Za winy niepopełnione/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Za winy niepopełnione
Pochodzenie Pisma Michała Bałuckiego
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1887
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Wąwozem skalistym, wzdłuż krętych brzegów rzeki, pędził pociąg kolejowy. Fantastyczne grupy skał, ubrane w bujną zieloność, migały przed oczyma podróżnych, jak panorama przesuwana szybko. Gdzie niegdzie skaliste ściany rozstępowały się i za niemi widać było polany jasno wśród ciemnych świerków, chaty górskie czekoladowego koloru, pola uprawne, zarosłe zbożem wszelkich odmian zieloności, co robiło z daleka wrażenie takie, jakby kto kawałkami sukna połatał ziemię. I znowu nowe szeregi skał zasłaniały ten widok, otwierając daléj inny, niby obrazek w kamiennéj oprawie. Znalazł się nawet jakiś zameczek w ruinie, którego obdarte mury przeglądały się w czystych zwierciadłach wody. Gdzieindziéj znowu jakiś wodospad maleńki spadał po skale; spienione jego kędzierzawe wody wydawały się w odległości takiéj, w któréj już szumu ich słychać nie było, jak pierze, pędzone na dół podmuchem wiatru. Co chwila oko napotykało jakąś nowość, niespodziankę; na całéj przestrzeni, którą pociąg przebiegał, panowała wielka rozmaitość. To téż podróżni cisnęli się do okien i przyglądali się z ciekawością i zajęciem okolicy. Z jednego okna wagonu piérwszéj klasy wychylała się także dość często główka jakiéjś młodziutkiéj osoby, ubrana w elegancki, fantastyczny kapelusik, z pod którego wymykały się bujne włosy, prześlicznego jasno-złocistego połysku. Twarzyczka była drobna, filigranowa, delikatna, nie tyle piękna delikatnym rysunkiem, ile tym wdziękiem, który daje młodość i żywe usposobienie. Ruchy jéj były pełne gracyi i swobody, znamionującéj wielkie obycie się w świecie, a ubiór podróżny, jakkolwiek prosty, a nawet zaniedbany, bo składał się z szarego, płóciennego płaszczyka i takiéjże sukienki, znać było, że wyszedł z piérwszego magazynu, tyle w nim było gustu i elegancyi. Ubiór ten zdradzał kapryśne, fantastyczne usposobienie swojéj właścicielki, przesyt, który kazał jéj szukać niezwyczajności w prostocie. A może téż miała inny jeszcze cel, biorąc na siebie ten strój skromny. Może to była właśnie broń na zdobycie serca poważnego Jana.
Bo właśnie ta panienka, któréj główka tak często wychylała się z okien wagonu, to była Julia, a pociąg, którym jechała, był zaledwie o parę stacyi oddalony od miasteczka, w którém Jan przebywał.
Obok owéj ruchliwéj istotki siedział jakiś człowieczek, w popielatym żakiecie, nie brzydki wcale, owszem, twarz jego wyrażała dowcip, a w oczach znać było dużo rozumu, mimo to, robił wrażenie śmieszne, bo głowa jego tak nizko była osadzona między ramionami, że prawie po uszy w nich utonęła. Pochodziło to ztąd, że ów człowiek był garbatym, potwornie garbatym. Właściwie składał się cały tylko z tego ogromnego garbu, sterczącego z tyłu i z przodu, z którego wychodziły niezwyczajnie długie ręce i stosunkowo do całości także za długie nogi.
Mimo téj ułomności, w ubiorze jego była wielka staranność; wszystko na nim było według przepisów mody; garb na piersiach nie przeszkadzał mu nosić odkrytego gorsu, na którym połyskiwały brylantowe spinki, kamizelkę miał mocno wyciętą, spodnie w kraty duże, a ręka jedna, pomimo gorąca, była w rękawiczce, podczas gdy ręką oswobodzoną od niéj, ręką białą, długą, gładził z flegmą hiszpańską bródkę.
Zdziwią się zapewne niepomału czytelnicy, gdy im powiem, że tą karykaturą o eleganckich manierach i żurnalowym ubiorze był Leon. Z listów jego widać było, że to człowiek, któremu nie brakło ani rozumu, ani dowcipu, który umiał trafnie sądzić innych. Tém téż bardziéj zastanawiało u niego to pretensyonalne ubranie, które jeszcze więcéj podnosiło i uwydatniało szpetność jego postaci. Gdy go osoby, które były z nim w poufałych stosunkach, zapytywały nieraz bądź żartem, bądź na seryo o to, dawał im tak rozmaite odpowiedzi, że trudno było z nich czegoś się dowiedziéć. Raz mówił, że robi na złość naturze, która czyniła wszystko, co mogła, aby mu przeszkodzić być człowiekiem i ubierać się jak drudzy. Innym razem znowu, że za mało ma czasu na wymyślanie osobnéj mody dla siebie; a nieraz utrzymywał, że robi to dla pokazania światu, że nie suknia człowieka, ale człowiek suknią szpeci. Pomimo tych dowcipnych tłómaczeń, zdaje się, że najistotniejszym powodem tego niewolniczego trzymania się przepisów mody była próżność, właściwa bardzo często osobom upośledzonym od natury; takim ludziom najtrudniéj uwierzyć w brzydotę swoję, a przynajmniéj zdaje im się, że są sposoby zakrycia jéj przed ludźmi; bardzo być może, iż i Leon nie był wolny od téj słabości, choć zresztą był to człowiek głębszego umysłu, zaprawnego szczypiącym dowcipem, właściwym garbuskom. W żartach nie oszczędzał nawet siebie; ale może dla tego śmiał się z siebie, aby się inni z niego śmieli. Był to rodzaj samobójstwa z obawy przed śmiercią za wyrokiem.
Obok garbuska siedział, a raczéj przyklęknął jedną nogą na poduszce młody człowiek, którego z listu Jana znamy pod nazwiskiem lalki z wystawy sklepowéj. Był to rzeczywiście człowiek, zrobiony jakby na model. Trudno było dopatrzéć się błędu jakiego w całéj postaci jego; wszystko było proporcyonalne niesłychanie, wszystko u niego ładne. Był szatyn, miał włosy bujne i miękkie, twarz najregularniejszego owalu, na któréj szkliły się duże, szafirowe oczy, nos rzymski, pod nosem jedwabny wąsik, pod wąsikiem karminowe usta, a pod karminowemi ustami znowu jedwabna hiszpanka. Ubiór jego, podobnie jak garbuska, był według ostatniéj mody, obadwaj zdawali się rywalizować z sobą w tym względzie, tylko, że, kiedy garbusek wyglądał na karykaturę eleganta, Adolf przedstawiał najdoskonalszy okaz lalki z wystawy sklepowéj. Wszystko na nim prezentowało się nadzwyczaj pięknie, okazale; mógł służyć jako najlepsza reklama magazynom krawieckim. Jednéj rzeczy tylko brakło temu człowiekowi, to jest duszy, i wbrew katechizmowi, składał się tylko z ciała i sukien. Mimo to, w salonach odzywał się bardzo wiele, i nieraz nawet zdarzyło mu się być dowcipnym. Był to jednak dowcip zwykle pożyczany, i w ogóle cała konwersacya jego w salonie wyglądała, jakby wyuczona z jakich rozmówek drukowanych. Była to raczéj maszynka do rozpowszechniania wiadomości, połapanych od drugich; własnego nie miał nic, nawet pieniędzy. I tych pożyczał, równie jak rozumu, od drugich. Żył na łasce swego stryja, jakiegoś zrujnowanego barona, który, nie mogąc sam wiele dopomagać, wyrobił mu przez swoje stosunki i wpływy synekurę w jakimś banku, która wystarczała na utrzymanie jego dorodnéj postaci na stanowisku odpowiedniém urodzeniu i piękności. Był to kapitał leżący, który spodziewał się dość grubo spieniężyć. Zarozumiałość, nieodstępna towarzyszka głupoty, dodawała mu wiele nadziei i śmiałości w tym względzie. Obecnie przedmiotem jego starań była Julia, i szedł do tego celu ze spokojem, pewnością, nie przypuszczając najmniejszych wątpliwości. Bo jakkolwiek Julia kaprysiła, traktowała go w sposób, obrażający godność człowieczą, Adolf w zarozumiałości swojéj nie brał tego nigdy na seryo, — dość mu było spojrzéć w zwierciadło, aby uwierzyć, że Julia musi być szalenie w nim zakochaną. To przekonanie, niezachwiane niczém, skłoniło go, że, pomimo wyraźnéj niechęci Julii, postanowił towarzyszyć im do wód i miał zakończyć tam konkury swoje formalném oświadczeniem się.
Ojciec Julii dość łaskawém patrzał na niego okiem, choćby dlatego tylko, że był siostrzeńcem barona, którego wpływu nieraz potrzebował Naderman do swoich interesów. Interes bowiem stanowił u niego wszystko; przynajmniéj za takiego uchodził w świecie. Miano tam respekt dla jego ogromnéj fortuny i finansowych zdolności. Wprawdzie na giełdzie wiedeńskiéj różnie o tém mówiono; byli nawet tacy, którzy utrzymywali, że zaplątał swoje kapitały w tak ryzykowne przedsiębiorstwa, że z nich może wyjść milionerem, ale także i nędzarzem, i z tego powodu kredyt jego był ograniczony; ale w salonach, na których bywał z żoną i córką, nie badano tak ściśle jego interesów i nie wątpiono o jego milionach, zwłaszcza, że bankier zachowaniem się umiał obudzić uszanowanie dla siebie i swojéj fortuny. Sztywny i zimny zawsze, z twarzą wygoloną starannie, wyjąwszy dwóch paseczków mocno już szpakowatych faworytów, które dochodziły do połowy twarzy, miał minę męża stanu, można go było wziąć za ministra. Niczém się nigdy nie mieszał, niczém nie zachwycał, twarz jego była zawsze spokojna, jak marmurowa maska, z zastygłym, jakimś jałowym, uśmiechem. Spojrzenie zamyślone, nieco dumne, wstrzymywało nawet blizkich znajomych od zbytniéj poufałości. Jedynie w kółku rodzinném wolniała nieco ta sztywność finansisty. Względem żony był nadzwyczaj uprzejmy, nie tyle może przez uczucie dla niéj, ile przez szacunek dla jéj arystokratycznego pochodzenia. Dla córki zaś pobłażliwość jego dochodziła aż do słabości; kapryśne dziewczę robiło z nim, co chciało. Ta cała wyprawa w odludny zakątek Galicyi była, jak wiemy, jéj pomysłu. Ojciec poddał się temu zachceniu, bez względu, że go to odrywało od interesów. O matce już nawet mówić nie trzeba. Ona była nie już zakochana, ale zaślepiona w swojéj jedynaczce. Podziwiała jéj eleganckie ułożenie, artystyczne upodobania, dowcip, nawet wady jéj ubóztwiała, i dumną była z tego, że się jéj tak udała córka. Niczém były dla niéj największe poświęcenia, ofiary dla zachceń córki. To téż i teraz, jadąc, nie miała czasu nawet myśléć o tém, jakie nudy czekają ich w podkarpackim zakątku po gwarném życiu stolicy, bo zajęta była tylko swoją pieszczotką, i cieszyło ją, że była w humorze takim, jak rzadko. Ile razy Julia odezwała się, lub roześmiała, matka z rozkoszném zadowoleniem i admiracyą poglądała na nią czułém spojrzeniem, a potém zwracała się do męża, jakby mówiła: słyszałeś? patrz tylko na nią, ach! cóż to za lube dziecko. Bankier wtedy, zaproszony na te rodzicielskie gody wymowném spojrzeniem małżonki, podnosił oczy od paznogci, które z zajęciem obrabiał pilnikiem, spoglądał na Julią, potém na żonę, uśmiechał się zadowolony i powracał znowu do paznogci i do myśli swoich.
Oprócz tych wymienionych osób było jeszcze w wagonie parę zgrabnych kuferków ręcznych, torebki podróżne, z których jednę wypchała troskliwość rodziców samemi cukrami i ciastkami, aby jedynaczka, broń Boże, nie umarła w drodze z braku wiedeńskich przysmaczków. Resztę miejsca w siatkach, przeznaczonych na rzeczy, zapełniały okazałe bukiety, któremi znajomi i znajome zasypali ją na pożegnanie według przyjętego zwyczaju.
Julia myślą i oczyma była ciągłe zewnątrz wagonu; czasem tylko zwracała się w głąb’, aby się podzielić jakiémś wrażeniem, lub rzucić pytanie.
— Jak tu pięknie, dziko, romantycznie — mówiła, przysiadając na chwilę na ławce — prawda? Ale ciebie, ojczulku, to widać nie bawi.
— Antoni, Julcia mówi, że cię to nie bawi — powtórzyła matka mężowi, któremu czy paznogcie, czy myśli nie dały słyszéć odezwania się córki.
— Niby co takiego? — spytał, jakby budząc się z zamyślenia.
— Nic nie zachwycasz się temi widokami.
— Ale, owszem, zachwycam — rzekł poważnie i spojrzał w okno — bardzo ładne, bardzo ładne.
— Ale tu, tu jeszcze ładniejsze — mówiła, wskazując na drugie okno.
Ojciec obrócił się w tę stronę.
— A, prawda, jeszcze ładniejsze.
Julia stanęła znowu w oknie dla nabrania nowych wrażeń.
— Ciekawam — mówiła, nie obracając się — co tam być może nad tym zielonym lasem? czy to skały, czy jakie ruiny zamku?
— Gdzie pani? — spytał Adolf, zbliżając się do okienka.
Odwróciła się prędko ku niemu i, zmierzywszy go gniewném spojrzeniem, rzekła:
— Ja się nie pana pytam. Mówiłam, że słówka nie odezwę się do pana.
— A jednak pani mówi — odezwał się Adolf i roześmiał się, zadowolony z tego, co powiedział. — Przynajmniéj mówi pani, że nie mówi. — I tu znowu roześmiał się ze swego konceptu.
Julia mierzyła go wciąż wzrokiem zadąsanym.
— Jesteś pan szkaradny! niecierpię pana za to, żeś pan śmiał jechać z nami wbrew mojéj woli.
— Ależ, wszak mówiłem pani, że jadę w interesie bankowym, dla zakupna progów kolejowych; a że przypadkiem tak się zdarzyło, że i państwo w tym czasie wybrali się w drogę, to tylko zawdzięczam mojemu szczęściu.
— To szczęście stanie się początkiem pańskiego nieszczęścia.
— Antoni, słyszałeś? Jaka ona paradna — odezwała się bankierowa, i powtórzyła mężowi wyrażenie się córki.
— Pan się śmiejesz? Nie wierzysz pan?
— Bo nie mogę wierzyć, aby pani była tak okrutną i potępiała mię za to, że pragnę jak najdłużéj widziéć panią.
— Masz pan dosyć czasu napatrzyć się mnie w Wiedniu, rozumiesz pan?
— Tu, w tém otoczeniu dzikiéj, romantycznéj natury, wydajesz się pani jeszcze piękniejszą. — Powiedziawszy to, pogładził się po bródce za to, że mu się tak udał ten komplement. Przy téj sposobności błysnął na małym jego palcu dyamentowy pierścionek, przeznaczony widocznie na zamianę z przyszłą narzeczoną. Musiała go dopiéro teraz spostrzedz Julia, bo widok ten rozdrażnił ją.
— A raz jeszcze powtarzam panu, że nie chcę, abyś pan z nami jechał, i jeżeli pan na najbliższéj stacyi nie wysiądziesz, to, jak mamę kocham, słyszysz pan, jak mamę kocham, nie chcę pana więcéj widziéć na oczy.
— Ależ, Julio! — zawołała mama, rozczulona, że jéj imienia użyła na to sakramentalne zaklęcie.
— Powiedziałam już; masz pan do wyboru. Pamiętaj pan, że powiedziałam: „jak mamę kocham”.
— Jaka ona przedziwna! — mówiła mama zachwycona.
Wtém rozległ się świst lokomotywy.
— Może to już ta stacya, gdzie mamy wysiadać? — spytała zaniepokojona i spojrzała na Leona, siedzącego w milczeniu naprzeciw niéj.
— Nie. Mamy jeszcze dwie stacye do przebycia.
— Dwie stacye jeszcze? Ach, jak ta kolej powoli się wlecze! A tu takie gorąco.
Wzięła w rękę chiński wachlarzyk i, rzucając się niedbale na siedzenie, poczęła się nim wachlować.
— Może przejesz cukierka? — spytała troskliwie matka, biorąc za torbeczkę.
— Ach, dziękuję mamie! już przesyciłam się temi słodyczami. Ale wody to-bym się napiła.
— Wody, wody, panie Adolfie! postaraj się pan o wodę dla Julii.
— Poczekajcież państwo, niech pociąg stanie, bo jak Adolf połamie nogi, to nie będzie mógł przynieść wody — odezwał się Leon i zatrzymał zbyt gorącego Adolfa, który, z prawdziwie kawalerską galanteryą, chciał co tchu otwierać drzwiczki, choć pociąg jeszcze nie stanął. Może być, że zrobił tylko taki ruch gotowości i był pewnym, że znajdzie się ktoś rozsądniejszy, co go zatrzyma; w każdym razie to odważne znalezienie się nieźle go zarekomendowało w oczach Julii. Znać to było po łaskawém spojrzeniu, jakie na niego rzuciła.
— No, teraz możesz bez szkody nóg spełnić jednę z cnót ewangelicznych — odezwał się Leon, puszczając Adolfa, kręcącego się niespokojnie.
— Czy może pani woli lemoniady? — spytał Julii, wysiadając.
— Ależ nie, czystéj wody! — odrzekła niecierpliwie.
Adolf w jednéj chwili zniknął i niebawem ukazał się, niosąc z bufetu szklankę wody. Za tę przysługę dostał spojrzenie pełne wdzięczności.
— Jest i piwo, podobno wcale niezłe, może-by pan radca?...
Słowa te odnosiły się do bankiera, który miał rzeczywiście tytuł jakiegoś radcy.
Bankier skinął poważnie głową i podziękował odmownie.
— A może ty, Leonie?
— Wszak wiész, że piję wody, i to jeszcze takie wody, których-by mi nawet gęś nie pozazdrościła.
Adolf, widząc, że nikogo nie namówi, poszedł sam do bufetu; miał dosyć czasu nasycić się gambrynusowym nektarem, bo pociąg, spóźniwszy się nieco, musiał zaczekać na stacyi na przybycie pociągu z przeciwnéj strony, z którym powinien się był minąć na następnéj stacyi. Czekanie trwać miało przynajmniéj piętnaście minut. Julia niecierpliwiła się z tego powodu.
Adolf tymczasem w bufecie zrobił na poczekaniu znajomość z jakimś Węgrem. Był to mężczyzna młody, okazałéj dosyć powierzchowności i ubrany pretensyonalnie. Jego aksamitna marynarka, wysokie buty lakierowane, pince-nez, złoty łańcuszek, poobwieszany jakiemiś monetami i błyszczącemi kamykami, znamionowały w nim człowieka, nietyle zamożnego, ile lubiącego się popisywać ze swoją zamożnością i elegancyą. Wyglądał na paradyera w guście Adolfa, tylko w gorszém nieco wydaniu i przetłómaczonego na węgierski manier. To podobieństwo zbliżyło ich do siebie. Węgier zaraz pochwalił się, że ma znaczne dobra koło Trenczyna, że wraca z Brodów, gdzie porobił zakupna dywanów i futer dla swojéj krewnéj, która wychodzi za mąż za jakiegoś kuzyna Paloczajow. Adolf znowu nie omieszkał przedstawić mu się jako zastępca dyrektora banku, w którym, jak wiemy, zajmował dość podrzędne stanowisko, a chcąc mu dać poznać swoję ważność, napomknął, że jedzie w interesach banku zakupować lasy w Galicyi. Węgier oświadczył mu, że może i on zdecydował-by się odprzedać jakąś część swoich lasów, i prosił go o adres banku. Adolf wręczył mu swój własny bilet, opatrzony hrabiowską koroną, dodając, że zapewne kilka tygodni zabawi w kąpielach, do których właśnie jedzie, i prosił, aby mu tam przysłał wiadomość o swojém postanowieniu.
Wśród téj rozmowy wyszli na peron i przechadzali się, paląc papierosy. Julia z okna wagonu z ciekawością przypatrywała się Węgrowi i, zapewne w chęci zwrócenia na siebie jego uwagi, zaczepiła przechodzącego Adolfa pytaniem: jak długo pociąg stać będzie jeszcze? W czasie, kiedy Adolf zbliżył się do wagonu, aby jéj odpowiedziéć, Węgier poszedł kilka kroków daléj, potém zatrzymał się i, czekając na swego towarzysza, rzucił w okna wagonu przenikliwe spojrzenie. Adolf niebawem złączył się z nim i nieomieszkał zaraz pochwalić się, że ta panna, z którą rozmawiał, jest córką bankiera Nadermana, a zarazem jego narzeczoną. Jedynie próżność skłoniła go do téj niedyskrecyi, a nawet do kłamstwa. Chwalił się, jak mógł i czém mógł, aby podnieść wartość swojéj osoby w oczach Węgra; chciał mu tém zaimponować. Węgier dosyć obojętnie przyjął to wyjaśnienie, kiwnął poważnie głową i milczał. Adolf chciał jeszcze pochwalić się przed nim ze swemi znajomościami w wielkim świecie wiedeńskim, gdy świst nadchodzącéj lokomotywy i głos dzwonka na stacyi zmusił go pożegnać Węgra i wrócić do wagonu. Pociąg niebawem ruszył z miejsca.
— Kto to był ten pan, z którym pan rozmawiałeś? — zapytała go Julia.
— To jakiś magnat węgierski — odrzekł Adolf niby obojętnie, a jednak w tonie głosu przebijało się zadowolenie z téj znajomości.
— Pan go znałeś dawniéj?
— Nie, teraz dopiéro zrobiliśmy znajomość. Zdaje się, że będę mógł z nim zrobić korzystny interes dla naszego banku. Chce mi sprzedać część lasów.
— Więc ma i lasy?
— O, bardzo zamożny człowiek.
— A wygląda więcéj na człowieka, co wyszedł z lasu, niż na takiego, co ma lasy. Nie uważałeś pan, jakie on ma okropne spojrzenie?
— A mnie się zdaje, że on więcéj na żyda wygląda — odezwał się Leon.
— Ależ, mój Leonie, ty każdemu musisz łatkę przypiąć! — odezwał się zgorszony Adolf, stając w obronie swojéj świeżéj znajomości.
— Możemy się przekonać na następnéj stacyi. Jeżeli wam idzie o to, gotów jestem sam zapytać się go. Wszak jedzie tym samym pociągiem? tak?
Pytanie jego zostało bez odpowiedzi, bo Julia nagle sobie przypomniała teraz, że Adolf powinien był wysiąść na téj stacyi, którą minęli. Zaczęła się więc znowu dąsać i gniewać, i wśród tego zapomniano całkiem o Węgrze. W miarę, im bardziéj zbliżali się do następnéj stacyi, Julia coraz bardziéj nalegała, aby Adolf opuścił ich wagon; posunęła się natarczywie aż do niegrzeczności i zagroziła mu, że więcéj znać go nie chce, jeżeli nie uczyni zadość jéj żądaniu. Adolf zdecydował się wreszcie zadowolić ten kaprys i, skoro pociąg stanął na stacyi, wziął w rękę swój kuferék i począł się żegnać. Nie miał jednak wcale smutnéj miny, owszem na twarzy jego błąkał się ironiczny, tryumfujący uśmiech. Był pewny, że Julia sama go zatrzyma, ale ta nadzieja zawiodła go. Julia uczuła się swobodniejszą, gdy konduktor po jego wyjściu zamknął drzwiczki. Wychyliła się z okna i z uśmiechem żegnała stojącego na peronie. I teraz jeszcze nie tracił on fantazyi; pocieszał się bowiem tém, że Julia dla wyprobowania jego miłości skazała go na to chwilowo wygnanie, aby mu to potém wynagrodzić. Jeszcze więcéj upewniło go w tém mniemaniu, gdy Julia, kiwając mu głową na pożegnanie, rzekła:
— Ale pan przyjedziesz do wód, do nas?
— Jakto? pozwalasz pani? — pytał, niby drożąc się.
— A to pan sobie wyborny jesteś! A z kim-żebym walca tańczyła? Pan wiész, że mnie z nikim tak dobrze się nie walcuje, jak z panem.
— Skoro pani sobie tego życzysz...
— Tylko nie daj pan długo czekać na siebie. — No, do widzenia.
Skinęła mu jeszcze raz głową, dodając zalotne spojrzenie, i usiadła, bo pociąg ruszył z miejsca.
Czas jakiś siedziała milcząca, zatopiona w myślach, niewiadomo, czy o walcu, czy o Adolfie, czy téż może o czém inném. Po niejakim czasie, jakby sobie coś przypomniała, poruszyła się żywo i zapytała Leona:
— Czy pisałeś Janowi, że my dziś przyjeżdżamy?
— Pisałem — odrzekł sucho.
— To się dziwię, że nie wyjechał przynajmniéj o parę stacyi na spotkanie nasze.
— Może i lepiéj się stało. Było-by im tu za ciasno razem z Adolfem — rzekł ze złośliwym uśmiechem.
Julia spojrzała na niego z miną obrażonéj.
— Szkaradny jesteś, kuzynku!
— Wiem o tém od urodzenia. Tobie nikt czegoś podobnego zarzucić nie może.
Zdaje się, że nie zrozumiała téj alluzyi, bo najspokojniéj oparła się o ramy okna i obserwowała krajobraz.
Po chwili zapytała go znowu:
— Czy daleko do téj stacyi?
— Wiem tyle, co ty. Nie byłem nigdy w tych stronach.
— Nieznośnie długa stacya!
Leon nic nie odpowiedział, tylko rzucił na mówiącą ukradkiem jakieś dziwne spojrzenie. Jakieś uczucie przemknęło, niby błyskawica, w tém spojrzeniu, ale trudno było odgadnąć, czy szyderstwo, czy oburzenie, czy może jakieś inne, serdeczniejsze uczucie.
— A, prawda! nie mówiłeś mi, co ci odpisał na twój list. Czy bardzo się cieszy z naszego przybycia.
— Nie wiem, bo nie dostałem żadnéj odpowiedzi.
— Żadnéj odpowiedzi? To jego może niéma tutaj, bo inaczéj był-by z pewnością odpisał.
— Bardzo być może.
— A to była-by ładna historya!
— To prawda, nie będzie miał kto wyszukać noclegu, nająć powozu.
— Nietylko, ale... — zatrzymała się chwilkę i była w kłopocie, co powiedziéć, gdy wtém rozległ się gwizd lokomotywy na znak, że pociąg zbliża się do stacyi. Julia wychyliła się mocno z wagonu, tak mocno, że aż matka przestraszona wstała, aby ją przytrzymać, i radziła jéj odsunąć się od okna, bo często zdarzają się wypadki... Julia nie słyszała wcale matki, mając oczy i uwagę zwróconą ku stacyi. Nagle zwróciła się do środka wagonu.
— Jest, jest! — zawołała z tryumfem i radością — i znowu wróciła do okna. Chciała piérwsza powitać Jana. Była ciekawą, co powié, gdy ją zobaczy, jakie wrażenie zrobi na nim ich przyjazd.
Ale Jan był dziwnie chłodny i sztywny. Przywitał się ze wszystkimi jednako, uprzejmie i krótko; zaprowadził ich do powozu, stojącego przed dworcem, i poprosił bankiera o kartę od rzeczy, chciał bowiem sam zająć się expedycyą pakunków. Julia patrzała na niego zdziwiona, nie mogła wierzyć oczom swoim, że to ten sam Jan, którego znała w Wiedniu. Tam on zawsze wpatrywał się w nią, jak w obraz, nie spuszczał jéj prawie z oczu, gdzie się ruszyła, wszędzie spojrzenie jego, jak cień, szło za nią. A tutaj teraz ani spojrzał na nią, nie przemówił ani jednego słowa. Julia tak była nieprzygotowaną na coś podobnego, że była tém jego postępowaniem oburzona, była-by się rozpłakała, gdyby jéj wstyd nie było wobec Leona, który jéj się ze złośliwym przypatrywał uśmiechem.
Jan, umieściwszy ich w powozie, wrócił coprędzéj do dworca po rzeczy. Kiedy się zbliżał do miejsca, gdzie je wydawano, ujrzał jakiegoś Węgra, w aksamitnéj marynarce, który właśnie odbierał od urzędnika duży kufer. Kufer musiał być ciężki, bo go dwóch ludzi z trudnością dźwigało. Jan usunął się na bok, aby im zrobić miejsce do wyjścia. Przypadkiem rzucił wtedy okiem na Węgra, i zdawało mu się, że tę twarz gdzieś, kiedyś widział. Ale nie miał czasu zastanawiać się teraz nad tém, bo mu się spieszyło wydobyć coprędzéj rzeczy Nadermanów, by nie czekali długo na niego. Kiedy się załatwił z odbiorem i wyszedł przed dworzec, Węgier ów właśnie odjeżdżał ku miastu. Jan teraz dopiéro zauważył, że bardzo przypominał owego żyda, od którego napaści obronił był raz Amelią i którego potém widział w owéj karczmie za miastem, tylko, że tamten był rudy, a ten brunet. Zdawało mu się także, że Węgier, ujrzawszy go, zmieszał się i odwrócił w drugą stronę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.