokorze
I na widok obszernych ich szat liturgicznych.

Będziesz poważny, pełen czestnej stateczności,
Jak pan młody, idący do ślubu z drużkami...
I tak zaczniesz przechadzkę do progów wieczności,
Gdzie święci z otwartemi przyjmą‑ć ramionami.

Dusza twa nieśmiertelna (czas dać spokój żartom),
Dotąd taka ułomna, nędzna i uboga,
Ustroi się w wieczności szatę niewytartą,
W boskość beztroską, niby w kożuch Pana Boga...

POWRÓT DO ŻYCIA.


Powalony bezwładem na szpitalne łoże,
Młody, wierny towarzysz rycerskiego znaku,
W którego nienagannie walczyłem kolorze,
Pozdrawiam cię, w wolności szybujący ptaku!

Dali nadzieję wczoraj, że żyć jeszcze będę...
Siostra Marta się do mnie uśmiechnęła zdala
I, przysiadłszy na łóżku, zaczęła gawędę
O tych, którzy wychodzą zdrowi ze szpitala.

Dłoń mą chudą w swej ręce trzymała ostrożnie,
Przysunęła mi bliżej przyniesione kwiaty
I o szczęściu istnienia mówiła pobożnie,
Blady mi skrawek nieba wskazując z za kraty.

I pytałem jej potem, czyli już porosły
Palmowe kotki bazi na iwach srebrzyście,
Czy już się maszt topoli zieleni wyniosły,
Czy już trawa przegląda przez zbutwiałe liście?

Podała mi pierwiosnek, który rozkwitł z brzaskiem
Wiosny i, precz odchodząc, spozierała ku mnie.
Zasnąłem tak z tym kwiatem, jak z świętym obrazkiem
I leżałem spokojnie, jak leżący w trumnie.

CZEKANIE DAREMNE.


Zaorałem łan prawy, lewy jeszcze czeka,
Czupryną zwiędłej trawy zeszłorocznej rudy.
Czekaj, lanie, jak na grosz jałmużny kaleka,
I wiedz, co to czekanie daremne człowieka,
Ckliwe od głuchej ciszy i bezradnej nudy.

Pan czekał lat trzydzieści trzy na swą Golgotę,
Aż przyszła z octem, żółcią i berłem trzcinowem.
Czekaj ty, łanie, sobie też na ziarna złote,
Byś wiedział, co to karmić bezkrwistą tęsknotę,
Jak pstrągi hodowane przed głównym połowem.

Hej, lecz ty wiesz, że przyjdę ja wreszcie z lemieszem,
Z sakwą ziarna u bioder i szczodrą prawicą!
A czem się ja w czekaniu tęskliwem pocieszę,
Jakiej się ja nadziei u szyi uwieszę,
Do piersi współczującej przytuliwszy lico?...

NIEMOC.


Wyszedłem przed chałupę, bo coś mnie wygnało
Z pośród dusznych ścian czterech bielonej komnaty,
Gdziem zmłócił docna myśli złych plon niebogaty
I gdzie się me czekanie z pustką pobratało.

Wyszedłem, jakbym ujrzeć miał cud niespodziany,
Lub słuchać zwiastowania nowiny radosnej;
Ujrzałem dobrze znany pień spróchniałej sosny,
Śnieg w wądole tający i plot rozechwiany.

Niepewny, desperacko‑m przystanął u przyzby,
Rozejrzałem się chmurnie po obejściu całem:
Nigdzie mnie nikt nie czekał, nigdzie pójść nie miałem,
Przetom z głową zwieszoną znów wrócił do izby.

POKUSA.


Chciałbym być dziś nad morzem, na wytwornej plaży,
Gdzie spotkać można lordów, markizów, hrabiny,
Wogóle wiele nowych i nieznanych twarzy
I cudzoziemskiej wokół słuchać paplaniny.

Siąść na ławce przy jakiejś zamorskiej osobie,
Patrzeć na egzotyczne agawy i pinje
I by też egzotycznem czemś wydać się sobie,
Odmawiać Pater Noster choćby — po łacinie.

Pójść na obiad, nie wiedząc, jak się co nazywa
I zjeść wpierw leguminę i resztę odwrotnie,
Zaśmiać się z swej pomyłki, wypić szklankę piwa
I o nic się nie troszcząc, znów w marsz iść ochotnie,

Nie znać żadnej ulicy, widzieć niewidziane,
Czytać na szyldach sklepów cudaczne nazwiska — —
Och, jakbym chciał! — Bo zbrzydło mi tu wszystko znane,
Te ciągłe pola, słoty, krowy i pastwiska.

Na nic zresztą porywy! Bo dla braku środków
Iluzoryczne muszą być wszelkie pomysły.
Nie mam do zastawiania w drodze złotych podków,
Do zaścianka post wrażeń ograniczę ścisły.


Fantazjo, milcz i nie kuś włóczęgowską zwrotką!
Tu, orliczko, masz klatkę z mocnemi prętami,
Byś się nie rozbujała po przestworzach słodko,
Bo pono, latawico, bratasz się z wichrami...

MARZENIE O WIOŚNIE.


Rudo‑zielona rola wyjrzała z pod śniegu,
Jak z pod pian wyzierają dna straconych barek.
Obrzydłe wrony kraczą w bezcelowym biegu,
Zadyszał się w miłosnej pogoni owczarek.

Pochmurno jest i ciepło. Chora, wczesna wiosna
Z trudem wydziera ziemi pierwszych traw zielenie.
We wzgardę popadł kożuch i wytrwała sosna,
Bo liście będą wkrótce i letnie odzienie.

A potem będzie słońce... Słońce, słońce będzie!...
— Śmiejecie się z wyższością, stateczni mądrale,
Którym o wiośnie mówi jarzyna na grzędzie,
A o miłości krwawe indycze korale...

Precz! Myślę o czem innem: ...powrócą bociany,
Jaskółki, inne ptactwo i słowiki wkońcu...
Oracz, pług, jarzma twarde i wół spracowany
Odpoczywają słodko w południowem słońcu.

Lecz słońce będzie później... Poprzedzą je deszcze,
A ty, bezsenna niańko nudy i tęsknoty,
Przedtem mi kołysanki swe pośpiewasz jeszcze,
Rozpaczna melancholjo zakopiańskiej słoty.

MINIONE DNI.


Sposępniały mi myśli, jak żałobne kruki,
A wiatr cmentarny twarz mą tchem grobowym muska.
Potrzeba mi mądrości twej pogodnej sztuki
I śmiechu ust twych cennych, jak waza etruska.

Widzę cię wśród cyprysów włoskiego dziedzińca,
Wśród kolumn marmurowych i pośród róż wielu,
Kędym w ślad stóp twych chadzał, dziki barbarzyńca,
Kiedyś mnie słońce uczył czcić, nauczycielu.

Dni te są mi pamiętne, jak kochanka wierna,
Kiedyśmy po raz pierwszy, pobożni prostacy,
Adrjatyk zobaczyli i flaszkę Falerna,
Złotego trunku, który pił boski Horacy.

A potem z myślą lotną, ukąpaną w winie,
Lekcy, jak uskrzydleni, szliśmy... czy pamiętasz?
Żegnać słońca czerwony blask na Palatynie,
Lub na ewangelicki, shelleyowski cmentarz...

Jesteśmy niepowrotni. Kędyż nasza dusza,
Czcicielka fiesolańskich róż w zachodnim żarze,
Entuzjastka pałacu Marka Aureljusza
I przyjaciółka tkliwa dziadka na Tragarze?


Umarłaż? Nie dotrwałaż przy mnie do ostatka?
Dziś jest insza, znająca, co są niepokoje...
Jakże pogodna była osiemnastolatka,
Jak ciemna ta, co liczy lat dwadzieścia troje!

DZIEŃ ŁASKI.


Dzień był dziś dobry, biały i skromny, jak mniszka:
Nic oczu zbyt nie cieszy, lecz nic ich nie łzawi;
Wszyscy byli dla siebie ludzcy i łaskawi,
Jakby w świat tchnięto duszę świętego Franciszka.

Dozorca nie przyganiał robotników pracy,
A oni przeciw niemu złych czynów nie knuli; —
Choć pot trudu zbyt suto nie zlał im koszuli,
Pan im wieczorem zwykłej nie odmówi płacy.

Folgowano dziś koniom, wiozącym ciężary,
Spocznienie im dawając, nie smagano biczem.
I nikt dziś nie złorzeczył z surowem obliczem,
Że chce jałmużny żebrak zupełnie nie stary.

Nadszedł wieczór i ludzie błogo uśmiechnieni
Zeszli się w grzeczne stado, jak gromada owiec...
A patrząc na to z nieba dobry Brat Jałowiec
Radował się, że wszyscy będziemy zbawieni.

LEGENDA O ŚWIECIE.


Kiedy pomrzemy wreszcie, łotry i anioły,
Zamknąwszy ślepo oczy błękitne i czarne,
Kiedy nas pożegnają podzwonnem kościoły,
A przywitają szeptem aleje cmentarne,

Nienagrodzone cnoty i zbrodnie bezkarne
Zapomni się, gdy w jedno pośmiertne popioły,
Ostatnie naszych kroków żywych ślady marne,
Zsypie się, by zapełnić rozkopane doły.

Zapomni się, kto zgarnął srebrników trzydzieści,
Kto zbawcę poił gąbki żółciowej goryczą
I kto rany dotykał wpierw, zanim uwierzył.

Pójdą w świat pozbawione bohaterów wieści,
Jak o zwycięstwie, w którem wszyscy sobie liczą
Równy udział, nie wiedząc, kto pierwszy uderzył.

KOLENDA SŁYSZANA W DZIECIŃSTWIE PRZY PRZYDROŻNEJ FIGURCE.


Jezusiku Chrystusiku,
Mały Panie Boże,
Stoisz goły, bez koszuli,
Na zimnie, na dworze.

O, tak stać na zimnie, deszczu,
Kiedy brudna słota
Wali w oczka Ci i w piersi,
Pewnie‑ć nie ochota.

Ale kiedy ociec kazał,
Nie trza się przeciwić!
Ociec­‑gazda wszystko‑ć daje,
Byś się mógł wyżywić.

Ale smutno Ci być musi
Zdala od rodziny
Stać samotnie, na odludziu,
W tym krzaku maliny...

Mały Jezu, czy Ty kiedy
Jadłeś te maliny,
Co naokół Ciebie rosną?
To własność wójciny...


— — Cóż Ty stoisz, ino słuchasz,
A nie piśniesz słowa?
Czyś Ty zawsze tak milczący?
Możeś Ty niemowa?

Hej, malutki! A czy widzisz
Biały sad sąsiada?
Tam codziennie Franek z Józkiem
Po jabłka się skrada...

Panie Jezu, przyjdę wieczór,
Ciemność będzie sprzyjać;
Pójdziem razem do sąsiada,
Będziem jabłka zbijać...

Potem w krzak się ukryjemy,
Ja na pół podzielę;
Nikt ubytku nie spostrzeże...
Jabłek jest zbyt wiele.

No, czy pójdziesz? Milczysz jeszcze...
Nie bój­‑że się zgoła!
Nie zobaczą, gdy nie zdradzisz
Któremu ze sioła.

Jakiś smutek w twoich oczach
Dziwny się maluje...
Ja ci mówię, że kto pójdzie,
Ten nie pożałuje!


Myślisz, żeby mógł on na nas
Zasadzką nastawić?
Boisz się! O... już nie przyjdą...
Nie umiesz się bawić!...

PIEŚŃ WIGILIJNA.


Bądź pochwalona w żłobie złożona Dziecino!
Twój strażnik — Józef święty, Twoja Matka — Panna,
Aniołków pulchnych stadko nad Twoją głowiną
I wnukiem ucieszona babka, święta Anna!

Wiem całkiem niewątpliwie, mały, co Cię czeka,
Na jakie straszne wiry, na jakie odmęty
Porwą Cię fale życia, najsłodszego Człeka,
Bom pilnie przestudjował oba Testamenty.

Wiem, że za wodzem­‑gwiazdą po roku pochodu,
W barwnym, pysznym orszaku swych przybocznych drużyn,
Przyjdą złożyć Ci pokłon Magowie ze Wschodu:
Dwaj Króle pięknie biali i trzeci — Król­‑murzyn.

Bardzo drogie podarki przyniosą ze sobą,
Lecz Cię nie uradują ich cenne puzderka
Tyle, co król Etjopa swą śmieszną osobą
I jego dar naiwny: ułomek lusterka.

Król ziemi, owinięty starannie w pieluszki,
Błogosławieństwem boską swą zaznaczysz władzę, —
A gdy Cię czarny kornie pocałuje w nóżki,
Z uśmiechem zetrzesz z stopek swych murzyńską sadzę.


Jak innym biednym dzieciom, lata Ci upłyną
Słodko pośród grzechotek, w przestrzeni zamkniętej
Warsztatu ojcowego, pod pieczą matczyną,
Chroniącą Twej młodości pierwszej pączek święty.

Zwolna wstępować poczniesz na szczebel ze szczebla
I, wszystkich synów cieśli protoplasta czysty,
Niezręcznie zaczniesz imać się dłuta i hebla
I marzyć o rzemiośle dzielnem legjonisty.

Niekiedy, zaskoczony już myśli zaraniem,
W próżnię spojrzenie wbijesz, smętnie siedząc w kącie,
I matkę jakiemś chmurnem zastraszysz pytaniem,
Jak dzieci, co nie wiedzą nic o horyzoncie.

A będą to pytania nie — ot, po próżnicy,
Jak: ile jest na świecie gwiazd, ptaków lub sosen.
Bo wkrótce wejdziesz w dyskurs z starszyzną bożnicy,
Chociaż dwunastu jeszcze nie będziesz miał wiosen.

...Wspomnisz siebie... i garnąć będziesz drobne dzieci
I dalej, coraz dalej, przez bóle i smęty,
Aż zaczniesz swój ostatni rok trzydziesty trzeci...
Wiem, bo przestudjowalem oba Testamenty.

Lecz tu już zbyt ponura powieść się potoczy
I na samo wspomnienie serce w piersi mdleje.
Przebacz, że na Twej męki widok zamknę oczy,
Jak oczy na swe przyszłe zamykam koleje...

JAKO TEN BŁĘDNY, JESIENNY LIŚĆ...


Jako ten błędny, jesienny liść,
Jest smutny los człowieka:
Nie wie skąd przyszedł, gdzie ma iść
I nie wie, co go czeka.

PRZECZUCIE POŻEGNANIA.


Ta noc powie mi więcej, niż mi powiedziały
Wszystkie dni mego życia strawionego w trudzie,
I odtąd będzie bratem moim wszechświat cały,
Gdy już się braćmi mymi przestaną zwać ludzie.

Pójdę, skąd się nie wraca. Dziś. Wiem: dziś przed świtem.
Ktoś dobry, miłosierny spełniając uczynek,
Zamknie mi zgasłe oczy i, westchnąwszy przytem,
Pocznie odmawiać zcicha „wieczny odpoczynek“.

Milczcie: wiem i nie płaczę, choć twarz mam tak białą.
Znam prawdę, jakbym w przyszłość utkwił wzrok proroczy:
Słońce się dziś tak ze mną serdecznie żegnało,
Jak z tymi, co na wieki mają zamknąć oczy.




  1. Ludwik Marja Staff, urodzony 19-VII, 1890, we Lwowie, — zmarł 17-I 1914 w Zakopanem. Poza książką niniejszą, napisał dwutomową powieść p. t. „Grzeszne Gołębie“ i tom nowel p. t. „Dwie Pieśni“. Cykl p. t. „Zgrzebna Kantyczka“ sam przygotował do druku w grudniu r. 1913.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Maria Staff.