Złoty robak/Schody

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Schody

Klekotał żółty wiatraczek z nazwiskiem Bohm-Cykoria, na głos dzwonka tak uroczystego, że mogła wyjść msza śpiewana, ukazała się sprzedawczyni biała, jakby wyszła ze skrzyni z mąką, pył mączny obrzeżał jej rzęsy, rogowe guziki białego fartucha były ostrzejsze.niż wyraz mrożonych oczu. Benedykt kupował pośpiesznie: „pełny zestaw” na kolację: „improwizowaną”. Lubił tego rodzaju podnoszące określenia, które upiększają życie tak jak każda ilość odpowiednio odważonych słów. Słów, które chleb przemieniają w ułamek Chlebowej Góry, upieczonej na słońcu. „W obliczu rzeczywistej wagi.” „Oblicze rzeczywistej wagi słów”: już samo to brzmi apetycznie. Można jeść, kroić, śpiewać. Szczęśliwy, kto nie przywiązał się zbytnio do ludzi. Podśpiewywał.
Bał się, tak jakby psy zostawił w domu przy drzwiach uchylonych, miał to fatalne przeczucie, że Filip, gdy tylko się obudzi, zacznie wychodzić z jego pokoju. Szperać na pewno nie szperał, list był dobrze ukryty w sienniku. Mógł zresztą leżeć na stole, pod tym względem Filip był sennym bałwanem. A zresztą, do czego doszło, przyjaźń i tajemnica?
Nie mógł sobie jeszcze „uświadomić w pełni okazyjnego szczęścia raz na lat czterdzieści”: „zaćmienie gwiazdy Wenus”. Żartobliwość myśli wokół Filipa była tylko parawanem wzruszeń.
Najważniejsze, co Filip przed chwilą ujawnił, to przeczucie „impotencji duchowej”. Jeśli to prawda, nie byłaby to już skaza, byłaby korozja. Jak ratować człowieka, z którego duch się ulotnił? Co mu powiedzieć, że duch z powrotem wstąpi? Wyobrażał sobie, że gdy wróci z produktami na kolację, usiądą przy stole i potoczy się rozmowa. Cierpka, wartka, w cztery oczy, dwóch mężczyzn.
Sklepikarka zatrzymywała ręce w powietrzu tak długo, jak długo Benedykt się namyślał, dobierał i dyskretnie przeliczał pieniądze w kieszeni. Jak wtedy w kawiarni, gdy Filigranowa uszkodziła leniwymi zębami pączek.
Ostatecznie wziął cztery kajzerki, po dwie na osobę, masło, ser szwajcarski — produkty skromne — lecz właśnie... i butelkę rumu. A może to świństwo nie do wypicia? Herbatniki z Murzynkiem, na pewno znakomite, do rumu. I na tym utknął, zastanawiał się jeszcze. Sklepikarka mogła podejrzewać, że się zakochał, że stało się coś nadzwyczajnego.
Zawsze kupował u niej jakby zażenowany, smutny, iż taki stwór jeść musi, wybierał byle jak, szybko.
— Przyjechała matka — powiedział.
— O — spojrzała w oczy — to jest piękny dzień. — Iz sympatii do nieznanej matki opakowała wszystko podwójnie.
A może to matka? — pomyślał Benedykt, nie panując nad myślami: — w pewnym przewrotnym sensie — znów wystrzeliła mu raca sformułowań: — w pewnym katastrofalnym sensie.
Mogła być sklepikarką. Przypomniał sobie — wszystko pośpiesznie — że kupiła kiedyś kurę, a potem ją sprzedała.
Należało się spieszyć, każda chwila mogła przynieść niepożądaną zmianę. Wszedł na schody, spojrzał w górę.
Stało się to, czego się bał najbardziej. Filip opuścił jego pokój, schodził w dół, wlókł za sobą poły zielonego płaszcza, odbijał się dłonią od ściany, szedł na całą szerokość, jakby się staczał i spadał. Hałasu robił „ponad miarę”. Frankowska mogła nastawić uszu. Także córki, bez potrzeby, i najmłodsza; mogło dojść do zamieszania. Filip był niebezpieczny w zetknięciu z każdym nowym człowiekiem i mógł przejść na stronę nowego.
— Pan? — Benedykt zagrodził mu drogę. — Już? Jakże to? A ja... — czuł w palcach kwadratową butelkę rumu i pomyślał: pewno świństwo nie do wypicia. Rozbiję mu łeb tą butelką. — Dokąd? — spytał prawie opryskliwie. — Nie może pan sekundy...
— Przepraszam — powiedział Filip — ale...
— Nic: ale! Przyniosłem kolację.
— Chodźmy.
— Dokąd? — zagrodził zejście.
— Czemu pan mówi szeptem? — zapytał głośno Filip.
— Nie chcę hałasować.
— Dlaczego? Schody są do hałasowania.
— Wyspał się pan?
— Nie spałem..
— Wszystko: nie. Kupiłem...
— A, to weźmy to ze sobą. Co pan kupił?
— Takie drobne rzeczy. Rum.
— Tym lepiej.
Nie objawiał decyzji ani pójścia, ani powrotu. Trzymał się ręką ściany. Był blady.
— Aha — powiedział. — Tak, tak, nóż. Przypomniałem sobie, muszę kupić nóż rzeźnicki.
— Dlaczego pan ustawicznie kłamie?
—...Nie mam pieniędzy, muszę się zabrać do pracy, przeputałem, ładne słowo, byłem w Paryżu, po drodze przegrałem jak Świnia, także ładne, nie, nie, nie chciałem tych pieniędzy po starym świntuchu, który mnie nienawidził, chciałem się pozbyć, sprzedałem, oddałem długi, reszta przez okno. W tym jednym zeświniłem się, że zatrzymałem resztę, ale i to oddam. Zwierzyłem się panu, co? Już pan wie o mnie. A miał pań stracha, że żyję z rozboju, sutenerstwa. Musiał pan tak sobie nieraz pomyśleć, badając człowieka.
— Paryż... Piękne miasto... Chciałbym kiedyś powiedzieć: byłem w Paryżu.
— Paryż i rzeźnia miejska; będzie pan w Paryżu. Chcę kupić sztylet do szlachtowania. Żeby mieć własny, nawiązałem stosunki, znam ich kilku, bardzo przyjemni ludzie, interesują mnie zwierzęta, potraktowali mnie, nie potraktowali źle.
— Ile pan przegrał? W Monte Carlo?
— Nie. Grałem w szulerni. W Hamburgu. Łajdackie miasto. Lokaliki. Niesłychany klozet. Zwierzęta opoje. I ta czarna mgła zboczeńców. Panie w sztylpach. Panowie w astrach. Przegrywa się w ogóle, wygrywa się na ile. Przegrałem tyle, ile chciałem przegrać, niech mi to będzie wolno. Prowadzi pan statystykę?
— Nóż rzeźnicki?
— Nie nóż, tylko sztylet. Tu na dole jest sklep na rogu. Stoi tam za kontuarem Brazylijczyk o jednym oku. Jak on może do jednego oka nosić czarny wąsik? W Europie nikt by tego nie zrobił. Słuszne tylko, że jest taki blady.
— Znam go przez szybę. Rzeczywiście, zawsze stoi lepszym profilem i jakby kogoś wysłuchiwał, choć nikogo nie ma.
— Blady, jakby mu już krew spłynęła. W celach reklamowych. Morda to niesłychana i nic nie ma wspólnego z Brazylią. Jest po prostu alfonsem. Pociski dum-dum można u niego kupić. Nie mogłem się zdecydować. Chociaż wziąłem już zaliczkę na wyjazd.
— Pan wyjeżdża?
— Proszę się nie niepokoić, będzie to spotkanie w tym domu, gdzie pan ma wystąpić. U pana konsula, ojca Elizy, który postanowił przy pana pomocy zadrwić ze swych gości, i już to omówiłem; będzie pan proszony. Nie zapominam o zobowiązaniach, nawet pokrótce scharakteryzowałem pańską osobowość w przychylnych słowach, sam pan się o tym przekona. Potem, zaraz potem wyjeżdżam statkiem, który transportuje bydło nocą, na rano do rzeźni. Płynął pan kiedy statkiem z bydłem?
— Nie płynąłem.
W tym momencie Filip go wyminął, zszedł jedno piętro niżej i niespodziewanie usiadł na stopniu schodów. Tak fatalnie, że naprzeciw drzwi pani Frankowskiej.
— Panie Filipie, ja błagam...
— Boli mnie głowa — odpowiedział.
— Kieliszeczek — szepnął Benedykt, nachylając się nad nim. — Wróćmy do mnie, to dobrze panu zrobi. Winien jestem rewanż.
— Zobaczy pan — Filip ujął swą głowę w dłonie — jutro będzie wiatr. Zawsze przedtem boli mnie głowa. Potworny ból głowy. I wiem z góry, że znów jutro popadnę i zachowam się, pan by powiedział: niestosownie.
— Wiatr? Uderzy pan kogoś? Prawda?
— Bardzo trafnie pan wydedukował.
— Wydedukowałem?
— A co? — zapytał głośno.
Otwarły się drzwi. Przez szczelinę wyjrzały oczy pani Frankowskiej. Zaraz potem przybiegła młodsza córka:
— Mamusia prosi... Ze panowie tak niewygodnie na schodach rozmawiają... Bardzo prosi do nas.
— Kotuś — wstał Filip, rozmyślnie rozmiękczając to słowo. Pogłaskał ją po gło/wie. — Podziękuj i powiedz mamusi, żeby się wypchała. Wypchała — powtórzył, słodząc, i zapytał jeszcze: — Czy ty mnie rozumiesz?
Benedykt w pierwszym odruchu chciał uciec.
— Powiesz? — zapytał Filip. — Patrzysz i nie rozumiesz.
Była tak przejęta, że chyba nie słyszała. Wpatrywała się w Filipa, ukazując w różowych dziąsłach kryształowe ząbki, naszykowane do ugryzienia bułki, którą ukryła w dłoni za plecami. Jej białe oczy obtoczyły Filipa jak w pszennej mące. Zniósł to, pochylając głowę jak w rękach fryzjera.
— To powtórz — zachęcił.
Nie powtórzyła.
— Żeby się wypchała — powtórzył.
Powtórzyła:
— Żeby się wypchała.
Ale chyba nie słyszała, co mówi, bo się uśmiechnęła.
Benedykt ukrył się wyżej i przywarł do ściany, żeby być najmniej widoczny.
W drzwiach ukazała się pani Frankowska. Prosiła Filipa rzeczywiście. Zrobiła to bardzo uprzejmym gestem:
— Bardzo pana proszę.
— Wejdźmy — rzekł Filip do Benedykta, ujawniając go, skrytego w cieniu, szerokim gestem. Przywitał się z panią Frankowską i pocałował ją w rękę dwukrotnie, aż cofnęła ręce. Zobaczyła Benedykta:
— Panowie się znają?
Filip powiedział:
— Znamy — i dodał: — powiedziałem: niech się pani wypcha.
Nie rozumiała, patrząc przyjaźnie na Benedykta, który cofał się dyskretnie w górę schodów. Nabrał teraz w jej oczach znaczenia: — Nic mi pan nie powiedział.
— Córka pani — rzekł Filip — umie się znaleźć, jest bardzo na miejscu.
— Ach, panowie się znają — jeszcze raz dotarło do Frankowskiej. Była przejęta. Wstecz. Patrzyła na Benedykta.
— Nie będziemy, panie, zabierali czasu — powiedział Filip, wchodząc równocześnie prosto do pokoju. — Ho, ho — wyraził zachwyt. — Spodziewałem się, że tu aż tak... A stryszek pani podnajmuje, pies z nimi tańcował. — W przedziwny sposób znów nie słyszała tego: pies z nimi...
— Podnajmuję, panie — odpowiedziała, też w dziwny sposób zostawiając z ducha pytania ten zwrot: panie.
Spojrzała na Benedykta i jego pakiety.
— Może pan tutaj podjąć swego gościa.
Filip zerknął na przejście do łazienki, jakby miał stamtąd dolecieć pisk zamkniętej na klucz starszej córki. Młodsza usiadła na kanapie, na wprost Filipa.
— Wstań — rzekła matka — ustąp miejsca panom.
Filip skinął na Benedykta:
— Będziemy tu tylko chwilkę. Żadnych długich zdań...
— Niech pan — rzekł głośno i dość szorstko — powiedziałem, nie rozwleka... nie rozkłada tego tutaj, nie szeleści papierem, nie gospodarzy... Pani — zwrócił się do Frankowskiej, zapominając jej nazwiska —...nie przypuszczałem, że tak urocze mieszkanie... — Słowo: urocze rozwlókł. — Jest mi niezmiernie miło — ledwo usiadł, wstał — proszę wybaczyć, czas na mnie...
— Tak krótko? — załamała dłonie, ale skoro musiała, to się grzecznie zgodziła na kiedy indziej.
— Innym razem — podziękował ukłonem.
— Jakże to?
Wyraziła zdumienie i żal. I zaraz radość, że jednak innym razem. Ledwo usiadła, wstała.
— Jestem niepocieszona... skoro jednak obowiązki...
Byli już na schodach. Benedykt z zawiniątkiem. Czuł bezowocność wszystkiego. Szedł za Filipem. A może Filip rozmyślnie wodził go z tym kłopotliwym bagażem?
Byli już na ulicy. O nic nie zapytując, szedł za Filipem. Minęli sklep z nożami, Filip nawet nie zerknął, szli dalej, Filip przyspieszył kroku, jakby szedł do jakiegoś celu. Zeszli spadzistością rynku w prawy róg, dopędziła ich młodsza:
— Pan zostawił kapelusz.
Wziął z jej ręki:
— Chodź z nami.
— Mamusia...
— Wytłumaczysz.
— Dokąd idziemy? — zapytał niespokojnie Benedykt.
— O, pan ją wytłumaczy przed matką... Jak ci na imię, zapomniałem.
— Genowefa.
— No to chodź. Grasz na fortepianie?
— Nie.
— To graj.
Poszła.
— Panu tak niewygodnie — zwróciła się do Benedykta, lecz spojrzała na Filipa: — ja to wezmę. — Wzięła pakieciki z rąk Benedykta. — Czemu mam grać?
— Zobaczysz. Mamusia cię za to bardzo pochwali. Muzyka przynosi szczęście.
— Tak, tak, mamusia jest stworzona do tego, żeby mnie chwalić.
— Kpisz z matki?
Skręcił nad śluzy, przeszli żelaznym mostkiem nad zastawnią. Z drugiej strony czarnej wody były kasztany, pod nimi trawnik, szeroki zjazd do mennicy i do młyna. Stare brzozy, spadające gałęziami do wody, rzęsa, kilku rybaków z blaszankami. Dalej wzgórze, na wzgórzu park i rzadko stojące czerwone piętrowe kamienice, jak koszary wśród alejek wytyczonych cmentarnymi krzakami, owocującymi w białe kulki nad czarnym, miałkim szutrem wijących się przejść ku niskim bramom, każda o białej kuli światła i białym obrzeżeniu wapnem, jak w koszarach.
Filip wszedł do jednej z bram, za nim Genowefa, huśtająca w rękach pakiet, na końcu Benedykt. Z sieni zeszli w dół, tak jakby do sutereny. Lecz korytarze były tu szerokie, czyste, puste, oświetlone gazowymi lampami ledwo, ledwo. Posadzka kamienna z szerokich płyt, wychodzonych, wklęśniętych jak rynna. Zapukał do ciemnych drzwi. Ktoś tam długo podchodził. Filip spojrzał na zegarek i dał przyjazny znak, że właśnie jest dobra pora. Wydało się, że zza drzwi doleciało huczenie niskiej struny instrumentu jak w studzience wodociągu. Otwarły się drzwi szybko, ktoś poprosił do środka, weszli. Wpuścił ich bardzo stary człowiek, otyły, o głowie tura, nawisłych policzkach, powiekach, łysy, lecz i owłosiony jakby rzadkim porostem, krótki, zaparty w sobie, uśmiechnięty spod ciężkich powiek, też ledwo. Był w czarnych spodniach, białej kamizelce. Palce miał krótkie, podgięte, robił wrażenie starego rzemieślnika, który zszedł do podziemia, tyle tylko że rękawy miał nie podkasane i złote spinki w mankietach. Pod szyją jedwabny turecki szalik, w kieszonce kamizelki złotą, długą cygarniczkę. Zaraz przy drzwiach wisiał sztych przedstawiający widok ogólny miejscowości Cremier. Było to napisane pismem z angielskich sztychów.
— Moi przyjaciele — rzekł Filip i podał mu rękę. Ten zaprosił do środka, odszedł w głąb i więcej tak jakby się gośćmi nie interesował. Filip zwrócił uwagę Genowefie, żeby nie stukała obcasami. Uczepiła się więc jego ręki, trzymając pakiet drugą.
Stary poszedł trzeszczącą podłogą w stronę okienka.
— Słucham — powiedział Filip, bo okazało się, że w jakiś sposób rozmawia. Podłoga, mówili o tym do siebie, przeklęta ta podłoga, nikt się tym nie chce zainteresować.
— Już teraz mam czas — rzekł Filip. — Przyślę panu majstra.
Od drzwi w głąb biegła wąska kiszka pokoju, wybielonego, z wielkim drewnianym łóżkiem, zasłanym wysoko poduszkami, potrójnym okienkiem pod sufitem. Na parapecie okna stały kwiaty i za szybkami przechodziły nogi przechodniów.
Pokój miał kilka gradacji, od okna coraz niżej, najniżej, w głębi stał pulpit z rozłożonymi kartkami nut, o krawędź łóżka oparta była wiolonczela jak kadłub upieczonego ptaka o korpusie kaczki. Wiolonczela na szczupłej nóżce stała niebezpiecznie i jakoś ryzykownie luźno, zahaczając gryfem o biel nakrochmalonej poduszki. Była tu najpiękniejszym przedmiotem i odbijała się zygzakiem w nawoskowanej posadzce. Gospodarz trzymał w ręce smyczek. Smyczkiem tym poprosił o zajęcie miejsc, smyczkiem tym dotknął kartki na pulpicie, tak jakby jej nie dotknął, i usiadł na krześle. t
W dość dużej odległości od muzyka Filip usiadł na bardzo niskim stołeczku, tuż przy samej podłodze, kapelusz położył u nóg. Kazał dziewczynie usiąść na gradusie obok, a Benedyktowi pokazał krzesło obok dziewczyny. Muzyk bez słowa wziął wiolonczelę w ręce, umieścił między kolanami. Gramolił się przy tym powolnie, podsuwał krzesło, poprawiał, odsuwał i nagle przestał się gramolić.
— Słuchaj — nachylił się do Genowefy Benedykt — ja nie biorę odpowiedzialności przed twoją matką.
— Nie, nie, z panem Filipem ja mogę.
Człowiek porządny, pomyślał z goryczą Benedykt, nie budzi zaufania przez swą nijakość. I nie budzi entuzjazmu. W nijakości, rozumują, może się mieścić coś gorszego niż jawne łajdactwo. A może nie bez racji?
— Chodź tu bliżej — powiedział Filip do Genowefy. — Pan będzie teraz grał.
Genowefa przesiadła się, przenosząc troskliwie tyłek jak szklankę, i usiadła u stóp Filipa obok kapelusza. Trzasnęło krzesło pod Benedyktem, więc poprawił je na podłodze.
Genowefa popatrzyła w górę na Filipa:
— Czy to już?
— Pan gra — szepnął.
Pokręciła głową, ale zaraz znieruchomiała. Zadarła głowę kierując w stronę muzyka. Dziwiła ją, być może, szybkość palców w stosunku do nikłości początku grania. Dwa, trzy razy odwróciła głowę, patrząc na Filipa, czy uznaje, że wszystko to jest w porządku. Filip uspokoił ją, uderzając palcem w plecy:
— Cicho.
Benedykt nie znał się na muzyce, nie słyszał jej, ale chciał wiedzieć. Chciał sprawdzić, czy Filip naprawdę słucha. W tym miał doświadczenie. Więc patrzył na twarz Filipa, aby go przyłapać. Poprawiając trzaskające krzesło, rozmyślnie cofnął je trochę wstecz. Widział profil, zasumowany w „przededniu”, lecz to jeszcze nic. Śledził teraz, czy profil weźmie udział, czy po chwili nie wpadnie w bezmyślne trwanie. Czy uzależni się od zmian, jakie będą zachodziły w emisji głosu instrumentu?
Filip prawdopodobnie słuchał, choć zawsze, Bóg raczy wiedzieć, ile jest tego słuchania? Ale nie wiedząc, że jest obserwowany, trwał, być może, prawidłowo, a nawet jak gdyby się wstrząsnął.
— Popatrz — nachylił się do Genowefy, a Benedykt natychmiast przysunął głowę. — Filip powiedział: — Ten człowiek... Tsss... — powstrzymał jej poruszenie.
Poruszyła plecami i odwróciła twarz do twarzy Filipa.
— Tam patrz... ciiicho... — nakierował ją palcem.
Benedykt jeszcze bardziej przechylił głowę ku nim.
— Niech pan patrzy i słucha — zaszeptał Filip z nieoczekiwaną łagodnością — ten człowiek...stracił poczucie wszelkiego bólu... On nic nie wie.
Odwrócił się i słuchał.
To rzeczywiście... — myślał Benedykt — to rzeczywiście....
— Tssst... — pod małą trzasnęła deska.
Ona nic z tego nie rozumie — myślał Benedykt — jak mysz w pudle.
Muzyka rozwinęła się, cięcia i śpiewy strun skrajnych nakładły w powietrzu warstwy jak w bankuchu z walca, i jeszcze się obracały, razem z powietrzem.
— Co to jest? Czyje? — spojrzał na Filipa.
Lecz Filip go nie słyszał.
Benedykt patrzył na ręce i twarz starego. Głowa była uniesiona, oczy wpółprzymknięte, zaledwie szparki, straszliwa zwinność i siła, bezwzględność jak przy morderstwie, palce kilkakrotnie szybsze od melodii.
Filip był zasłuchany, uniósł dwa palce prawej ręki i zostawił je w powietrzu, śmiesznie. Jak Stwórca Michała Anioła, kreujący Adama. O nie najwyższym formacie cech męskich.
Filip jak gdyby coś schwytał i zatrzymał, nachylił się do Benedykta i powiedział szeptem:
— Nie ma... Nie ma.
Była w tym powiedzeniu moc, jaką przynoszą odczucia najbardziej kruche.
— Niczego nie ma na świecie — uśmiechnął się Benedykt, próbując utrafić — prócz...
Filip nie zareagował. A gdy po raz drugi Benedykt nachylił głowę ku niemu, gestem zniecierpliwienia kazał mu poniechać..
Czy Filip już kiedyś tego słuchał?
W muzyce pod okienkiem zaczęła się gonitwa, baryton zadrgał w korpusie instrumentu, tańczył, muzyk się przyczaił. Ktoś, kto wyrywa z dna morza śliskie kamienie, nie pokonuje większego wysiłku.
Benedykt ogłuchł, znów zaczął patrzeć na Filipa. Muzyki było już tak pełno, że postać dziewczynki ledwo świeciła. W białej sukience na posadzce. Czego nie robi miłość? Filip miał złą twarz, zawiedzioną, urwała się melodia, stary skończył nagle, choć muzyka projektowała się jeszcze jak warstwa płynąca z logicznego ciągu. Nastała cisza.
Filip jakoś zbyt szybko skinął na Benedykta i pokazał pakiet:
— Rum? Nic lepszego. Mistrz uwielbia kieliszek rumu.
Wstał i podszedł do mistrza. Stanął przed nim, nachylił się, tamten podniósł głowę. Wziął rękę Filipa w swoją dłoń. Milczeli.
Kabotyn? Filip. Kim on jest? Kabotynem?
Lecz w tym momencie mistrz wstał i pocałował Filipa w czoło.
Benedykt opuścił wzrok ku ziemi. Szczęście, że wstała Genowefa i trzasnęła posadzką.
Filip przemówił pełnym głosem:
— Słowo honoru, tak być nie może. Z tym trzeszczeniem. Jeżeli mucha...
I dalej już potoczył swoim sposobem: rum, komu? Trzy kieliszki, co my tam jeszcze mamy? Przyślę stolarza. — — Jest nieuleczalnie chory — szepnął do Benedykta. — Nic mu już nie zaszkodzi, a uwielbia rum.
— Mucha! — krzyknął. — Na palcach do mnie! Nie psuj ciszy. Pan Benedykt zaraz cię grzecznie do domu odprowadzi. Podziękuj mistrzowi. Powiedz, czy ci się podobało. Powiedz mistrzowi prawdę.
I zaprowadził ją przed mistrza, palcem celując w jej plecy.. Plecy drżały ze strachu. Przed starym człowiekiem.
Który roześmiał się właśnie, przechylając głowę w przenikliwą jasność, w szeroki, złoty uśmiech, dziecinny, koleżeński. Jak człowiek, który wykonał najwyższy Wysiłek, dzieło zamknięte w trzystu dwudziestu sekundach. Tak bowiem obliczył Benedykt. Ponownie spojrzał na zegarek. Było już późno, noc prawie, teraz dopiero na skraju komody ukazała się szklanka nie dopitej herbaty.
Idąc tutaj nie zapytywał dokąd, Filip nie lubił pytań, wychodząc także o nic nie zapytał.
Po chwili zaryzykował:
— Kiedy?
— Pojutrze. Temat: zabójstwo z litości. Jeszcze porozmawiamy o szczegółach.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.