Złoty robak/Magazyn mód w spadku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Magazyn mód w spadku

Było to przedziwne, tragiczne zjawisko, że w dwa tygodnie potem matka także umarła i że stało się to tak jakby niepozornie, cicho, prawie pokornie, bez żalu, bez jednego słowa. Nie wstawała z łóżka, początkowo wyglądało to na przeziębienie, a okazało się sercem, lekarz zalecił spokój, który uzyskała, nastały chwile spokoju, czyli poprawy, i jednego dnia nad ranem umarła. Filip wszedł pierwszy do pokoju.
Wuj Wilhelm nie pokazał się więcej, nie dał żadnego znaku, także okazało się, że chorował. Był już bardzo stary, dochodził lat osiemdziesięciu, miał siedemdziesiąt dziewięć, gdy ukazały się klepsydry, że umarł, nie podpisane przez nikogo, nie miał zatem nikogo, tym samym Filip został sam, bo matka była jedynaczką i także ostatnią z rodu.
Należało zmienić mieszkanie. Początkowo codziennie chodził na groby, przez trzy dni, potem wręcz postanowił nie chodzić, wybronić się z tego welonu żałoby i katastrofy, nigdy nie pójść, pozapominać, zasypać; zmienił mieszkanie, pozbył się mebli, nie sprzedając ich, tylko rozdarowując, żeby nie znać tej smutnej ceny; zostawił dwie fotografie, całą balistykę, rewolwer i przeniósł do kawalerki w samym centrum, u jakiejś pani za ścianą, która chciała go traktować jak syna, ale jej to wybił delikatnie z głowy.
Jednego dnia został wezwany do magistratu do jakiegoś wydziału, gdzie mieścił się notariat. Przyjął go niewątpliwy nieboszczyk, jakby wyjęty z cukru, jak mysz, gdy wpadnie do worka, bardzo zrzędliwy, nieprzychylny, w obecności jakiegoś drugiego notabla, młodego, trzeźwego, tak trzeźwego, jakby trudnił się legalnie nielegalnymi zabiegami — i wspólnie mu oświadczyli, że został spadkobiercą, jedynym żyjącym ze strony matki, w materii spadku po wuju Wilhelmie, który był bezdzietny — tu młody chrząknął: — nie miał żony — tu młody bez powodu parsknął — lecz było to złudzenie: — zakaszlał — i wtedy stary więdnącymi rękami wyłożył plik papierów.
Trwało to przez dwa dni i dopiero trzeciego znużony Filip odetchnął. Wręczono mu klucze i to było wszystko. Wszystko w porządku, wyrazili jak gdyby żal obydwaj panowie, patrząc na zrezygnowanego i umęczonego Filipa z niczym innym, tylko z urzędową złością, która jest bardzo uroczysta i w przychylności nawet przypomina topienie w łyżce wody.
Klucze zawinął Filip w gazetę. Było jeszcze rano, około dziesiątej, szedł orzeźwiającym powietrzem i myślał, która jest najbliższa droga do tej willi-bastionu, żeby się nie męczyć. Już postanowił tylko odpocząć. Obejrzeć ten grobowiec i zasnąć na cały dzień.
Nikt tego nie pieczętował, furtka była po prostu otwarta, na zagracowanej ziemi niczyich śladów, cisza, ptaki w gałęziach. Położył na stopniu przed drzwiami papier z kluczami i zaczął wybierać. Piękne nazwisko — spojrzał na tabliczkę — trzy imiona. Nacisnął taster dzwonka, dzwonek zaterkotał, obieg elektryczności, krwioobieg pozostał w trupie. Nikt nie zaczłapał pantoflami w głębi, tak jakby powinien. Otwarł drzwi wejściowe, ciężkie, zabezpieczone kilkoma zamkami, wszedł do przedpokoju. Na wprost drzwi wisiał parasol z monogramem z czterech liter, nad nim na półeczce kapelusz letni. Jednego i drugiego nie dotknął, wyjął z kieszeni rękawiczki i nałożył na dłonie, spojrzał w prawo. Całym tym obrzydliwstwem należało się przespacerować bez ocierania, bez dotykania. Na prawo był bardzo duży pokój, o zagęszczonych do połowy roletach, i świecznik potężny u sufitu, z rozigranym światłem z ogrodu w kryształkach. Które się chwiały jak w powiewie, którego przecież być nie mogło. Naprzeciw okien w ścianie były trzy złote lustra, od podłogi aż po sufit, sufit w kasetony, w każdym kasetonie główka, pośrodku długi stół pewno jakieś dzieło, i dwanaście krzeseł obitych skórą, wszystkie w połysku i ciszy. Tylko woda gdzieś kapała daleko w głębi na jakąś jak gdyby tackę z metalu i każda kropla dźwięczała. Odwrócił się poza siebie, bo wydawało mu się, że ktoś tam stoi. Była to zbroja, górna część zbroi na marmurowym postumencie. Więc dobrze przewidywał: troglodyci, zbroja, harfy i fortuna z nieba. Trzy wysokie okna naprzeciw trzech luster u szczytu były zakończone łukami. Firanki we wczesnym gotyku, rodem z przedsiębiorstwa budowlanego — spadały aż do ziemi i nurzały się w blasku posadzki. Zza okien wsiewało się światło, najpierw rozbite w gęstych liściach, potem rozszczepione przez szyby, wreszcie rozpylone przez firanki — kredowobiałe, jak merla zamoczona w gipsie.
Ruszył w głąb, już mniej cicho, potrącił jakąś kasetę i spadła na podłogę. Niech będzie, pomyślał i otwarł ją dość brutalnie, uderzając jej dnem o kolano, bo nie chciało mu się szukać kluczyka, a i tak była nie zamknięta. Były w niej spinki, same przeróżne spinki, odstawił ją więc, żegocząc nią w rękach dla rozbicia wreszcie tej śmiertelnej ciszy. Głośnymi krokami poszedł dalej. Korytarze, korytarzyki, przejścia szły w głąb, minął kilka pokoi, aż dotarł do brzegu przeciwległego, dużego pokoju, który wychodził na ogród. Stały tu potężne szafy, jedna przy drugiej. Odnalazł pęk kluczy jednego typu i wszystkie szafy najpierw otwarł jedynie z zamków, nie uchylając drzwi.
Usiadł naprzeciw na dywanie, zdjął buty i zapalił papierosa. Sięgnął ręką za siebie i przyciągnął jakiś kryształ, przeznaczając na popiół. Nie zamknął drzwi wejściowych, zostawił je uchylone i zdawało mu się, że w przedpokoju hałasują wróble. Zwalczał senność, zapragnął otrzeźwić się czymś, co w materiale swym byłoby sensacyjne. Podszedł i otworzył środkową szafę zupełnie na oścież. Wisiały w niej futra, jedno przy drugim, gęsty tłum futer. Zdjął rękawiczkę, aby poczuć ugięcie się włosia. Szarpnął za rękaw, badając, czy to się nie sypie — było mocne, odgarnął pierwszą warstwę, w drugiej też były futra, jaśniejsze, jedno białe, damskie — po kolei wszystkie okazywały się damskie; elektryczne morze damskich futer. Otarł rękę o spodnie i nałożył rękawiczkę.
Nogą otwarł drzwi następnej szafy, szybko powysuwał szuflady, szufladki, błyskawicznie pootwierał wszystko, co było w zasięgu jego rąk, cofnął się, znów podszedł, wziął kilka naręczy i rzucił na środek dywanu, żeby się temu przyjrzeć. W pośpiechu uszkodził kilka tasiemek, zerwał jakieś sprzączki, była to damska bielizna. W wyższych kondygnacjach szafy trafił ręką na pióra i razem z sukniami wyrzucił na środek pokoju kapelusze z piórami. Były to pióra równe w walorze futrom. Z obrzydzenia otarł nos chusteczką, bo równocześnie zaczęły się wydobywać zapachy, a widok piór zawsze powodował u niego katar. Zostawił to, poszedł dalej do następnej szafy, aby szybciej z tym skończyć i prędzej w innej partii domu trafić, miejmy nadzieję, na alkohol. Od tylu szczegółów zaschło mu w gardle.
W następnej szafie były srebra, im wyżej, drobniejsze, u samego wierzchu kosztowności mieszane już ze złotem, coraz drobniejsze, aż w palcach zostało mu coś, co mogło być tylko brylantem. Lecz pomyślał, że ten by był zamknięty oddzielnie, w najdrobniejszym z ukryć, i wrzucił go na dno szafy. Poszedł do mahoniowej szafki, której wpierw nie otwarł, bo nie chciało mu się szukać kluczyka. Pomyślał, czyby nie rozbić zamka czymś ciężkim. Lecz pożałował swej fatygi. Tym bardziej, że od wczoraj miał myśl jasną, co z tym wszystkim zrobić generalnie, z wszystkim tak jak jest, jak leży i jak paruje perfumami, pudrem, zapachem srebra, westchnieniem martwych futer — z całym tym chłamem przerażająco damskim. Chociaż śladu kobiety tu nie było, i ani na lekarstwo. Przyszło mu do głowy, że wuj był impotentem.
Ktoś zaczął pukać do drzwi od tyłu, jak gdyby do kuchni.
Dotarł do kuchni. Jakże to się stało? Był przygotowany obiad, ile dni temu? Fasola szparagowa w misce pod zlewem i główka kalarepy zwiędniętej w kamyk. Nikt tu nie przychodził, nikt nie sprzątał. Otwarł pukającemu drzwi. Za drzwiami, w układzie gradacji wstecz, tak że każda twarz miała przed sobą widok na drzwi, stała gromada ludzi, kobiet i mężczyzn. Mogło być ich razem siedmioro.
Jak to się stało? Czuwali, zjechali się razem, wyczekali na moment, kiedy dom się otworzy? Byli to jacyś pretendenci, kandydaci na spadkobierców? Pokrzywdzeni? Zrozumiał to ze słów jednego, który był tej gromadki jakby mandatariuszem. Poprosił ich do środka, wypadło, że do kuchni, i tutaj ich zatrzymał. Sam usiadł na wierzchu jakiegoś stolika i wskazał im białe krzesełka. Już cokolwiek tym urażeni, rozsiedli się tak jakby na dłuższą konferencję. Nie chciał ich z miejsca źle potraktować. Okazało się teraz, że daleka rodzina wuja Wilhelma była biedna. Chociaż zaanonsowali się zaczepnie i jakby tajemniczo, dając do zrozumienia, że sprawa jest przykra, oczywiście dla Filipa. Oczekiwali momentu, kiedy rację ich pozwoli im uzasadnić. Pań było trzy, dwie starsze, jedna młoda, dwóch starych ramoli, jeden młody, i jeszcze z gości nie proszonych czwarty, na którego od razu zwrócił uwagę. Był odmienny, czerstwy, o szerokiej, spalonej twarzy, alkoholicznej, fizycznej, ubrany prosto ze świątecznej szafy, mimo to świeższy od pozostałych. Ten mu się spodobał, chociaż także zaczął posępnie i jakby ze zwiniętą pięścią. Filip zbagatelizował więc przewodniczącego ramola i zwrócił się do tego, który widział mu się tragarzem albo woźnicą, może drobnym przedsiębiorcą od wywózki śmieci.
Najstarszy mandatariusz wyjął z teki plik papierów. Nastała cisza.
— Niestety, młody człowieku — zaczął — pańskie zadufanie jest karygodne.
— Pan zostanie — rzekł Filip do tragarza — a reszta wont!
— Jak to?! — zerwali się z krzeseł: — Co to znaczy? To jest obraźliwe. Nasze jest prawo! — Paniom zatrzęsły się pióra: — Pan nawet nie raczy wysłuchać?!
— Precz! — powtórzył Filip. — A pan zostanie.
Staruszkowie odwrócili oczy od Filipa. Najstarszy rozkazał paniom iść za sobą i wszyscy wyszli. Już z sionki powiedział:
— Tą drogą zdobyty majątek nie będzie służył zdrowiu!
Został ten, którego Filip wyróżnił, właśnie, okazało się, zdrajca.
Pomrugał siwym okiem, wytarł wolne krzesełko chusteczką i usiadł.
— Chodź pan — rzekł Filip z prostacka — to pana oprowadzę. Pomoże mi pan odnaleźć, gdzie tu może być coś do wypicia.
Idąc rozmawiali. Filip dyskretnie podtrzymywał prostaka, żeby się nie zaplątał w dywan.
— Tyle zwierząt — powiedział patrząc pod nogi. — Dużo ścierwa padło od kuli, zanim powstał taki dom.
Filip jeszcze tego zakątka nie widział — trafili do sypialni starego samotnika — wytapetowanej różnymi fotografiami, o różnej treści. Zawrócił gościa już z progu i skierował dalej.
— Więc pan jest przewoźnikiem? — zapytał.
— Nie jestem przewoźnikiem.
— To co pan robi przy tym przewożeniu?
— Powiedziałem, że nic nie przewożę.
— Sprzedażą, czy by się pan zatrudnił?
— Mógłbym sprzedawać.
— No, a przewieźć?
— Mógłbym.
— A pan mówi, że nie jest przewoźnikiem.
— Niech będzie.
— Konie pan ma?: — Mam konie.
— To jakże nie jest pan przewoźnikiem.
— Już panu powiedziałem: niech będzie. Jestem handlowcem. Co pan chce sprzedać?
— Wszystko. Absolutnie wszystko, jedno po drugim, do fundamentu, a potem zrobimy pożar.
— Wydaje mi się, że pan żartuje sobie ze starego człowieka.
— Zaraz dojdziemy do pańskich zysków i wtedy nie będą się panu wydawały żartami. Bierze pan procent od sprzedaży... jaki?
— Dziesięć.
— Nie. Pięćdziesiąt.
— Pan żartuje.
— Tak. Ale co to pana może obchodzić. Dostaje pan pięćdziesiąt, i to jeszcze nie wszystko. Niech pan to sobie napisze, ja panu podpiszę. Nie będę pisał.
— Pan postępuje nierozsądnie. Jest to coś takiego jak roztrwonienie.
— Jeszcze słowo, a zawezwę tu kogo innego. Ja pana nie prosiłem po to, żeby pan mnie traktował uwagami moralnymi. Wtedy bym zaprosił kogo innego i za darmo. Więc?
— Ile?
— Pięćdziesiąt.
— Zgoda.
— Kto wyceni to śmiecie? Pan?
— Mogę. Jestem człowiekiem uczciwym.
— Niech się pan zbytnio nie fatyguje z tą uczciwością, mnie zależy na czasie. Okiem, okiem oceniać, zetlałe do pieca i pod zapałkę, zeprzałe żelazo do dołu, zjełczałe perfumy w kubeł, perły do worka, ile pan może unieść na raz pereł?
Po raz pierwszy uśmiechnął się:
— Wie pan, ja nawet nie podpiszę z panem żadnej umowy, zrobi się tak, jak pan każe.
— No wreszcie — uścisnął go za ramiona. — Ile pan ma lat?
— Pięćdziesiąt jeden.
— Chciałbym, żeby już do końca życia nic pan nie robił.
— Szkoda, szkoda, wie pan, tego całego bogactwa...
— Jak pan myśli, gdzie to może być, gdyby było?
Tamten pojął od razu. Filip już przedtem dostrzegł drzwiczki.
W specjalnym oszalowaniu stały skosem butelki wina, kilka, musiała być jeszcze piwnica, z wódek był zaledwie likier i jakaś nalewka.
Stary odkorkował:
— Mam już kieliszki — pokazał w dłoni — już one same... — uniósł pod światło.
Filip napełnił, wypili: — Jutro na pana tu czekam, godzina ósma rano.
Gdy stary wyszedł, Filip wyciągnął się na dywanie. Jeszcze przed zaśnięciem przypomniał sobie Piantę.
Wiedział tylko o niej, że w pierwszym rzucie nie zrobiła kariery, mieszkała z ojcem, pracowała dorywczo, w domu była bieda. Nawet stroje, które zaczynała już mieć, zeprzały, buty się wykrzywiły i podżarła je pasta.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.