Złoty robak/Piętro

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Piętro

Z  piwiarni wyszedł około południa. Nie nocował dziś w domu, był w knajpie za miastem, goszczony przez jakichś pięciu, a potem razem płynęli łodzią na północ do ujścia rzeki, gdzie nic nie było, tylko ujście rzeki i druga knajpa. Chciał teraz przejść się cieniem, wszedł w dzielnicę willową, był przemęczony nocą i porankiem. Napotkał jakiś pałacyk, otwartą bramę, trawnik i wiązy. Wpółpijany wszedł, aby pod pierwszym z brzegu uwolnić się od ciężaru piwa. Oparł się ramieniem o korę pnia, już miał usłyszeć wyzwalający szum deszczu spadającego na poziome blaszki przyziemnych liści, gdy za plecami jak spod ziemi wyskoczył rozwścieczony sługa. Z ramionami do kolan, z filistyńską, o niebieskawym nalocie szczęką, jak lemiesz zakonserwowany w oliwie. Był to upleciony z żelaznego łyka olbrzymi, stary lokaj — który by konia mógł podnieść i uśpić na rękach. Wydawał okrzyki: „ho, ho, ho!”, pełne radosnego zdumienia na myśl o krwi, która zaraz się tu poleje.
Filip jak stał, tak skoczył.
Już skacząc, wydało mu się, że nie znalazł się tutaj bez zupełnego powodu. Całe to obejście, podjazd i dziedziniec były mu jakoś myślowo nieobce. Tylko że nigdy tu nie był.
W panicznym strachu nie żałował harców, co skok, to rozdeptywał droższe kwiaty, kluczył, ile mógł, zwodził, złamał centralny krzew szampańskiej róży, chociaż mógł go ominąć.
Lokaj oszalał. Tak jak dotąd nie forsował trawników, nagle rzucił się na przełaj.
Filip obejrzał się i stwierdził, że drogę do bramy ma odciętą. Rzucił się więc w stronę wejścia do pałacyku.
Sługa aż zawył z przerażenia. Znów kilkoma małpimi susami przeciął Filipowi drogę. Drżał z wściekłości.
Wtedy Filip wykonał manewr. Dając się atakować z lewej, skoczył w prawo, znalazł się blisko jakiegoś bocznego wejścia, wskoczył tam i zatrzasnął drzwi za sobą.
Miał najwyżej dwie sekundy, aby ukryć się gdziekolwiek. Najkorzystniej byłoby, gdyby mógł teraz przejść w stan pary wodnej.
Nigdy jeszcze nie wchodził do cudzego domu w takim galopie. Było mu wszystko jedno, opanowała go wściekłość, był śmieszny. Działał logicznie.
Jeśli zwykła logika nakazywałaby skręcić dywanem w lewo, wykonał skręt w prawo i znalazł się w bocznym korytarzyku. Tu zawrócił jak gdyby z powrotem, podskoczył na jednej nodze, złapał jakąś klamkę, nacisnął i znalazł się w łazience. Zamknął za sobą drzwi. Rozejrzał się, był w mlecznym świetle, rozpryśniętym w emaliach, błękitach i bielach. Na wprost stała wanna. Nie dostrzegł tego w pierwszej chwili, spojrzał i struchlał.
Opierając bose stopy o najwyższy szczebel białej drabinki — na krawędzi wanny siedziała dziewczyna, bardzo niewielka i naga. Lecz nawet nie drgnęła, nie podniosła głowy. Tak jakby nikt nie wszedł. Nizała coś, zbierała po sobie coś, co było rozproszone, może jakieś perełki, i nawlekała na nitkę, której koniec trzymała w zębach.
— Na klucz — odezwała się dopiero po chwili, nie patrząc i odrywając głos dość niski od czystego podniebienia. Tak jakby to nie ona powiedziała lub powiedziała to, co było zupełnie naturalne. Bawiło ją, bawiła ją czyjaś zła sytuacja?
Nie lubił, gdy ktoś był bardziej zuchwały i bardziej spokojny aniżeli on. Nie zamknął drzwi. A może to była pokojówka? Lecz nie, pokojówka narobiłaby wrzasku. Tylko ludzie bardzo bogaci przeżywają kataklizm bezczelnie.
— Usiądę chwilę — rzekł głupio.
Co miał powiedzieć? Usiadł na taboreciku. W pewnej odległości, naprzeciw. To, że wypadło naprzeciw, nie dało się już skorygować. Musiał tak zostać. Lokaj biegł po schodach w pobliżu i determinował sytuację od zewnątrz.
Nic więcej nie powiedziała. Siedziała skupiona jak małpa, która iska drugą. Rysy jej twarzy były w pomniejszeniu — cała była w pomniejszeniu; nagość zmniejszona jest trochę możliwsza od większej, mimo sytuacji najgorszej z możliwych i najnieznośniejszej dla kogoś, kto ceni wyżej własną nagość od każdej innej... I kto biłby po pysku tych, którzy na nią polują.
Właśnie dlatego nie odwrócił głowy i patrzył wprost. Rozszerzonym polem widzenia, nieostrym, które tak samo widzi krzesło, jak nogi, nogi tak samo, jak błysk lustra, białe grzebienie, flakony, zwłoki ręczników na hakach. Czuł wyparowany opar w powietrzu. Nagość powielała się w lustrach i stanowiła żeńską jatkę.
Cień sługi mignął za matową szybą łazienki. Głos nawołującego lokaja bliski był już szlochu, brzmiał w nim rozpaczliwy finał, zdawało się, że albo teraz wpadnie tu do łazienki, albo z rozpaczy roztrzaska łeb o marmur.
Dziewczyna-bez-wzruszeń siedziała tak, jak ją zastał, nie poprawiła niczego na sobie, bo oczywiście nic nie było do poprawienie. Zerknęła.
— Ja zaraz stąd wyjdę — uprzedził Filip.
— Nie.
— Gdy wyjdę — poprosił — zmasakruje mnie to zwierzę. Ja tego nie chcę.
Bał się najbardziej zeszpecenia, złamania nosa, wybicia oka, krwawych zadrapań. A w końcu i śmierci przez uderzenie w skroń albo celne kopnięcie poniżej brzucha.
— Czy on tu nie wejdzie?
Zeskoczyła z wanny, przeszła po kafelkach wyprostowana, jakby szła w galowym mundurze pod uderzenia bębna, zamknęła drzwi na klucz i wróciła z powrotem na schodki. Stopy jej trafiły w to samo miejsce białej drabinki i zatrzymały się obok siebie.
— Sytuacja jest nieznośna — rzekł. — Pani milczy, ja nie mam nic do powiedzenia. Co dalej? Co dalej? Czy widzi pani jakieś wyjście? Przepraszam, że się nie przedstawiłem.
Nie odpowiedziała. Przyszło mu na myśl, że musi go znać, że jest, być może, jedną z fatygantek, dumnych, chodzących cieniem i wysyłających stamtąd spojrzenia pełne nienawiści. Lecz nie zanotował w pamięci nikogo podobnego do niej, a odwoływanie się w tej chwili do tego rodzaju względów byłoby poniżej honoru.
— Chce pani coś wymyślić — spróbował — a koncept słaby.
— Niech się pan rozbiera — powiedziała.
— Ja?
— Tak.
— Pani żartuje.
Z idiotycznych było to jakieś wyjście, skoro już gust najgorszy.
— Bardzo proszę.
W gruncie trafiła, lubił się rozbierać i uwalniać od ubrania. Nie mogąc próbować w jedną, należało próbować ucieczki w drugą stronę. Jeżeli oczywiście chciała wziąć odpowiedzialność w obronie przed tym rozjuszonym bydlakiem.
— No — powiedziała..
Zrzucił wszystko z siebie.
Wtedy dopiero się zastanowił, co zrobił.
Spostrzegł, że sięgnęła ręką poza siebie i rozkręciła krany z wodą. Para uniosła się zza jej pleców. Twarz jej utrzymywała wciąż ten sam martwy wyraz. Ani jeden milimetr rysów nie przekraczał znaczenia, które raz na zawsze miał cechować, jak na skali linijki szkolnej. Ani jedno ludzkie drgnienie nie zakłóciło tej szklanej twarzy, która robiła przez to wrażenie bezdennie głupiej i godnej stłuczenia jak szklanka po musztardzie.
Woda z hukiem napełniła trzy czwarte.
— Już? — spytała nie patrząc. — No to do wanny!
— Ja?
— A po co pan się rozbierał?
— Nie widzę powodów...
— No hop! — krzyknęła. — Ech! — zniecierpliwiła się szybko: — Ernest umyje panu plecy. Ten, co tak biegał. Boi się pan?
— Proszę pani, to są wyraźne kpiny... A zresztą... Jeżeli nie stać panią na nic więcej...
Doskoczył podgięty i przysiadł na brzegu wanny. W drodze tyłek mu się jakoś niezręcznie wypiął i podnosząc lewą nogę, żeby przekroczyć krawędź, nie trafił. Zachwiał się, a gdy już odzyskał równowagę i wskakiwał, twarz jego znalazła się blisko jej twarzy. Musiała się w nim kochać. Powiedziała jadowicie, jakby przyszpilała glistę:
— Wiedziałam.
Poślizgnął się i wpadł najpierw ramionami do wody. Potem obrócił się i usiadł na dnie.
— Co pani wiedziała?
— Wiedziałam, że pan wykona brawurową szarżę, żeby się tu dostać. Przed moim ojcem od razu pan klęknął. To było piękne.
— Bo mały. Rozumuje pani wyjątkowo dziecinnie. To nawet miłe, ale niepotrzebne.
— Zaraz tu przyjdzie.
— Ojciec? Do czego pani zmierza? Pani brakuje rozumu. Ja na pani miejscu zdobyłbym się na jakiś gest. Poratowałbym człowieka, którego psy opadły. Ubrałbym się, wyszedł i przedstawił jako przyjaciela.
— Tak też i zrobię.
— Ale może by... lepiej... najpierw się umówić...
A może to wariatka? — pomyślał. — Psychopatka? Dom obłąkany. Może będzie próbowała poderżnąć mu teraz gardło? — Przypomniała mu się Espania di sclerosa, jej samej słowa.
Zamilkł i patrzył w jej plecy.
Biedna ty idiotko — myślał.
Mapa pleców przedstawiała się jak grzbiecik górski w kartografii. Jak dywanik z ostrzyżonego do gołej skóry angorskiego kota. Łopatki przykropione były znamieniem, mniejszym i większym, w położeniu wobec siebie niedbałym, jak skazy na kamieniu. Pochylony kark sięgnęła woda w wannie i teraz podpięte w górę włosy skręcone były w wicherku jak trawa nadbrzeżna po ustąpieniu fali. Myślała pewno sobie, co on tam sobie myśli i jak się zachowa? Otóż to, był pewny, że zachowa się tak, iż to właśnie pchnie ją do dalszych objawów złości. Nie zamierzał jej robić tego dzikiego honoru, przeznaczonego dla istot wyższej świadomości. Mógł zabłysnąć teraz nieświadomością poczciwego imbecyla, którego zaabsorbował na przykład w tej chwili krokiet.
— Zróbmy tak — powiedział — pani wyjdzie pierwsza, odwoła tego szympansa, ja się ubiorę i pójdę.
— Mój ojciec chce pana poznać. Prawdopodobnie zakochał się w panu. Taki już jest. Pan wie, miłość starego mężczyzny. Nie mogę mu jej odmówić. Niech kocha.
— Tak?
— Jestem już niemłoda. Mam lat skończonych osiemnaście, gdy będę miała tyle, co on, nawet w grobie mnie już nie będzie.
Wychylił się z wanny.
— Mam pełną świadomość, że niedługo umrę — powiedziała.
— Ja też — podał jej rękę z wanny. Wyciągnęła dłoń.
— Wreszcie powiedziała pani coś, co jest do czegoś podobne.
— Trzeba się spieszyć — owinęła się ręcznikiem i wyszła.
Został w wannie.
Nie upłynęła chwila, gdy wróciła i powiedziała:
— Już idzie.
Tym razem usiadła na taboreciku.
W kilkanaście sekund potem zapukał i wszedł niewielki człowieczek.
— Witam pana — rzekł Filip, myśląc, że ma do czynienia także z wariatem.
Lecz ten się żachnął, nie spojrzał na Filipa, zwrócił się do córki:
— Nie jestem zachwycony — powiedział, popatrzył na Filipa: — No właśnie, właśnie, jestem trochę zaskoczony...
Najgorzej — pomyślał Filip — jak jeden wariat przed drugim udaje normalnego.
— ...zaskoczony pańską odwagą. Nie pozostaje mi nic innego — podał rękę. — Proszę źle nie myśleć... Ta nagłość, sytuacja, aczkolwiek błazeńska, lepsze przynosi rezultaty aniżeli rozwaga. Zauważył pan to?
— Niczego nie zauważyłem — wybąkał Filip.
— Czy zauważył pan, że jeżeli ktoś przygotowuje, oblicza, przewiduje, zabezpiecza, zawsze mu piorun w sempiternę strzeli właśnie w momencie, kiedy się w pas kłaniał własnej przezorności?
— Nie zauważyłem.
— Porozmawiamy. Wymienię panu nazwę mojej szkoły, określę moje pochodzenie filozoficzne i oddam klucze.
Był niewielkiego wzrostu, miał śniadą cerę, oczy przydymione, czarne, ciepłe i podgrzane. Czaszkę w tylnej partii jakby trochę nadbudowaną, podczas gdy córka miała idealnie okrągłą. Był z miary metra, córka z miary cyrkla. Lecz czaszki ich przez porównanie idei tej nadbudowy mogłyby być podobne, gdyby już leżały obok siebie na marmurowej kondygnacji grobowca, o którym wspomniała córka.
Był to ten Hiszpan, mąż zmarłej Rosjanki, ojciec córki Niemki.
— Idziemy już stąd, idziemy — powiedział — niezdrowo jest przesiadywać w wannie. Ernest pomoże panu się ubrać, Erneście! Bardzo oddana kanalia i wielkiej łagodności, Erneście! — zawołał. — Jesteś? Nie wchodź. O proszę — sięgnął do kieszeni — bo wydaje mi się, od razu to spostrzegłem, że pan się go obawia albo brzydzi. Jest czysty jak koń — wyjął kostkę cukru i podał przez uchylone drzwi. — Pomożesz panu się ubrać, nie wchodź, dopóki my nie wyjdziemy. Dogadza to panu, panie Filipie? Nasza prezentacja po raz drugi została dokonana. Jestem tak uległy córce, że mógłby pan nawet gardłem wyprzeć pewną ilość wody, byle umysłem przypominał Archimedesa. Byle tylko przypominał. A pan budzi moją nadzieję od pierwszej chwili, gdy usłyszałem o panu od mojej córki. Czekamy ze śniadaniem, Ernest poprowadzi — mówił, jakby w to wszystko nie wierzył. Zalatywał od niego alkohol. — Najbardziej lubi — ciągnął — gdy już zadanie wykona, jak mu się w podzięce strzeli w ucho. Proszę to uczynić. Jest to kanalia absolutna i bierze za to pieniądze. Chyba ma już willę na Capri i knuje nad nami zemstę. O, widzi pan, po śmierci jako strzyga to mógłby być groźny, bo tam nie ma kantorów wymiany. Za życia jednak najłagodniejszy, oddany człowiek, szef zresztą mojej umiarkowanie rozwydrzonej służby. Porozmawiamy, prawda, poważniej?
Wyszli. Wszedł Ernest.
Nie wydał okrzyku ani nie okazał zdumienia. Stanął gotowy do usług, tuląc jedynie uszy.
Filip wyskoczył z wanny.
— Panie Erneście — powiedział — pan tego nie zrozumie, ale ja pana przepraszam. Żeby nie komplikować, niech pan tu posiedzi, a ja się sam ubiorę.
Gdy włożył spodnie, zapytał po cichu:
— Czy to są wariaci?
— O nie — zaprzeczył gorliwie Ernest.
— To niech pan pamięta, że nigdy o to pana nie zapytywałem.
— Będę pamiętał — rzekł obojętnie.
— Pan mnie rozumie — powiedział Filip i czuł, że zupełnie zbędnie. — Pod tym drzewem chciałem się tylko...
— Rozumiem pana.
— Niech mi pan powie — zapytał, znów niepotrzebnie: — dużo już było takich w tej wannie?
Ernest nie odpowiedział.
— Jestem gotowy — rzekł Filip — idziemy.
Gdy wszedł do jadalni — Eliza ubrana w czarną suknię, podobną jak gdyby do hiszpańskiej, siedziała przy stole — po drugiej stronie jej ojciec ubrany na czarno — stół był zbyt duży, tak jak przystało na ludzi anormalnych. W pluszowej kotarze czaił się lokajczyk, Ernest skinął na niego palcem, być może, po to, żeby przestał się czaić. Wszystko to trwało w ciszy, ojciec spojrzał na córkę, Eliza, od której najwidoczniej zależało rozpoczęcie śniadania, przedłużyła chwilę:
— Czuję się w obowiązku — zaczęła zupełnie serio — wyjaśnić...
— Może potem — rzekł ojciec — na litość boską — dodał krótko: — jestem głodny. — I przesiadł się bliżej Filipa. Ernest przeniósł za nim nakrycie.
— Wyjaśnić... — ciągnęła bezwzględnie Eliza — początki tej sprawy. Dostałam list, który stał się dokumentem.
— Czy to ważne? — zapytał ojciec.
— Dostałam szereg listów — podjęła Eliza. — W naszej rodzinie: bardzo ważne. Z punktu widzenia formalnego. Gdyby nie było listów... Jestem formalistką.
— Czytałem pańskie listy — wtrącił zdawkowo ojciec. — Listy, jak to listy. Wyrażam zgodę — spojrzał na córkę: — Którą już z rzędu?
— Moje? — zapytał Filip. — Do kogo?
— Do Elizy.
— Nie pisałem.
Eliza popatrzyła na niego. Tak jak się patrzy na człowieka nieobytego. Z życzliwym politowaniem. Uśmiechnęła się nawet. Tak jak się kwituje nagłą ucieczkę tchórza. Z mniej życzliwym politowaniem.
— Być może — powiedział Filip — być może pisałem. Z całą pewnością napisałem kilka listów. — Zastanawiał się, do czego jest jej to potrzebne?
— Nie rozumiem tylko — powiedział ojciec — dlaczego... zresztą: mniejsza — spojrzał na córkę, oczekując dalszego ciągu.
— Ja też nie rozumiem — rzekł śmielej Filip. — Prawdopodobnie poziom tych listów...
— Mój Boże — powiedział ojciec — nie jest pan poetą. Zresztą w takich wypadkach listy poetów jeszcze są głupsze, bo poezja zobowiązuje jak kurwę miłość. — Użył tego słowa. — Robimy krótką przerwę — skręcił się nerwowo przy stole. — Zostawiam was samych — wstał i odrzucił serwetę: Mniejsza z tym wszystkim.
Wyszedł. Służba zniknęła tak, jakby wyszła za nim.
— No jak? — zapytała uradowana Eliza i nagle wyraz twarzy odmieniła.
— Wzięłam na siebie całą brudną robotę. Napisałam te listy, linijka po linijce. Miałam w tym przyjemność. Listy są w wielkim stylu. I podpisywałam pańskim imieniem. W ostatnim groził mi pan samobójstwem. Więc czego pan chce więcej, „Moja Najdroższa” — roześmiała się tryumfalnie. — Wykonałam całą najgorszą robotę — podeszła do niego: — za pana. Czy tak? — Była tak mała, że patrzył na nią jak z piętra w dół. Grzebień miała wpięty z pośpiechu krzywo, pod szyją kryzę, wyglądała nienaturalnie i zabawnie. Jej energia kazała mu się cofnąć krok do tyłu. Mówiła: — A pan zjawił się w łazience bez humoru, ponury, prawie nie pan, kłócić się chciał jeszcze, a ja w tym samym czasie z samych nerwów zerwałam naszyjnik. Nawet pan tego nie zauważył, że potem wrzuciłam go do zlewu. Musiał pan jednak przejść praktykę u dziewcząt niższego rzędu... — Czego też ona nie wygadywała?
— Ale niech mi pan powie — zapytała serio — jak się panu udało tutaj dostać? Jak? Na skrzydłach miłości pan przypłynął? Co? — podeszła jeszcze bliżej, z zaciętymi wargami, a ręka w skróconym rękawie podbijała ciężką fałdę i ukazywała się jak ułamek ludzkiej ręki. — Wiem o tym — rzekła — że od dłuższego czasu nie spuszczał pan ze mnie oka. Że pan mnie śledził i chciał się tutaj dostać. Że gotów pan był dla mnie — patrzyła mu w twarz — na największe szaleństwo. Zaczął pan pić i po pijanemu podświadomie przyszedł prosto tutaj... Nie jest to łatwe. Więc jak, służbę pan przekupił? Kogo? Musimy się zdecydować; jest pan bystry? Od dawna wszystko wiedziałam, od dawna wszystko czułam, dziś mogę otwarcie powiedzieć, skoro zapadła i moja decyzja. Mówmy sobie ty — wspięła się na palcach i pocałowała go, potem się cofnęła i złożyła ukłon pełny ironii. — Musisz się jeszcze zdeklarować przed moim ojcem. Zaraz cię poprosi do gabinetu na rozmowę. On dużo nie mówi, ale pragnąłby usłyszeć. Ten przypadek z wanną weźmy za rzecz umówioną. Powiedz nawet, że to było głupie. I zaraz potem dużo dobrego o mnie. Proszę tylko mnie tego nie mówić, tylko jemu. Nie cierpię komplementów, zabiegów i czyichkolwiek przygotowań. Nigdy nie chcę wiedzieć, jak ugotował się obiad. Albo jak doszło do pogrzebu. Siadam do gotowego. Albo rzucam kwiatek. Oto on.
Rzeczywiście zjawił się ojciec i już czekał w progu.
— Mógłbym pana, panie Filipie, na chwilę rozmowy? Będzie krótka. Czysta formalność.
Prowadząc już w głąb mieszkania, dość szybko, powiedział coś w rodzaju: „darujmy sobie...” i machnął ręką. A Filip, tak czy owak, układał w duchu: „...wielce szanowny panie, stopień nieporozumienia, tak bolesny dla mnie, jak i niemożliwy”... Dowcip się nie kleił, bystrość uleciała, prawie uginały się nogi. Gdyby mógł się zatrzymać i poprosić o kieliszek wódki, byłby uratowany.
Stary pan wziął go czule pod rękę.
Potem się wysforował:
— Wybaczy pan, poprowadzę.
Z szerokiego korytarza w sztucznych światłach za dnia weszli do gabinetu, olbrzymiego jak sala, z aurą bezużyteczności w powietrzu. Kilkanaście kryształowych kałamarzy odbijało się w słońcu, na ścianach wisiały bezużyteczne portrety. Mimo ciepłego dnia wiosny na kominku palił się ogień.
Przeszli na skos do pokoiku obok. Stały tam dwa fotele naprzeciw siebie i stolik z papierosami. Okno było otwarte na ogród, w ogrodzie panowała słoneczna cisza, w powietrzu spadał pył kwitnących drzew, zdawało się, że bezużytecznie.
Stary pan wskazał Filipowi fotel i sam z westchnieniem usiadł.
Od czego by zacząć — myślał Filip — żeby cokolwiek próbować wytłumaczyć?
Ale gospodarz wcale się nie spieszył z rozmową. Założył nogę na nogę, nie patrząc sięgnął ręką po coś, czego nie było na stoliku, i wycofał rękę, jakby dotknął skóry zimnego gada. Wyglądało, że coś go niecierpliwi, czegoś chce i nie chce, jakby tysiąc diabłów ciągnęło go w różne strony, a on kiwał im palcem w bucie, kołysał nogą w dziecinnym buciku i truchlał na myśl, że Filip zechce się odezwać.
— Czy panu nie jest gorąco? — zapytał. Były to jego ostatnie słowa.
Nastało milczenie.
Diabli brali starszego pana coraz łagodniej, znów sięgnął po coś bezskutecznie ręką i przełożył nogę z nogi, pochylił uprzejmie głowę i przechylił ją trochę w bok, natomiast oczy mu pojaśniały, jakby Filip już zaczął mówić, a jednak nie mówił. Dał więc Filipowi oczami cichy, świetlny znak, że zalicza się to na korzyść. Filip siedział tak, jak usiadł, nic się nie skorygował, nie przybrał gestu, łokcie tylko oparł o kolana i przez to cały wychylony był do przodu, jak najbliżej gospodarza. To wszystko, co mógł zrobić. Po chwili wyprostował się, nie nadając temu jednak żadnego znaczenia. Wzrok dalej miał utkwiony w panu domu, bardzo uważnie i celnie, tak jak kropla słońca pokrywa wypukłość szklanej kuli. Także rozjaśnił spojrzenie, także spokojnie wytrzymywał mijający czas i po kilku dobrych, nienagannych minutach gospodarz musiał zauważyć, iż spojrzenie Filipa roluje jakąś myśl, która już jest, pewno już była, toczy się teraz i jako jedyny punkt orientacyjny w tym rolowaniu utrzymuje wyraz twarzy, który jest aż tak rozumiejący, że milczy. Wpatrywał się więc w tę myśl, wpatrywał się w twarz Filipa, pokonując w sobie najmniejszą chęć zderzenia się z tą myślą. Ale widząc rozjaśnienia w oczach Filipa, następujące i ustępujące, prawdopodobnie przez jakąś cechę wewnętrzną, która kiedyś na pewno się wyjaśni, dodał swym oczom odrobinę uśmiechu i przy lekutkim, dobrowolnym, a nawet przyjemnym nacisku utrzymał uśmiech przez następne minuty. Które już same z siebie, jako że minuty z natury swej nie znoszą ciszy, zaczęły gęstnieć wokół uszu. Lecz nie na tyle, aby dobry praktyk nie mógł ich ścierpieć. Co więcej, stały się drabinką, nitką pajęczyny, na której bez lęku zwisa ciężki pająk, bimbając.
Filip najpierw sprzątnął z myśli resztki niepokoju, resztki śmiecia, w które go wciągnięto, zachwaszczonego ogródka prywatnych udręczeń. Jedyne, o co chciał prosić, to o to, aby cały ten incydent z łazienką zachowano w tajemnicy ze względu na jego reputację jako mężczyzny. Potem uwolnił się i od tego. Rozpoczął tok myśli najzupełniej normalny. Pomyślał o Erneście. Gospodarz miał oczy człowieka dowcipnego. Ernest człowieka serio. Głównym narzędziem Ernesta była szczęka wyjęta z lekkiej powłoki oliwy, jak lemiesz. I oczy, które z całą pewnością mogły odmienić kierunek myślenia. Mniej myśleć — powiedział sobie, urwał i przerzucił się w myślach na Elizę.
Prawdopodobnie. Prawdopodobnie musiało to robić na nim wrażenie. Spojrzał wprost w oczy starego pana długim promieniem, z paroma kroplami ironii.
— Rozumiem — powiedział niespodziewanie stary pan, podnosząc się z fotela. — O nic więcej nie zapytywałem.
Filip wstał także. Wrócili do jadalni.
Nie była to jadalnia, bo pod jedną ścianą stał bilard, pod drugą fortepian. Teraz dopiero to zauważył. Nad fortepianem wisiała hiszpańska gitara i dwie szpady. Jak można broń mieszać z instrumentami?
Zaczęło się śniadanie. W milczeniu. Eliza nie tknęła jedzenia. Ojciec powiedział:
— Nie ogłosimy tego od razu — powiedział. — Jak sądzisz zresztą, Filipie, będę ci mówił przez ty, rycerzu nocy, ze względu na tę przykrą historię, dopóki jakoś nie ucichnie, no, trudno, trudno, zbiegły się jakoś te dwie sprawy — popatrzył ze współczuciem.
— Co takiego? — zapytał Filip, myśląc o jakiejś zbieżności z dziedziny nocnego życia i chciał tę przedwczesną ingerencję teścia odparować.
Ojciec Elizy popatrzył na niego i uśmiechnął się:
— Pan nie był wczoraj w domu?
Jeśli stało się coś tragicznego — pomyślał szybko Filip — dlaczego ten łajdak się śmieje?
— Nie byłem dwie doby. Co się stało? — zerwał się z krzesła.
Półuśmiech zgasł na twarzy ojca:
— Pan nie wie? Ach tak. Trudno mi powiedzieć przy kobiecie.
— Nie ma o czym mówić — powiedziała surowo Eliza. — Najlepiej, gdybyś u nas został na ten czas najgorętszy.
— Jaki? Mówcie! — krzyknął Filip, wciąż stojąc.
— Proszę ciebie — rzekł ojciec — siadaj. Zdejmij to sobie na razie z głowy, bo nic nie poradzisz. Wierz mi, że to, co do tej chwili w naszym domu zaszło, jest dowodem największego do ciebie zaufania i... uczucia. Filipie! — krzyknął. — Wiem, co to jest honor. Sam noszę na dnie wszystkiego, co narzuciło mi życie, skarb honoru owinięty w białą chusteczkę mojej matki. Sam to wiem, więc cię ściskam... — I w tej chwili mały człowiek rzucił się w stronę Filipa, dopadł go i objął wpół, a Filip nachylił się ku niemu.
Na twarzy Filipa malowało się przerażenie. Poczuł się nagle brudny, sponiewierany, czuł, że nogawki spodni fruwały mu lekko nad szklistą posadzką. Odruchowo uściskał starego pana, bezwolnym uściskiem:
— Co takiego? — zapytał raz jeszcze i usiadł.
— Stała się rzecz potworna... Wokół twojego ojca.
— Co się wreszcie stało?!
— Stało się jeszcze wczoraj.
— Żyje?!
— Żyje. Żyje. Będzie żył. Będzie musiał żyć... oczywiście. Bądź spokojny. Przecież bym... Jest zaplątany w bardzo przykre zdarzenie. Najbardziej przykre, jakie mogłoby się zdarzyć. I śmieszne, poniekąd.
— Mój ojciec? Niemożliwe! Jest to niemożliwe. Proszę mnie nie. męczyć. Proszę powiedzieć!
— Cokolwiek bym mówił, będę męczył. Nie powiem. Radzę, zostań tu u nas, dopóki się nie uspokoi. No tak, twój ojciec był przesłuchiwany na policji. Rzecz ludzka. W związku z przykrym incydentem, jaki się zdarzył w lesie. To wszystko. Nic więcej. Mam nadzieję... Jest posądzony o... Elizo, bądź taka dobra... Nie! Zostańcie sobie razem. Uspokój Filipa... Gdybym wiedział, że o niczym nie wie... Zaraz tu do was wrócę — wstał i wyszedł pośpiesznym krokiem, jak gdyby uciekając od tego, co sam rozpętał.
Lecz Eliza także nie zamierzała tu zostać. Skinęła palcem na, Filipa, dając znak, żeby szedł za nią, i zaczęła odchodzić w stronę, drzwi przeciwległych.
Na chwilę został sam przy stole. Śmieszność jego sytuacji w tym domu od początku do końca była karygodna. Głupstwo wypełniło się po brzegi. Był ośmieszony i należało w odpowiedzi bluznąć i zacząć demolować. Powinien zaraz popędzić do domu i ratować matkę.
Zerwał się z krzesła, poszedł za Elizą, żeby ją zatrzymać i siłą wydobyć z niej, co się stało z jego ojcem. Gotów był ją przykładnie zbić tutaj, w jej własnym mieszkaniu, i położyć kres temu całemu obłędowi.
Gdyby nie ojciec. Ten nieszczęśliwy, dobry i słaby człowiek. A jednak musiał coś zmalować i już zostało to wyolbrzymione. Może nawet rozmyślnie wykorzystane. Przez tę zgraną parę pomyleńców — wysokofinansowej erotyki.
Wybiegł za Elizą, szła dokądś, odwróciła się i kazała mu iść za sobą. Lecz szła za szybko, byli w jakimś korytarzu bardzo długim, wytapetowanym bez sensu miedziorytami, przyspieszył kroku, lecz ona znów od niego odbiła i jak w majaczeniu złego snu nie mógł wydobyć z siebie głosu — Elizo! — krzyknął. Zatrzymała się, lecz gdy się zbliżył do niej, nie odwracając głowy poszła dalej i skręciła na schody, bardzo wąskie. Drobnym krokiem podążył za nią. Elizo! Co to znaczy? — Zatrzymała się na półpiętrze. Skoczył kilka stopni na raz:
— Chciałem cię zapytać... — Prześlizgnęła się wzdłuż poręczy na następne półpiętro, przeszła kawałek korytarzyka i weszła na następne schody. Szedł za nią, u góry było kilkoro drzwi, otwarła jedne, było to już poddasze, pokoik skromny, drewniane stare łóżko, krucyfiks i klęcznik, za drewnianym okienkiem gałęzie starych drzew, nad łóżkiem Madonna. Usiadła ciężko, zrzuciła buty i zaczęła się rozbierać. — Elizo! Co to wszystko znaczy? Natychmiast powiedz mi, co się stało z moim ojcem?
Chwycił ją za rękę. Popatrzyła na niego z dołu.
— Poczekaj! — krzyknęła. — Nie powiem. Powiem, powiem — na czoło jej wystąpiła purpura gniewu. — Siadaj tutaj obok. Oczywiście, że powiem. Bardzo dobra chwila.
Ironizowała?
Nie.
— Powiem ci — rzekła jak gdyby z troską w głosie. Była już wpółrozebrana. Zrobiła to błyskawicznie, co zdjęła z siebie, znikało jej z rąk, podwinęła nogi i przybliżyła twarz do jego twarzy: — O! Powiem. Nikt nie słyszy, obywatelu wolnych wzlotów — rękę położyła mu na ramieniu. — Stało się to, czego ty nie musisz, miło mi zakomunikować. A jak wygląda twój ojciec? Musi być inteligentny. To tylko może się zdarzyć inteligentnemu.
Głos jej odbijał się od ściany. Łóżko było twarde, wypchane ordynarnie słomą.
— Co wreszcie? — z wściekłości zapytał czule.
— Chciał dokonać gwałtu — trzymając rękę na jego ramieniu, patrzyła w oczy. Uwidocznił się skos jej oczu, trochę orientalny, zamrożony niebieską, bladą emalią, jak na kopercie zegarka. — Rozbieraj się, a ci będę opowiadała, oszczędzając cię wyłącznie w słowach. O to się już nie bój.
— Niczego się nie boję — rozsznurował buty. Schowała się za jego plecy.
— Kto chodzi do Lasku — powiedziała. — Trzeba być głupim, wybacz. Spacery, samotne spacery, i się stało. Nadeszły dwie uczennice, co im nadeszło do głowy, czy nadeszło jemu, i oskarżyły gówniary. Szczególnie jedna. Tę chciałabym nawet poznać. Jakieś wydarzenie, a co on takiego mianowicie zrobił, bada policja.
— Mój ojciec nic takiego nie mógł zrobić.
— Lubisz? Kochasz? — potrąciła go nogą. — Przyznaj się, a ja ci zaraz opowiem, jak to mogło być...
— Co opowiesz?
— Opiszę ci gwałt, bo ty jak gdyby tabaka w rogu. Nie chcesz posłuchać?
Odwrócił się ku niej.
— Co! — przybliżyła twarz do jego twarzy, zacięły się jej wargi, w oczach ukazały się dwa punkty w białej emalii: — Co, uważasz, że to okropne?
— Nic nie jest okropne — oderwał od niej twarz, zdjął koszulę i wiedział, że na plecach ukazała mu się gęsia skórka. Postanowił patrzeć przed siebie. Pod stolikiem naprzeciw jego oczu leżała porzucona makówka, zgnieciona, zeschnięta, wysypana i jakieś metalowe koluszko jak od pręta firanki.
— Myślałem, że gorzej było z moim ojcem.
— Jest bardzo źle. Nie zdajesz sobie sprawy — rozpruła coś na sobie. Rozebrana była tylko do pasa: — Okropny skandal. Co on zrobi dalej, pomyśl?
— Ach tak — myślał. — Ach tak — powiedział — lubi mówić — pomyślał — prowokować tego typu rozmowy — odwrócił się do niej: — czybyś ty nie mogła? Mówisz, skandal...
— Olbrzymi — zahaczyła ręką o jego ramię.
— Pomóc.
— W jaki sposób?
— Twój ojciec...
— Prędzej już ja — twarz jej promieniała jak szklanka przechylona w świetle. — Ale... nie widzę sposobu...
— Zaprosić kogoś...
— Jesteś! Zaprosiłam... — rzuciła się na niego: ty łajdaku, łajdaku! — przewróciła go na wznak: — nie wychodź stąd nigdy.
— Oto jest gwałt — powiedziała po chwili, bardzo krótkiej. — Jak oceniasz? Co? Głupio ci? Nie smuć się — siedziała w kucki, wepchnięta w róg łóżka. Jej łajdacka uroda, nie tknięta, tylko twarz jej opuchła trochę jak od słońca, odpryski światła oświetliły ją aż po uszy, teraz widoczne, bo stukając bezwzględnie łokciem o ścianę podpięła włosy do góry, jakby za chwilę miała się nachylić nad źródłem.
— Teraz się nie ruszaj, bądź tak, trzeba ich przyzwyczajać, to są ludzie zdolni i nie chciałabym, żebyś nie doceniał — nacisnęła dzwonek, który zaterkotał gdzieś nie tak daleko i zaraz się wyłączył, jakby zatrzymany czyjąś ręką.
— Co ty robisz?
— Zobaczysz. Nic do pożałowania.
Weszła pokojówka. Niepewnie, patrzyła w okno.
— Niby to samo, a jednak — roześmiała się Eliza — ale od biedy, patrz dobrze...
Była podobna do Elizy.
— Pikolo — nazwała ją męskim imieniem — zostaniesz tu z nami na chwilę. Powinnaś zemdleć z wrażenia. Nie umiesz? Zapuść rolety, bo tu jakiś dym się wkrada.
Filipowi było wszystko jedno. Rzeczywiście z jakiegoś komina na daszku poniżej okna uderzyły kłęby przejrzystego dymu, w białym słońcu, wśród kwitnących gałęzi. Jakie to drzewo — myślał — kwitnie o tej porze i tak wysoko?
— Przynieś gitarę, tę z dołu, wina po jednej butelce trzy i co tam trzeba, szybko, zaraz tu z powrotem, na palcach, po cichu. Ale jak chcesz, to możesz hałasować, niczego ci nie bronię. Wrócisz i zostaniesz tu z nami na chwilę.
Gdy wyszła, powiedziała do Filipa:
— Rzeczywiście jest do mnie bardzo podobna. Gdy wróci, zobaczysz, co z tego może wynikać. Nie chcę jej tylko przewracać w głowie. Bo dziewczyna zdolna, pojętna i takie już się na głuchej wsi rodzą.

Gdy wyszedł, należało się bardzo spieszyć. Pobiegł do domu pędem.
Ojciec leżał chory i nie wolno było do niego wchodzić. Matka także była chora, lecz siedziała w fotelu.
W pewnej chwili ojciec nie spostrzeżony przez nikogo wyszedł z domu. Matka kazała Filipowi pędzić i szukać go wszędzie. Zwierzyła się, że zawsze cierpiał na manię samobójczą.
Miał przyjść wuj Wilhelm, uproszony o poradę, ale nie przyszedł i wymówił się chorobą.
Wszyscy chorowali, wychodząc zauważył, że ktoś złośliwy zatknął za framugę drzwi wejściowych patyk, a na nim strzęp czarnej szmaty jak na znak zarazy. Zerwał to i rzucił pod drzwi sąsiadów.
Pobiegł przed siebie. Jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że ojciec jest zaszczuty, chciał go najprędzej odnaleźć, robił to z przykrością. Nigdy rodzice nie wspominają w swych wspomnieniach o tego rodzaju możliwości. On sam wyobraziłby sobie wszystko, asystowanie przy amputowaniu nogi, tylko nie pogoń w sprawie natury moralnej, bez tchu, i z udziałem policji. Gdyby ojciec obił pejczem jakąś dziwkę, byłoby to najmożliwsze z niemożliwych. Ale uczennice zaczepione w Lasku... wprost od wykresów balistycznych, od algebry...
Filip „wiedział”, co robi „gentleman”, gdy ktoś w jego rodzinie ulegnie podobnemu wypadkowi. Gentleman nie zwraca na to większej uwagi, milczeniem przyznaje jak gdyby całą rację. A dżentelmen mężczyzna tym bardziej jest dżentelmenem-mężczyzną i doprowadza, iż wszystkie najniemożliwisze wypadki stają się naturalne i godne zazdrości.
Przeszukał ulice, park, przez otwarte drzwi do fryzjera zobaczył ojca siedzącego na krzesełku pod ścianą.
Wszedł, ojciec go nie dostrzegł. Był bardzo zmieniony, nastroszony. Tak jak nigdy nie nosił, w ręce trzymał książkę na znak profesury. Siedział i wpatrywał się w kark jakiegoś klienta, którego fryzjer golił przed lustrem.
Po odbitej w lustrze twarzy golonego — bladej, niemłodej i czymś umęczonej — przelatywały nerwowe nitki. Wtedy fryzjer odrywał brzytwę od policzków i czekał chwilę. Lustro zakłócone tikiem wyglądało, jakby na powierzchnię wody rzucał ktoś kamień po kamieniu. Wydawało się, że ojciec ma jakiś zamiar wobec golonego, lecz nie może go zrealizować.
Klient był grzeczny i pijany. Nawet sympatyczny w swej jakiejś umęczonej trosce. Która niektórym nadaje wyrazu młodzieńczego, dumnego zatrzaśnięcia i ptaszka świergocącego w mózgu.
Gdy wstał i zbierał się do odejścia, ojciec wstał także. Gdy wyszedł, ojciec poszedł za nim.
Szli teraz ulicą w trójkę, nie wiedząc o sobie. Aż pod teatr. Pod teatr? Klient skręcił do bocznego wejścia, którym wchodzą artyści i personel, ojciec skierował się do kas.
W kilka sekund potem Filip kupił bilet. Zgubił z widoku ojca, lecz był pewny, że być tutaj musi. Spojrzał na zegarek, był już czas na rozpoczęcie, spojrzał na bilet, grano Beaumarchais. Usiadł w rzędach i kilka krzeseł przed sobą zobaczył ojca.
Dzwonki już przeszły, paliły się jeszcze światła. Podziemnym korytarzykiem pod sceną wbiegł do orkiestry dyrygent. Blady, z kosmykiem jasnych włosów nad czołem, ten sam, co u fryzjera, tragiczny, nerwowy, młodzieńczy. Doskoczył do pulpitu, jeszcze mu nie opadły poły fraka, już zaczął. Zabrzmiała muzyka. Janczary, werbliki, fiume, operetkowe dzwonki. Kapelmistrz trzymał się serio. Żgając batutą, rozfruwał całe to gniazdo ptaszków i ostróg. Można było słyszeć grzmoty, początek w puzonach, i koniec świata. U zejść przy parapetach balkonów stanęli słuchacze, paniom lirycznie przechyliły się głowy. Dyrygent skończył, dał sekundę honorową wykonawcom, pochylając przed nimi z czcią głowę. Wybiegł, jak wbiegł, zniknął w czeluści poprawiając w biegu kosmyk nad czołem.
Zanim zgasło światło, ojciec wstał i wyszedł, kierując się prosto do szatni.
Filip poszedł za nim, znów nie dostrzeżony. Nie pojmował ojca, czyżby czerpiąc z podrzędnej lektury rozsnobował się w kapelmistrzu?
Lecz jeśli, to mimo wszystko ojciec rozumował dobrze. Bo jeżeli dyrygent pił, to w przerwie między początkiem i końcem aktu powinienby znaleźć się w pobliskiej knajpie.
I tak się stało. Gdy Filip wszedł do restauracji, w ogródku pod kasztanami przy marmurowym stoliku o żelaznych nogach, grzęznących w piasku, siedział muzyk we fraku, już przy kuflu piwa, izolowany i zatrzaśnięty w sobie. Trochę w głębi przy stoliku uplasował się ojciec. Filip podszedł frontalnie, zdecydowanym krokiem. Jeśli, pomyślał, wybuchła awantura, niepotrzebnie się kręci, tak jak nigdy się nie kręcił. Trzeba postąpić z nim jak z dzieckiem.
Przysiadł się nagle.
— Co tu robisz w knajpie? — zapytał spokojnie ojciec. — O tej porze?
— Nie jest późno — podjął Filip: — szukałem ojca. Przechodziłem. Kto to jest ten facet? — pokazał na dyrygenta.
— Facet? — uśmiechnął się ojciec. — Dobre. Facet i faceci. Siedzę i o tym myślę.
— Kto to?
— Ojciec. Jednej mojej, niestety, znajomej. Do tego doszło. Wyobraź bowiem sobie — powiedział, jakby nikt o niczym jeszcze nie wiedział — tylko proszę, zostaw to w tajemnicy, wczoraj na spacerze doszło do awantury. W mojej obecności. I taka wypadła z tego proszę ja ciebie, grom z jasnego nieba, tutti frutti chryja, o jakiej oczywiście nie możesz mieć pojęcia. Wybacz styl, jestem podenerwowany, lecz już spokojniejszy, obliczyłem szansę i myślę, że ten bukiecik jakoś to załagodzi. Powiedz mi, czy załagodzi? Bliższy ty jesteś kwiatów aniżeli ja. Gotów jestem iść na ustępstwa, żeby tylko jak najdalej od tej okropności.
Rzeczywiście prócz książki miał w ręce bukiecik fiołków.
— Jakiej okropności? — wypadało Filipowi o niczym nie wiedzieć.
— Nie powinienem cię wtajemniczać, lecz skoro już; wczoraj szły lasem jakieś dziewczyny, w momencie kiedy miałem je wyprzedzić, wyskoczyło kilku facetów zza drzew, właśnie facetów, dziewczyny narobiły krzyku, faceci rzucili się na mnie. Była wśród nich jakaś baba. Zaplątało się to wszystko i ku mojemu zdumieniu, wyobraź sobie, słyszę nagle, że jestem oskarżony o napad na te facetki. Możesz więc sobie wyobrazić, zostaw to przy sobie, moją sytuację, w lesie, i moje, nie będę ukrywał, przerażenie w rzeczywistości. W rzeczywistości straciłem głowę.
— I co dalej?
— Tak jakbym dostał obuchem w łeb.
— Dobrze, dobrze, ale co dalej?
— Wyobraź sobie, proszę, koniec świata. I sabat jednej chwili.
— Ale co dalej? Czy się wyjaśniło?
— Zaprowadzono mnie.
— Więc tak!
— Wielkie korowody... Na komisariat policji.
— Więc to prawda. Przesłuchiwano?
— Jako jednego ze świadków.
— Wystarczy.
— Sam bym się zgłosił. Dziś nie mogłem pójść do gimnazjum. Jestem podobno zawieszony w czynnościach. Wiem od pedla.
— To ojciec jednak był.
— Gdy się to już stało, nie jest takie straszne. Nigdybym sobie nie wyobraził.
— No dobrze.
— To zrozumiałe. Sam bym... Oczywiście, nie są grzeczni. Sam bym nie inaczej postąpił, tylko zawiesił.
— Kto niegrzeczny?
— Na policji. Ten cały system płaskiego rozumowania: ogień i dym. Nie ma dymu bez ognia. I tak w kółko. Ale proszę cię, nie rozpowszechniaj tego, zależy mi na dyskrecji. Chodzi o młodą dziewczynę. Starali się być grzeczni. Byli dwuznacznie podejrzliwi. I ta dopiero, nieszczęsna, ta mnie dobiła. Aż podziw bierze. Jest to obłęd.
— Kto?
— No, właśnie, ta rzekomo poszkodowana, jedna z nich.
— Ile wreszcie tego było, tych dziewczątek?
— Dwie.
— Duże?
— Jakie duże?
— Czy były duże?
— Nie rozumiem, o co pytasz?
— A która dobiła?
— Ta jedna. Dlaczego miałyby być duże?
— Złożyła oskarżenie?
— Tak. Nie chciałbym jej szkodzić... Chciałem się tego ustrzec. Wymyśliła historię i chociaż się plątała, nie chciała się wycofać z oskarżenia. Ze strachu coraz bardziej nie chciała. Potem już się nie plątała. Bo dopiero w trakcie urosła jej ta historia. I teraz już jest przekonana. Nauczyła się tego, co wymyśliła. Jeszcze jeden dzień i ja uwierzę. Skandal jest rozdmuchiwany. Podobno. Nie wiem, nie widuję ludzi, chowam się po kątach, nie lubię być w domu, to zrozumiałe. Może wreszcie przywyknę do mojej sytuacji. Ma to i pewne dobre strony z punktu doświadczenia, gdy sobie pomyślę, że i tak umrę.
— Jakże wyglądała? Tak bliżej, szczegółowo. Jakiś rys ogólny. Mała, duża, średnia — zapytywał — bezczelna, prostacka, urażona cnota, chamka, niewiniątko z tingel tanglu, a może ździra czy też psychopatka, mitomanka, szantażystka albo idiotka? Pijany ojciec dyrygent nie ma żadnego znaczenia, jak każdy ojciec. A może jest po prostu na dorobku i chce być sławna?
— Nic z tego.
Było to zasadnicze pytanie. Boże — pomyślał Filip — byleby nie blondynka, wysoka, roześmiana i niechuda:
— Więc jaka? — zapytał.
— Dziecko drobnych oszczędności.
— Co to znaczy?
— Jedynaczka, w pewnej chwili pozwoliła sobie nawet na uśmiech. To mnie zdziwiło. Ubrana skąpo.
— Młodociana ździra.
— O nie!
— Jeszcze obrona? To już lepiej pójść do niej i zastrzelić się na krześle. Nad ojcem wisi hańba.
— Powiadasz?
— Czy najpierw zjawili się faceci i ona krzyknęła, czy było na odwrót?
— Zapytujesz jak na policji. A czy ty nie pomyślałeś, że mogła to być prowokacja?
— Nie pomyślałem. Grzeczność ojca zgubiła.
— Jaka grzeczność?
— Nic nie myślę. Jakaś prowokacja?
— Z powodu tej mojej odmowy. Uplanowano...
— Bardzo wątpię.
— A mnie świta...
— To byłoby jeszcze najlepsze. A czy ma ojciec jakieś dane? Tak nawet dla celów towarzyskich...
— Dane. Mój drogi, nie jestem kartoteką cudzych tajnych poruczeń.
— Bo ja mam.
— Jakie?
— Ojcu się po prostu ta dziewczyna mogła podobać.
— Zupełnie jak na policji. Sam nie wiesz, co wygadujesz.
— Powiedziałem: mogła. I nic więcej. Zresztą sprawdzę, pójdę do niej, zobaczę, porozmawiam, wycofa zeznania. Adres?
— Oszalałeś? Ty? W bądź co bądź brudnych sprawach? Nie znam adresu.
— Z tym — Filip pokazał na dyrygenta: — nie ma co mówić. Jest kompletnie pijany.
— Przyznam się, że i ja nie mam odwagi.
— Zna ojciec nazwisko?
— Pianta. Adalbert Pianta, kapitan. Końcówka żeńska.
— Wojskowy? Aha. Jednak wojskowy. A ta druga to kto?
— Nieślubna córka.
— Czy to ją obciąża?
— Nic nie obciąża.
— Kto matka?
— Pierze. Chodzi do prania. W najlepszych domach. W tym sęk.
— Był tam ojciec?
— Tam byłem. Wielki moralny wysiłek. Wystraszona o losy prania. Człowiekowi niegodnemu nie oddadzą brudów.
— No i co, proszę coś powiedzieć.
— Nic. Córka zniknęła. Był ktoś u matki, taka to zacna, dziobata, schludna kobiecina, nawet chciała mnie potraktować kawą, nie mogła mówić, mówiliśmy półsłówkami, ten ktoś jak gdyby patrzył na mnie z zazdrością. Do tego doszło, pożegnałem. Pianta także zniknęła. To jedno wiem. Wszyscy zniknęli. Sprawa ma być podobno w sądzie. No, ale do tej pory jakoś się zaradzi.
— Stanie się cud, tylko cud! Idę.
— Dokąd?
— Do tej Pianty. Pianty? Nie pomyliłem?
— Zdumiewające. W tym wszystkim jesteś podobny do matki. Masz cywilną odwagę. W tym wszystkim. Kiedyś, pomnę, w obecności twojej matki dziecko wpadło do stawu. Bez namysłu skoczyła, tak jak była, i wyratowała. A potem powiedziała, że każdy by to zrobił i że woda była jej zaledwie do kostek. Oto ona. Ja jestem inny, ja bym się z rozpaczy powiesił oddzielnie na suchej gałęzi. Na znak, że nie jestem w stanie ryzykować. A może ty idź?
— Widzę, że z nią jakoś będzie można. Tylko jedno, jak ona wygląda, no właśnie, jak wygląda tak z zewnątrz, fizycznie?
— Upierasz się przy tym jakimś wyglądzie, dość wysoka, nie wiem, pewno blondynka. Nie wiem.
— Aha, aha, tego się domyślałem.
— Co to ma do rzeczy? Domyślanie. Już drugi raz zapytujesz i zapytujesz zupełnie jak na policji.
— Do jakiej szkoły chodzi?
— Nie chodzi. Jest przy ojcu.
— Nie chodzi, spaceruje po lesie. Pójdę. Ojciec poczeka na mnie. Tylko nie tutaj. Nie tu, nie tu, wydaje mi się, że tutaj ciągnie klozetem, drzewa wyrosły na piwie. Zaprowadzę ojca gdzie indziej, do porządnego lokalu.
— Znasz? A czy ty wiesz bodaj, o czym będziesz mówił?
— Najlepsza jest improwizacja. Spróbuję.
— Jedna prośba. Nie traktuj jej zbyt pochopnie i niegodnie.
Mimo całego zapamiętania nie zrobiła na mnie ostatecznie złego wrażenia. Ten jej uśmiech wynikał ze wstydu, gdy się już zagalopowała. Zresztą ani razu nie spojrzała mi w oczy i czuję, że jeszcze jedno moje z nią spotkanie, a wszystko by się odmieniło. Umów nas w jakiś sposób, delikatny. Będziesz świadkiem rozmowy. Jeśli w ogóle ją odnajdziesz... A może odnajdziesz?
Poszli. Mostem na drugi brzeg. Nad wodą wisiała długa, oszklona weranda. Wejście było z wąskiej uliczki, wewnątrz hall, sale na lewo i prawo, mała przejściowa kawiarenka w palmach, jakby poczekalnia do sal dalszych, tam, za szybami, dansing. Filip wybrał stolik w kącie i mało widoczny. Okazało się, że ojciec, profesor, ma pewne braki, chusteczkę do nosa za dużą, i że wyciera nos manierą nieco staroświecką, dość ceremonialnie. Książka w ręce też nie była ozdobą. Fiołki polecił mu wrzucić do śmietniczki. Także sposób mówienia miał trochę przydługi. Komentował to, co widział, w oparciu o nieco zbyt szczegółowe obserwacje, i zbędne. Widział za dużo, nie to, co trzeba, żeby tu być, nieświadomy był zdawkowości pobytu w tym konwencjonalnym miejscu, a chwilami patrzył po ludziach tak jakby wrogo, czyli też wystarczyło, że patrzył, podczas gdy nie należało zauważać. Mówił odrobinę za głośno i każdej chwili można się było spodziewać czyjejś repliki, która byłaby nie do zniesienia.
Jak na tragiczną sytuację osobistą czuł się może zbyt dobrze poprzez nieświadomość i nowicjat. Lecz to jedno właśnie w sumie było dobre. Ojciec był dzielnym mężczyzną, który potrafi być swobodny w momencie, gdy cała jego egzystencja płonie.
Kelnerzyna, jak pies z podwiniętym ogonem, będąc nie tam za szybami dansingu, lecz tu na wygnaniu, wysmarkał zapytanie, co podać? Filip podyktował. Ojciec nie zapytał: skąd ty, smarkaczu, możesz takie rzeczy wiedzieć? Krem mrożony? I był przekonany, że Filip wie tyle samo, co on, czyli że nic nie wie, jak przystało na porządnego człowieka. Zgodził się tu czekać, Filip poszedł. Być może, należałoby teraz dla odwrócenia uwagi trochę się ujawnić, powiedzieć z grubsza o swym poważnym stanie narzeczeństwa, które by dzisiaj zabrzmiało co najmniej jak ciąża. Lecz nie powiedział. Bał się chwilę dłużej zostać, liczył na swe szczęście, że nie spotka nikogo ze swych znajomych, kto by go niechcący zdemaskował.
Dowiedział się adresu u portiera w teatrze. Było to nieblisko, w stronę gorszych dzielnic. W połowie drogi podniósł rękę i zatrzymał powóz. W zakurzonym okienku ukazała się twarz znajomego. Uśmiechnięta i łakoma. Wyskoczył: czym mogę służyć? Filip kazał zawrócić. Tamten przynaglił stangreta, podśpiewał tra-la-la i położył rękę na ramieniu Filipa; była to cena. Węszył przygodę, był to typ, o którym jeden myśli, że na pewno zna go bliżej, drugi: nikt go nie zna. Był wszędzie, zawsze w momencie kulminacyjnym, jeśli to prawda, wiedział wszystko, był uczynny za cenę jednej bodaj dwuznacznej wiadomości. Bez niej także uwielbiał Filipa i jego szczęście. Oczekiwał pierwszego słowa.
Kim był, z czego żył, ten asystent, półsługa? I ami cochon. Może tuczył świnie do południa na parceli za miastem, może obsługiwał bogatego wuja paralityka i sznurował mu bryczesy? Po cichu mówiło się, że prawdopodobnie jest na usługach policji. W tej wiadomości — jedyne przerażenie budziła myśl — że skoro usługiwani czerpią informacje przez takich oto głupców — deprawują się sami, widząc nas wszystkich i świat przez zakopcone szkiełko. Potem prostowano, że to nieprawda. Nic nie było lepiej, nic nie było gorzej.
Filip zbagatelizował postać. Po chwili rzekł i spojrzał:
— Ojciec mi się złajdaczył.
Tamten o niczym nie wiedział. To było widoczne.
— Ha, ha, ha! Tra-la-la! No i? — Nie uwierzył. Interesowało go, dokąd Filip jedzie. Poprawił się w skórzanej kołysce, wyjrzał przez okienko: kto tu może mieszkać?
— No, no, no... Poczekam na pana.
W oczach paliły mu się świeczki. W imaginacji zdejmował spodnie dla miłego towarzystwa. Wiedząc, że jest tylko skromnym marzycielem, który się zjawia wtedy, gdy piana świata już stygnie i przemienia się w rzęsę.
Miejski pejzaż rozrzedził się, konie biegły jak po szkle. Jak po tłuczonych butelkach. Porcja hałasu była za duża jak na wyludnione uliczki — i kwitnące ogródki — oklaskane kopytami.
Dolatywał głos gramofonu i narzucał myśl, że tam się właśnie jedzie. Gardłowy skowyt walca zbliżał się jak z pokładu nadpływającego do brzegu statku spacerowego.
— Zna pan przypadkiem kapitana von Rickenhoff? — zapytał Filip.
— Nie, nie znam — odpowiedział tamten uprzejmie.
— To gówno pan raczy wiedzieć.
— Dlaczego? — zmartwił się tamten. Chciał zapytać: dlaczego gówno? — ale nie śmiał?
Brygada szarych sprzątaczy ulicznych, nazywanych cichą muzyką, ze szczypcami, widelczykami, miotłami i blaszanym wózkiem na dwóch kołach szła przez całą szerokość ulicy. Konie zniosły, Filip dostrzegł numer kamienicy, nie dziękując wyskoczył i zniknął w bramie.
Ruda kamienica jak żelazny kwiat na śmietniku także była wyludniona. W bramie dmuchał piwniczny przeciąg, schody były zużyte, rozkołysane — jedno piętro i już drzwi — na drzwiach tabliczka: Adalbert Pianta, kapitan, kompozytor.
Za drzwiami dudnił gramofon i nagle ucichł.
Zapukał, nikt się nie odezwał, drugi raz, trzeci, panowała cisza. Lecz ktoś tam być musiał, zdradzało to niezupełnie głuche powietrze po drugiej stronie klamki.
Zastukał nogą. Skutecznie, ktoś się obraził:
— Kto?!
Drzwi się otwarły.
— Kto? — zapytał głos z ciemności. W przedpokoju było ciemno, na prawo pod ścianą stała wysoka dziewczyna, ubrana na biało jak do komunii. Roześmiała się:
— Pan?
Był przywykły, że jest znany.
— Przepraszam, bez kwiatów — rzekł posępnie, nie wyjmując rąk z kieszeni.
Śmiała się dalej:
— Proszę, proszę — pokazała drzwi do pokoju. Miała długie nogi, różową twarz, ruchy wyrośniętego chłopca, włosy bardzo jasne. Porywał ją ustawiczny śmieszek. Nawet krzesło, które podsunęła, wydawało jej się komiczne.
Usiadła, twarz jej nie była już taka wesoła, i przeszła w stan gotowości. Wstała i nastawiła gramofon. Znów się uśmiechnęła i kontynuowała stan oczekiwania. Filip nie podał celu swej wizyty.
— Niech pani tego bydlaka uciszy — powiedział.
Zarejestrował pobieżnie kilka jej gestów. Jeszcze nie wiedział.
Spełniła polecenie, i usiadła znowu z półuśmiechem. Nie wiedziała, co ma robić, w myślach, być może, skróconych widziała finał. To było widoczne jak świadomość długości liny, wyciąganej kołowrotem ze studni. Rozmyślnie nie zapytywała. Usiadła i wstała, znalazła się za jego plecami, to znów przed nim, za blisko. Odeszła pod okno, kursowała po pokoju, ukazywała się ze wszystkich stron. Wciąż czegoś nie wiedziała, popadała w nerwy. Nie wiedziała tego, co on powinien przecież wiedzieć, domyślić się, wydawało mu się, że parę razy chciała coś zrobić, ale uciekły jej ręce. Lecz zapis tej chęci został już dokonany na jej twarzy.
Myślał o tym zapisie. Czy jest jak zwykle niezawodny? Czy skóra jest własnością charakteru? Czyta się z niej ten wyraz, a potem wątpi, myśli się, że jest może tylko omyłką, że przecież twarz i jej wyraz nie stanowią o człowieku. I zawsze się przegrywa. Tandeta mieszkania, burty pod oknem, doraźność i jakieś resztki, dzban chiński, a w nim linijka, być może do liniowania papieru w pięciolinię, zbędna wielkość pokoju i półmrok, w pełnym kwitnącym dniu za oknami.
Pozwoliła mu milczeć, zostawiła go samemu sobie, jak szczęście, gnom objawiony, który najpierw w ciszy zjada łyżeczką miód z orzechami; wierzyła w nagłe, idiotyczne szczęście bez komentarzy — i widocznie miała prawo tak wierzyć.
Nie mogła być uczennicą. Zagłębił się w znaną mu dróżkę, w głąb jej rysów, próbując przeniknąć powierzchnię pokrytą uśmiechem.
Rysy znaczyły to, co znaczą w podobnym egzemplarzu. Nieraz przez litość czy też szacunek chce się im zaprzeczyć. Lecz cecha, którą zwiastują, jest tak niezawodna, jak bezrozumna religijność. Która zawsze i bez wątpienia przed napotkanym posążkiem uklęknie, wpadając w ekstazę. Było to puszczalstwo. Zapisane na amen.
— Jeżeli pani żyć nie może, proszę nastawić.
Podbiegła do gramofonu i uruchomiła tango na trąbkach z refrenem. Wracając wyjrzała przez okno:
— Pan ma powóz. To straszne, co mi się przedwczoraj zdarzyło... Pan ma powóz. Strasznie chciałabym pojechać. Nikogo nie znam z powozem.
Podszedł do okna. Tamten na dole czekał.
— Słuchaj, ty idiotko — powiedział. — Pani wie, dlaczego tu przyszedłem?
— Nie wiem, nie wiem, nie chcę wiedzieć.
— Powóz? Jak się pani ma w co przebrać, to zaraz pojedziemy. Przedstawię pani mojego przyjaciela, to wspaniały człowiek. Będzie pani mogła stangreta poklepać po ramieniu. Tylko cukru, trzeba wziąć dużo cukru dla koni — patrzył na nią badawczo, lecz już to go niecierpliwiło: jak zbadać głębokość kałuży? Tylko w nią wdepnąć.
— Pan mnie uważa za idiotkę!
— Jestem wzruszony, że panią poznałem.
— To prawda? Dlaczego pan jest wzruszony? — przysiadła naprzeciw: — Nieprawda! Kpiarz jest z pana.
— Czy pani zdaje sobie sprawę, że gubi człowieka?
— Kogo?
— Mojego ojca.
— Ach tak? — rozczarowała się i nagle pojęła wszystko: — To pan... jest...? Nieprawdopodobne!
— Tak.
— Nie mamy. o czym mówić — rzekła stanowczo.
— Proszę tylko opowiedzieć, jak to było?
— Nie ma co opowiadać.
— On jest tak stary, czy pani nie ma litości? Zapytałem pa nią — rzekł głucho.
— Litości... mam bardzo dużo litości. Ale nie mogę.
— Jak to było?
— Ja tego nie mogę cofnąć. Pan daruje.
— Jak to było?! — uderzył dłonią w stół: — Mówić!
— Pan się gniewa bezskutecznie — popatrzyła na jego rękę. —
Proszę nie robić hałasu w moim domu.
Coś w rodzaju gniewu zmąciło jej miękką, różową twarz.
— Zamknąć ten gramofon, do cholery jasnej!
Spokojnie wykonała rozkaz:
— Zamknęłam.
— Mówić!
Ugięła się przed nakazem bez obrazy, ale i zachowała spokój.
Nie umiała opowiadać, była człowiekiem czynu, a nie słów, to się dzieli, w milczeniu widocznie robiła świństwa. Nie umiała przekazać żadnej treści, choćby o najprostszym trybie, ale to niezdarstwo i jedno znamienne „gdyby” odsłoniło ją i aż dziw brał, że policjanci nie wyciągnęli z tego uczciwych wniosków.
„No szła, szły, było to w alejce, tej takiej, alejce w lesie, były we dwójkę, ktoś szedł za nimi”:
— Ale po co to panu, przecież to przykre. — Proszę nie martwić się o moje przykrości.
„Więc ten ktoś szedł długo, wciąż szedł za nimi, tak długo, że trzeba było pomyśleć, że ktoś idzie za nimi.”
— Więc panie szły, szły alejką i ktoś szedł za paniami.
— Tak.
— Czy ta druga też tak myślała?
— Nie. Bo jest zupełnie flimo. Ja za nią myślałam.
— Co dalej? — „Flimo”, rzecz jasna, powiedziała mu na złość. „Ten wciąż szedł, był już blisko, no... bardzo blisko, wtedy ona powiedziała do przyjaciółki: a co by było, gdyby ten, co tak idzie i idzie, ten tu, co już jest za naszymi plecami, nagle się na nas rzucił? Było pustkowie, dużo zeszłorocznych liści i patyków. Na te słowa obydwie struchlały. Co by to było z nim? — powiedziały sobie: — Okropność.”
— I nie obejrzały się panie?
— Nie. Ja bym krzyknęła, powiedziałam na ucho do koleżanki, zawsze trzeba krzyczeć i wołać ratunku, zawsze się znajdą ludzie, gdy ma się szczęście.
„Ale tamta drżała, jest tchórzem, i już prawie zaczęła uciekać.”
— W tym miejscu jest dom, kilkadziesiąt metrów w lesie.
— Skąd pan wie? Tak, tak, był tam dom.
— Więc szczęście już było.
— Było.
„Więc gdy tamta zadrżała — mówiła Pianta — tak jakoś obrzydliwie, bo jest strasznie brzydka i boi się o swoje życie... wtedy...”
— Nie lubi pani jej?
— Skąd pan wie? Nie powiem, że nie lubię, ale nie szanuję, wszystkiego się boi, składa oszczędności, to będzie kupa śmiechu, jak tyłek odwinie z papieru na starość.
— Jak pani powiedziała?! — To także było na złość. Z każdym słowem stawała się gniewna i gotowa ukąsić.
— Panu mogę powiedzieć. Słyszałam o panu, że pan się nie gorszy. Tylko innych. A ja tylko tak czasem powiem sobie dla odwagi, bo jestem nieśmiała.
— Oczywiście, oczywiście, więc jak to było dalej?
— Też się przestraszyłam. Najbardziej tego, co powiedziałam. Ale cóż... To się stało... Poczułam, nagle poczułam, jak ktoś położył mi rękę na ramieniu. Poczułam świński oddech i zamarłam ze strachu. Były to szpony... Krzyknęłam. Koleżanka od razu zemdlała. Pan by nie krzyknął? — spojrzała Filipowi w oczy, badając przytomnie stan jego oczu. Jej promienista twarz walczyła o moment skupienia. Był to nadludzki wysiłek, który wykonała kilkakrotnym wachlarzem rzęs nad złotymi oczami.
— Zaraz nadbiegli ludzie? — spytał.
— Tak, tak.
Czuła, że w tym mogłoby być coś nie w porządku, chciała uzupełnić.
— Czy pani pierwszy raz była tam na spacerze? — uprzedził.
— Nie.
— To pani musiała go już przedtem kiedyś widzieć.
— Potem sobie przypomniałam, że widziałam.
— Czy przyglądał się pani kiedykolwiek?
— Potem pamiętałam, że mi się przyglądał.
— I oto jest cała jego wina.
— Dlaczego?
— Zostawmy! A ja teraz twierdzę, że się pani nie przyglądał.
— Dlaczego?
— Bo jest to niemożliwe.
— Jak to niemożliwe, kiedy się przyglądał.
— Ja także się przyglądam. I to jest jedynie możliwe. W gruncie jestem szczęśliwy, że mogłem panią poznać. Jak pani ma na imię? Eliza? Będę pani mówił po imieniu.
Nie rozumiała, była zaskoczona, ale rzekła promiennie:
— Ależ nie! Maria!
I zapytała:
— Naprawdę tak pan uważa?
— Naprawdę, Mario.
— Co pan mówi? Pan się ze mnie śmieje.
— Należało zupełnie inaczej zaczynać rozmowę. Zupełnie inaczej.
— Jak?
— Ty już wiesz.
— Mówimy sobie ty? — kręciła głową z niedowierzaniem.
— Będziemy chodzili pod rękę — rzekł.
— Żartujesz.
— Nie, nie, zaraz wyjdziemy na miasto. Pojedziemy.
— Nie pojedziemy — zdecydowała nagle i wciąż kręciła głową. Jej uśmiech przygasł. — A dlaczego my mamy sobie tak zaraz mówić przez ty? O właśnie, dlaczego?
— Możesz ze mną zrobić, co zechcesz.
— To ty mnie uważasz za taką, co robi?
— Czy słyszysz, jak głupio rozmawiamy?
Boże, Boże — przestraszył się słysząc swoje słowa — przecież to jest idiotka.
Czemu ona się śmieje, czemu nie chce, zdając sobie, nie chce zdać sobie sprawy, dlaczego nie jest gotowa poświęcić się i odwołać, skoro sama wymyśliła? Dlaczego nie jest zdolna do żadnego gestu? Dlaczego tak okrutnie egzekwuje swoje życie? I co jej z tego przyjdzie? Sława? Jakiś podły interes? Jest na dorobku, przypomniał sobie własne słowa.
Żałował, że nie zabrał tu ojca. Może by jego obecność doprowadziła do jakiejś decyzji. Może by właśnie te idiotyczne fiołki?...
— Głupstwo — powiedział — wszystko to jest głupstwo i nędza. Dlaczego jest tu tak smutno? Ciemno, nieporządnie?
— Puszczę gramofon.
— Nie trzeba.
— Mnie nie jest smutno i nieporządnie. Jest drugi pokój. Ja tam mieszkam.
— Drugi? Proszę pokazać.
— Tam jest całkiem inaczej.
Nie było inaczej. Drzwiami na prawo był ten pokój. Mniejszy, o zasłoniętych firankach, w rogu stała wielka komoda, na niej jakieś drobiazgi, tysiące głupstw, tasiemek i rewolwer. Obok rewolweru leżały naboje rozsypane luzem, które swą użytkowością i morderczym niedbalstwem robiły szczególnie przykre wrażenie. Ale nie zapytał.
Kazała mu iść przed sobą w głąb pokoju, zatrzymała się nagle, wpadł na nią, nie zdążył przeprosić, kiedy równie nagle odwróciła się ku niemu, popatrzyła szybko z dołu w górę, z góry w dół, spodziewał się tego rodzaju spojrzenia, jeszcze nie zdążył przeprosić czy cokolwiek powiedzieć, gdy zarzuciła mu ręce na szyję i oparła głowę o jego ramię tak szybko, jakby to miała już obliczone. Stali tak dobre kilka minut.
Trudno by mu było przed kimkolwiek się przyznać, o czym myślał?
W każdej następnej minucie stawało się niewątpliwe, kim była według swego najgłębszego i prawdziwego powołania. Kołyszące się minuty pozwalały widzieć wszystko dookoła, a ona chciała to zatrzeć, skreślić ten obraz i zostawić tylko siebie jedną. Precyzja uderzeń, pasaże, jakby przysiadła do fortepianu, aż śmieszne, smutek tej strasznej chwili wykołysywał krok po kroku w głąb pokoju, wśród cieni majaczących mebli, i zdawało się przez moment, że poszła za nimi frędzlasta serweta z jakiegoś stolika, który wokół siebie przewinęli.
Nie było już wątpliwości, że zrobi karierę i że będzie przez mężczyzn poszukiwana, ceniona, ba, nawet przeceniana za swój talent. Ten mały talent, jednoosobowy, społecznie znikomy w porównaniu z talentem marszałka, otoczony dyskrecją, nie do publikacji w rozkazach, myślach i orędziach — talent, z którym się człowiek rodzi — pomyślał — jak rodzi się ptak śpiewający albo lęgnie kura niosąca w mierzwie słomy jaja.
A potem zerwała się z łóżka, powiedziała:
— No właśnie!
I wykonała kilka koziołków na dywaniku obok łóżka.
Było to dziwne, stała się tak radosna, że go to obraziło. Rzuciła w niego poduszką, która znalazła się na środku pokoju. Zatrzymał poduszkę i powiedział:
— Widzisz, i wcale cię nie trzeba gwałcić.
— Co innego. On by chciał.
— Wcale nie trzeba, i jesteś obrzydliwa. W tym przekonaniu także.
— Wcale nie jestem obrzydliwa — roześmiała się. — Sam to wiesz.
— Chcesz, to zostanę z tobą. Jakiś czas.
— Nie zostaniesz.
— Zostanę.
— A ja nie chcę! — krzyknęła, pękając ze śmiechu tuż przy podłodze. — Pilnuj lepiej swojej Elizy.
— Jakiej Elizy?!
— Sam wiesz.
— Co ty mówisz?!
— Nie powiem — odwróciła się twarzą do dywanika.
— Powiesz!
— Niech ci tamten powie. Niech będzie taki mądry. ’
— Tamten? Kto? Co ty wygadujesz!
— Aha — roześmiała się od podłogi. — Nie powiem.
— Rozmowy... rozmowy... — zebrał się szybko: — wrócę tu jeszcze — i wyszedł zostawiając ją w osłupieniu, wpół frazy śmiechu i w biegu boso do drzwi za nim.
Ojciec pił mrożoną czekoladę, poukładał naokoło siebie różne drobiazgi wyjęte z kieszeni i z nudów jak pionki warcabów przesuwał je palcem.
— Nie tak łatwo — rzekł Filip. — Jest twarda. Nieustępliwa, przeprowadziłem zaledwie wstępną rozmowę, uparta, ale bądźmy dobrej myśli... W uporze trzaśnie i spruje się do ostatniej nitki.
— Nie trzeba, nie trzeba — odpowiedział w roztargnieniu ojciec. W innym był już miejscu myślenia, niż go Filip zostawił. — Bardzo ci dziękuję, żeś się fatygował — pozbierał drobiazgi. — Na dzisiaj damy pokój... Daleko mieszka?
— Nie tak. Na ulicy Kwiatowej sześć, to nawet spacer.
— Tak, tak, pójdę do domu. Pójdę do domu, pójdę do domu — powtarzał plącząc się niezdarnie po szatni.
U wyjścia pożegnał Filipa. Był jak gdyby lepszej myśli, nawet zażartował: — Nie przypuszczałem, że przeze mnie będziesz poznawał tak zapamiętałe, podłe dziewczyny. Tak kłamliwe... I nie pozbawione wdzięku, tak, tak — dodał przecinając laseczką powietrze jak zawsze w dobrych czasach, gdy ruszał przed siebie i mówił: naprzód!
Filip przeszedł z nim kilkanaście metrów i zawrócił do lokalu.
Po godzinie, gdy wyszedł, spotkał na ulicy Piantę. Prawie biegła, rzuciła się na niego z przerażeniem w oczach i kazała natychmiast iść do niej.
Nie odpowiadała na pytania, nie mogła wykrztusić słowa, szła coraz szybciej, z desperacją, wciąż jeden krok przed nim, dając znaki ręką, żeby jej nie zapytywał. Przeszli drogę w kilkanaście minut.
Nie mogła otworzyć drzwi, dwa razy upadły jej klucze na posadzkę, to znów spadały włosy na oczy i wreszcie oddała klucze Filipowi.
Okno było otwarte, wiatr porywał firankę, gramofon milczał, poza tym wnętrze było tak jak przedtem. Pokazała na sąsiedni pokój i odwróciła się do tych drzwi plecami. Najpierw spojrzał na jej twarz, gdy tylko spojrzał, rzuciła się na krzesło i zakryła twarz rękoma.
— Co? — zapytał. — Co takiego? — Tknęło go, jak najmniej chciał słyszeć odpowiedź.
Oderwała ręce od twarzy i obróciła się na krześle twarzą ku niemu:
— Przyszedł tu. Nie żyje. Zastrzelił się tam! Z rewolweru mojego ojca.
Filip nie mógł wymówić słowa.
— Na pewno? — zapytał po chwili nie ruszając się z miejsca.
— Czekałam, aż się poruszy. Na pewno.
— Ale! — rzucił się ku tamtym drzwiom, zatrzymała go silnym uderzeniem w ramię: — Sprawdziłam — rzekła wykrzywionymi wargami.
— No to co? No to co? — powtarzał Filip. — Co teraz będzie?
Zmusiła go, żeby usiadł obok niej.
— Mój ojciec nie żyje — powiedział. — Na pewno nie żyje.
— Przyszedł — powiedziała — tu. Wszedł tutaj, ja go nie poznałam. Co on mówił... co on mówił... Ja go nie chciałam słuchać. Taki jakiś straszny, roztargniony, on mi tu na oczach zwariował.
— Co mówił? — wykrztusił Filip. — Nie żyje?
— Mówił, że chce być tutaj. Że mi wybacza. Przez chwilę chce być tutaj u moich stóp.
— Mówił?
— Był jakiś straszny i roztargniony. Zachowywał się bez sensu, powiedział, że nie wyjdzie, potem chciał wyjść, ale wrócił i zaproponował mi małżeństwo. Straszne... To wszystko było straszne. Powiedział: morganatyczne, co to znaczy?
— Ciszej, ciszej. Już tak, już tak jest, stało się nieszczęście, pani mnie rozumie?
— Rozumiem.
— To straszne. Co teraz? Niech pani niczego nie rusza, ja pójdę albo ja zostanę, a pani zawiadomi policję. Pani to dobrze zrobi, prawda, pani to dla mnie zrobi...
— Gdybym ja wiedziała... — przykucnęła przed nim — nic nie mogłam wiedzieć — patrzyła pokornie z dołu.
Tłusty kawałek światła wpadał przez okno i wciąż siadał na jej różowym policzku, zdawało się — Filip zajął się tym stwierdzeniem — że co poruszyła głową, światło zdawało się chodzić za jej złotymi oczami jak kropla wody za blaskiem świecy. Przypomniało mu się — i zajął się także tym — przypomniał mu się w związku ze świecą pewien kolega, student medycyny, chirurg, u którego dostrzegł świecącą plamkę na policzku. A gdy zwrócił mu uwagę, ten powiedział, że przed chwilą był w prosektorium, gdzie kroił, i widocznie prysnął tłuszcz, gdy wyśliznął mu się z ręki podcięty mięsień. Brrr... Chciał myśleć jak najokrutniej.
— Czy jest ci zimno? — zapytała Pianta. — Nie mów mi: pani.
— Idź już, idź, a ja siądę przy oknie.
Gdy wyszła — nic — powiedział do siebie: — nic — wszedł przez otwarte drzwi do drugiego pokoju, pomyślał: — nie zamknęła nawet drzwi — nie patrząc wziął rewolwer, który odnalazł kątem oka i który leżał na podłodze. Owinął chusteczką i schował do kieszeni.
Bardzo po cichu wyszedł i zamknął cicho za sobą drzwi na schody.
Zatrzymał dorożkę, która akurat wysadziła kogoś na rogu, kazał się wieźć do śródmieścia, odmówił płacenia, wywołał z dorożkarzem awanturę i kazał się wieźć pod komisariat.
Zastał tam Piantę i trzech policjantów. Na jego widok rzuciła mu się na szyję. Nie przyszło im na myśl, aby go zrewidować.. Rewolwer miał w kieszeni na pamiątkę.
Od tego momentu najbardziej ich interesowało, dlaczego rzuciła mu się na szyję?
— Bo jestem piękny — powiedział z wściekłością.
— Pan jest nieprzytomny! — huknął policjant.
— Dziwię się, że pan przede mną nie klęka — odciął Filip.
— Dosyć! — ryknął drugi policjant.
Zaczęło się długie przesłuchiwanie, głupkowate, aż chciało się podpowiedzieć, o co by zapytywać. Uznano go za anormalnego.. Zaprzeczył i prosił o zawiadomienie Elizy. Powiedział nazwisko..
W godzinę potem zjawiła się Eliza z jakimś starszym panem,, którego po raz pierwszy widział. Pan zaledwie skinął głową funkcjonariuszom i powiedział: — Róbcie swoje. — Eliza nie patrzyła, na Filipa, nie zwracała najmniejszej uwagi na Piantę i rozmyślnie stawała do niej plecami. Funkcjonariuszy w mundurach i w cywilu było już pięciu, piąty w randze kapitana.
Został zwolniony i z rewolwerem w kieszeni, w towarzystwie Elizy, pojechał do matki. Po drodze namawiał Elizę, aby matkę przewieźć natychmiast w jakieś inne miejsce, poza miasto, ale myślała o tym opornie.
Powiedział matce, że ojciec jest ciężko chory i leży w szpitalu. Przyjęła to jak gdyby z ulgą.
— Dobrze — mówił Filip. — Już jest wszystko dobrze — i całował matkę po rękach.
Eliza spowodowała, że jednak musiał z nią wyjść i gdy wyszedł, kazała wsiąść do powozu, gdy zapytał: dokąd? — nie odpowiedziała i zawiozła go do siebie. Po drodze minął ich pojazd, w którym siedziała Pianta, jej pijany ojciec i dwóch policjantów — kwartet; najpewniej wracali już z domu Pianty. Filip zażądał, aby tam pojechać, ale Eliza zamilkła. Aż pod samą bramę milczała, a gdy już ją minęli, powiedziała:
— Nie!




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.