Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/509

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jestem gotowy — rzekł Filip — idziemy.
Gdy wszedł do jadalni — Eliza ubrana w czarną suknię, podobną jak gdyby do hiszpańskiej, siedziała przy stole — po drugiej stronie jej ojciec ubrany na czarno — stół był zbyt duży, tak jak przystało na ludzi anormalnych. W pluszowej kotarze czaił się lokajczyk, Ernest skinął na niego palcem, być może, po to, żeby przestał się czaić. Wszystko to trwało w ciszy, ojciec spojrzał na córkę, Eliza, od której najwidoczniej zależało rozpoczęcie śniadania, przedłużyła chwilę:
— Czuję się w obowiązku — zaczęła zupełnie serio — wyjaśnić...
— Może potem — rzekł ojciec — na litość boską — dodał krótko: — jestem głodny. — I przesiadł się bliżej Filipa. Ernest przeniósł za nim nakrycie.
— Wyjaśnić... — ciągnęła bezwzględnie Eliza — początki tej sprawy. Dostałam list, który stał się dokumentem.
— Czy to ważne? — zapytał ojciec.
— Dostałam szereg listów — podjęła Eliza. — W naszej rodzinie: bardzo ważne. Z punktu widzenia formalnego. Gdyby nie było listów... Jestem formalistką.
— Czytałem pańskie listy — wtrącił zdawkowo ojciec. — Listy, jak to listy. Wyrażam zgodę — spojrzał na córkę: — Którą już z rzędu?
— Moje? — zapytał Filip. — Do kogo?
— Do Elizy.
— Nie pisałem.
Eliza popatrzyła na niego. Tak jak się patrzy na człowieka nieobytego. Z życzliwym politowaniem. Uśmiechnęła się nawet. Tak jak się kwituje nagłą ucieczkę tchórza. Z mniej życzliwym politowaniem.
— Być może — powiedział Filip — być może pisałem. Z całą pewnością napisałem kilka listów. — Zastanawiał się, do czego jest jej to potrzebne?
— Nie rozumiem tylko — powiedział ojciec — dlaczego... zresztą: mniejsza — spojrzał na córkę, oczekując dalszego ciągu.
— Ja też nie rozumiem — rzekł śmielej Filip. — Prawdopodobnie poziom tych listów...
— Mój Boże — powiedział ojciec — nie jest pan poetą. Zresztą