Złoty robak/Piętro II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Piętro (c. d.)

Ernest osobiście wziął od niego kapelusz, przed domem było pełno świateł, trafił na wielkie przyjęcie. Nic nie zapowiadało tego rano. Już częściowo dotarła wiadomość o incydencie w lesie, jeszcze nie dotarła o śmierci. Prosił w drzwiach Elizę, żeby nie mówić o drugiej. Była tej samej myśli i o to samo chciała go prosić, był jej za to wdzięczny. Umył się w tej samej łazience i zaraz musiał pójść między ludzi. Pokoje jak gdyby przemieniły się trochę, nabrały godności i dali perspektywicznej, napełnionej po brzegi. Ojciec Elizy przywitał go szybko i serdecznie, nikt o nic nie zapytywał, okazało się potem, że ojciec o to dyskretnie na wstępie poprosił. Byli i tacy, którzy tym większą okazywali mu sympatię. Musiał to podjąć, podjął zresztą szybko i już wdał się w rozmowy, w których nie mógł być nagle truchłem. Dostrzegł przelotnie pokojówkę, jak z godnością służki kościelnej roznosiła tace i nawet na niego nie spojrzała, a gdy chciał to sprawdzić i przechodząc zaszedł jej drogę, zerknęła na niego, nie przymrużyła oka, ale miała myśl taką. Ojciec Elizy przeważnie towarzyszył młodemu, znieważonemu przez córkę docentowi. Dla niego jak gdyby to wydano, choć gdyby nie dostał po twarzy, też by się odbyło. Okazję podobną nazywano: bal des victimes. Nie on pierwszy tutaj świętował. Ojciec emablował go, doprowadzał do stanu porządku wewnętrznego, do poczucia sprawiedliwości, do stanu odzyskanego honoru, i słodyczą likwidował opuchliznę. Docent ze swej strony przy tej okazji mógł się nachapać znajomości. Które starczą na jedno docenckie życie i jeszcze by zostało dzieciom. Był to człowiek łagodny, kredowy, o wąskim, klerykowym przełyku, który wypowiadał słowa z mieszanką śliny. Jego móżdżek jak patelenka wciąż smażył naleśniki myśli. Podsmażał z jednej, a potem zręcznym podrzutem jak kucharczyk obracał myśl na drugą stronę i była do spożycia gotowa. Stał skromnie, otoczony, i raczył otoczenie dyskusją. Głowa była to trzeźwa, twarz tylko w odnowie.
Ojciec w szybkich doskokach wciąż go emablował: był to człowiek dobry i pewno mu było nawet przykro wobec córki, że to, co ona raczyła zepsuć, on się odważa naprawiać.
Docent ten miał w jakiś czas potem szczęście ściąć się z niejakim Wereszczyńskim, niewątpliwym anarchistą, którego z salonu powinno się wyprowadzić pod ręce. Nie wiedział, że w ten bodaj sposób ojciec Elizy odbił sobie całą dzisiejszą fatygę emablowania.
Pokojówka, ta sama, odnalazła Filipa i skromnym opuszczeniem rzęs pokazała kieliszek na tacy. Był jeden, tylko dla niego przysłany, z mocniejszym alkoholem. Dała mu jeszcze karteczkę zawierającą dwa słowa: „Komu w drogę”.
Zjawił się tu jeszcze młody, szczególny człowiek; dziwny, wyjątkowo posępny, kruczoczarny, o ciemnej cerze jakby Kreola, o regularnych rysach aż do zera i twarzy w lekkich drgawkach jak mignięcie złowrogiego cienia. Musiał skądś niedawno przyjechać. Tym jeszcze dziwniejsze, że nie patrząc za nim, wciąż się go widziało, a on sam, będąc wielokrotnie bardzo blisko Elizy, nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Kilka razy był jakby za blisko Filipa, a gdy Filip znalazł się blisko niego, Eliza zaraz ich rozdzieliła, także przez przypadek.
Odwołała Filipa i poprowadziła do pokoju na górze. To samo było łóżko, ściana straceń, na klęczniku tylko leżała jakaś otwarta książka, gitara poniewierała się w nogach łóżka tak, jak ją opuścił, szkło było sprzątnięte, rolety podniesione w czarną noc, w kwitnących gałęziach białych od świateł z dołu.
Usiadł na łóżku.
— Nie myśleć, nie myśleć, nie myśleć! — uderzyła go w plecy.
A potem naśladując kogoś zapytała nieswoim głosem i głos ten, wydało mu się, że musi być podobny do głosu tego, którego nazwał Kreolem: — A gdzie jest panna Eliza, przed chwilą tu była? — Panna Eliza — odpowiedział ściśnięty głos, naśladujący pretensjonalną damę: — wyszła na chwilę za mąż.
Była pijana, zgasiła światło, przez szczęśliwy przypadek zasnęła. Filip zdecydowanie rzucił się ku oknu. Już przedtem dostrzegł sznur zawieszony na zewnątrz.
Wyjął go razem z hakiem. Nie miał ołówka, hakiem na ścianie napisał list do Elizy. Zabrakło mu słowa, jednego, potem kilku, z braku tego jednego, i nie dokończył. Zejście nie było trudne, nie należało tylko ukazać się na sznurze za oświetlonym którymś z okien parteru, zeskoczył na trawnik, drogę ucieczki upatrzył sobie jeszcze przedtem, przez żelazne sztachety do sąsiadów, szczęśliwie przeszedł ogrodem do bramy i kazał otworzyć człowiekowi, który właśnie ją zamykał.
Na ulicy spotkał znajomego, który wczoraj się do niego mizdrzył. Wymagał za to kary, poprosił go zatem o nagłą pożyczkę. Znajomy sięgnął, wyjął plik banknotów i wręczył tak jakby wszystko, co miał przy sobie.
— Skąd ja oddam? — zapytał Filip.
— Nic, nic.
— Oddam. Słowo honoru, że oddam.
Zaprosił i wziął znajomego ze sobą mówiąc, że idzie się potwornie upić.
Tancbuda mieściła się nie tak daleko, było tam wszystko, im głębiej tym trochę porządniej, ale jądra wykwintu szukać by nie trzeba. Za to swoboda i jakiś snobizm na prostotę usankcjonowaną snobizmem tych, którzy go tu wprowadzili. W większości był tłumek, parkiet, orkiestra, gorące, tłuste dania, pod lampionami w ogrodzie posępnie, na dansingu galop, podkute buty i trąbonista, który szedł wokoło i komu chciał, trąbił. Dużo śmiechu, okrzyków, poetyckie pary zakochanych. Na drugie spotkanie z porządną dziewczyną szło się tutaj, po pierwszym spotkaniu w lokalu z klasą. Albo, zależy kto, kończyło się tutaj w mniemaniu, że już bardziej szykownie być nie może. Było trochę znajomych, nikogo jeszcze, z kim by zostać. Zobaczył tego oficera, który w cywilu odwiedził ojca, był teraz z kimś, ale nie mógł dostrzec. Tańczył w cywilnym garniturze.
Znalazł stolik, zamówił na dwie osoby, zaraz wypił swoim systemem, szybko i dużo, poprosił kogoś do tańca tak szybko, że twarz partnerki zobaczył dopiero na parkiecie, wystawiając ją pod światło zwisających żarówek. Była nieszczególna. Uśmiech miała niepewny, gotowy. Rozejrzał się po sali i nagle poczuł rozmyślne dotknięcie czyichś pleców, obejrzał się, była to partnerka oficera, w tratującym galopie, który spadał jak burza z błyskami trąb rozdzierających powietrze. Twarz jej wymknęła mu się kilkakrotnie.
Przerwał taniec, przeprosił, iż ma przepuklinę i właśnie mu się odnowiła, przyprowadził dziewczynę do swojego stolika i na początek odstąpił swe jedzenie, a sam wypił.
Tym razem taką ilość, o której wiedział, że jest wystarczająca. W głowie ukazał mu się błękit, trochę już przechylony. Z tego słonecznego przechylenia spadły snopki zboża w niebo jak w studnię. Stolik był pod białą ścianą tuż obok parkietu. Znów ruszyło rojowisko tańca jak maszyna, która mięsi szlam. Potwory ludzi, którym nie tańczyć, ale chodzić powinno być zabronione. Czasem prawdziwe kwiaty, święte stokrotki. Jakiś stary łajdak, którego wyzwoliło. Tłusta baba lekko jak aniołek ulatywała mu z ręki.
Przechylenie zaczęło iść w drugą stronę, kiedyś na wsi siedział na wierzchu fury siana i fura lewymi kołami zaczęła tracić grunt. Zamiast nieba z lewej strony ukazała się woda.
— Tańczcie — powiedział do współtowarzyszy przy stoliku. Dziewczyna się ociągała, powiedział:
— Zatańcz z nim.
Znajomy wyjął jej widelec i nóż z rąk, położył obok talerza, i wziął za ręce. Filip nalał wódki do szklanki i wypił zdumiony, że tak słabo działa. Powinien już być nieprzytomny, podczas gdy jeszcze widział i słyszał. Ktoś przepływając w tańcu powiedział:.
To on...
— Ty... przecież... — powiedział ktoś inny, wychylając się w jego stronę.
— ...twój ojciec...
Nastąpił przypływ jakiegoś lepszego towarzystwa.
Wydawało mu się, że ojciec leży zastrzelony w kącie sali, widział ten opuszczony, niewygodny kąt i widział, jak kelner pochyla się nad ojcem i zapytuje, czym by służyć? Banalna bzdura...,
W tym momencie podeszła do niego Pianta. Wyskoczyła z tańca, to była ona, tak, aż otrzeźwiał. Oparła się palcami o brzeg stolika, patrzył na nią, to była ona i nic w tym dziwnego, a jemu wydawało się, że jest to nieprawdopodobne. Ktoś ją odciągał. Był to kapitan, ten sam.
Więc tak, więc to tak, to była prawda. Należało kapitana bezzwłocznie zastrzelić. Pianta przechylała się do niego, chciała coś powiedzieć.
Zerwał się, uciekł, doskoczył do sąsiedniego stolika i wyszarpał jakąś dziewczynę. Małą blondynkę o przerażonej twarzy. Trzymała się ręką jeszcze czegoś, gdy ją odrywał. Natychmiast wepchnął ją w wir, ktoś jeszcze za nią pędził.
Zaczęła się uśmiechać, kłaniać w tańcu, wykonywać reweranse, jakby rzecz działa się na dworze. Filip wierzgał, próbowała go okiełznać.
Zrobiło się trochę luźniej wokół Filipa. Wydawało mu się, że nogi podnosi za wysoko.
Naprzeciw kapitan, to on, biegł truchcikiem, z ptasią główką, rzeczywiście, w truchciku towarzyszyła mu Pianta, na długich nogach. Z jej roześmianej twarzy spadały strzępy blasków jak z wirującej szklanej kuli, włosy leciały poza uszy, oczy trzymały się Filipa, zdążała ku niemu, aż go osiągnęła, była już blisko, brykała i owijała kapitana w miejscu, który już był tylko nóżką wirującego bąka.
— Pianta! — krzyknął Filip.
— Nie jestem Pianta! — odkrzyknęła roześmianymi wargami.
— Co to znaczy Pianta? — zawołał pokazując oczami na kapitana, który się takiej bezczelności nie spodziewał i był pewny, że to nie o nim. — Bydlę jakieś! — zawołał Filip. — Kto to? Precz z tą siną gębą!
W tym czasie mała blondynka uczyła go dobrych manier, poruszała rękoma, jakby trzymała lejce i powoziła bryczką bez względu na dialog.
— Ten tu... — nie oddalała się Pianta — ten pan, tamten... — pokazywała oczami w bok — zwróć na niego uwagę, starszy pan, szpakowaty, przyjaciel jej ojca, tu przyszedł, wiesz ty kto to? Jest także jej przyjacielem...
— Jakiego ojca?
— Elizy!
Pianta i lansjerujący kapitan cofnęli się, jakby pociągnięci do tyłu sznurem, lecz po sekundzie Pianta znów dreptała długimi nogami, z wysuniętą do przodu głową, z wyprzedzającym obłokiem włosów, uszczęśliwiona.
— Pluskwa! — wołał Filip w nos kapitanowi, ale ten wciąż nic nie pojmował. Pianta pokazywała oczami wokoło, mówiła coś, że „są” tu od chwili na sali, że go szukają, że trwa coś w rodzaju pościgu i że jest obstawiony.
Siwy pan tańczył z jakąś wzniosłą kobietą. Był, ten z komisariatu, wszechmocny.
Wszyscy więc byli na swych miejscach, rozejrzał się ostrożnie: kapitan jest, drobi tutaj, miłośnik tańców wirowych, Kreol, nie znał nazwiska, także jest tutaj w tańcu z jakimś drobiazgiem, docent tylko został tam i toczył dyskusję, wśród pokojówek kursuje pokojówka bez zmrużenia oka i przyniosła docentowi kartkę: mniej gadać, kiedy spotkał zaszczyt. Wszystko naraz trwa zakręcone w olbrzymią spiralę. Wydało mu się, że jest tu tak, jakby było we śnie, przechylone, w nierealnym świetle, a przedmioty martwe mają zdolność myślenia. Pianta już z oddali bezczelnie pokazuje oczami na tego i na tego, i na Kreola i robi to przy nim z jakimś dużym znaczeniem w oczach.
— Niech ten bydlak — zawołał Filip — bodaj w tańcu nie trzyma cię rękami!
Mała blondynka, z którą tańczył, nagle obsunęła mu się z rąk, rozległ się suchy trzask, dostała od kogoś w twarz, a przed Filipem wyrosła drobna postać Elizy.
Wszystko się zatrzymało. I długo tak trwało w zatrzymaniu. Dalej Filip nie pamięta. Obudził się u Elizy w łóżku.
Którędy przyszedł? Kto go przyniósł? Sznur leżał na stole. Nikogo nie było. Eliza łagodna, delikatna, mówiła szeptem. Miała pełno lodu w rękach, prawdziwego lodu, i na nic nie zwracając uwagi okładała go w łóżku jak rybę. Mroził się, ciekły po nim krople. Niespodziewanie zobaczył ręce tej pokojówki. Była, tasakiem rąbała lód. Eliza mocnymi palcami trzymała go za włosy, a drugą ręką trzymała się nogi pokojówki, która chyba najbardziej z całej nocy była porozbierana.
Żeby coś — pomyślał jeszcze — żeby coś w życiu było raz a dobrze warte, o nieulatującej wartości, jedna chwila, zdolna do trwania, nawet stan zamroczenia... Czy wszyscy już się porozbierali jak świnie? — zapytał w myślach Piantę. A ona mu w myślach odpowiedziała: — Nie Pianta, nie Pianta. Tylko nie Pianta. Wszyscy.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.