Złoty robak/Zabójstwo z litości

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Zabójstwo z litości

Zabójstwo z litości” — wejść w podobny temat „lekką ręką”, z udziałem władz umysłowych, znaleźć w locie przewrotny punkt zapalny, wiedzieć, co może być wiedziane. A jeżeli nie wiedzieć, to skoczyć, zaskoczyć, zdobyć przewagę, posuwać się skokami naprzód, zanim nieprzyjaciel zdoła zwinąć druty telefonów polowych. Czyli, zanim zorientuje się w słabościach. I równocześnie zacząć wplatać, koniecznie wplatać inne tematy, aż po zaprzeczenie zacności istniejącego porządku, aż do anarchii. Doprowadzić do rumieńców, do białej gorączki, i wciąż się wymykać. Ogólnie wystąpić jako „obiecujący młody człowiek”, którego „zły duch” tu zaprosił, lecz i nie taki głupi. Wygadywać „głupstwa”, które nie są — dzięki swemu gatunkowi — takimi głupstwami, gdy im się przyjrzeć bez uprzedzeń. Otóż to! W tym celu mocno obstawić wywód logiczny.
Są sformułowania, które muszą wywołać irytację, szczególne, oparte na pewności siebie i nawet grzecznej, lecz beztrosce człowieka, który nie jest związany z niczym, nie ma nawet złotego zęba w sienniku. Barykadować się ze wszystkich stron byle czym, stołeczkiem, komódką, kwiatem lotosu, lecz podanym w blaskach. Windować każde zdanie. Tak, aby wywołać okrzyk: „No, proszę! W ten sposób dyskusja na gruncie realnym jest niemożliwa!” A jest! Mieć przygotowane hasła, przeciw którym w odpowiedzi można tylko hamować wściekłość, rozkładać ręce, odwracać się plecami. Tu można zainstalować huśtawkę, to znaczy cofać się tak, aby wreszcie wydawało się, że nastąpiło porozumienie. A po chwili znów się okazać niepoprawnym. Najlepiej odwoływać, się do zdrowego rozsądku, nazywając go przez elegancję, trochę inaczej. Można też w zaawansowanej już dyskusji nagle przyznać komuś rację, przyznać z płomieniem w oku. I nagle z tej przyznanej racji niechcący wyciągnąć wręcz odwrotne wnioski i powołując się na przyznane racje, odskoczyć w gęstwinę zupełnie nieznaną. Nie dać się złapać za rękę. Można też głosić ogólne i smutne, nawet pokorne przewidywanie, że źle się będzie rozumianym, że się przeprasza. I rozszczepiać to złe rozumienie na różne motywy, niby pełne niepewności, a przecież zuchwałe. Można też ostatecznie samego siebie źle rozumieć, mylić się i grać tym dowoli. Wciąż mówiąc: to moja osobista omyłka. W zuchwalstwie popełniać błędy, które proszą się, żeby je ktoś skorygował. Te korekty-pouczenia mogą być niezłą gratką, placykiem dziecinnej zabawy w klipę. A może by, myślał Benedykt, opracowując swe pierwsze wystąpienie, może by mieć przygotowane przystawki, coś w rodzaju kanapek na sam początek, drobiazgi słowne, podsuwane tu i tam, jakieś powiedzenia, anegdotę z dwuznacznym morałem?
Gdy przystąpił do pracy nad tym zadaniem, nie było już tak radośnie. Temat litości postanowił poprzedzić czym innym. Zajęło mu to dość dużo czasu i zaczął tracić wiarę. Lecz gdy wpadł do niego Filip z garniturem na występ i zawiadomił, że to już dzisiaj, powiedział, że jest w zupełności gotowy. Wiedział, że gdy gong uderzy, wszystko zajaśnieje mu w głowie. Jedyna potrzeba, jakiej wymagał, to aby go ktoś poirytował: świat posuwa się naprzód dzięki tym czy innym gniewom. O! Jest to argument w dyskusji.
Potem zdarzyły się te wiadome, nieoczekiwane przykrości. Zniknięcie Filipa przy wejściu, pomyłka, pobyt w kuchni, wyjście do ogrodu, w ogrodzie awantura i krew na trawie, wstrząsające poznanie Angeliki, plątanina faktów i bez przerwy wstrząs, wywołany poznaniem Angeliki. Nieodwołalny już wstrząs i lekarz, zniesienie rannej Elizy do mieszkania i decyzja pana domu, aby zabawa trwała dalej, jakby nigdy nic, radość świńskiej twarzyczki Pianty, która bawiła się jak osoba, która nie zdaje sobie sprawy, gdzie jest, i wszędzie było jej pełno — miłosierdzie Angeliki, „czuwającej przy łożu rannej” — skrzyżowanie wszystkich niepokojów, wzruszeń i wstrętów naraz, szum alkoholu w głowie, plątanina nóg i strach, absolutny strach przed włączeniem się do rozmowy, strach jak przed skokiem w nieznaną głębinę.
W alejce ogrodu zjawił się Filip, dostrzegł Benedykta na tarasie. Z daleka już zawołał:
— Teraz! Na co pan czeka? Bo zabiję z litości... — wskoczył na stopnie tarasu i uściskał Benedykta serdecznie jak brata. Był zupełnie pijany.
Pan domu podał komunikat, że wszystko jest w porządku, że nic się nie stało, przeprosił za to głupstwo i dodał, że córka czuje się lepiej niż przed wypadkiem, a sprawca dobrowolnie poddał się torturze i klęczy w kącie. Obrócono więc w żart.
Chętnie ten żart przyjęto. Odezwały się śmiechy, pary i grupki znów rozsnuły się wokoło, za chwilę miała nastąpić kolacja, przed kolacją jeszcze koncert: skrzypce, wiolonczela, a przy klawesynie jakaś wyrośnięta, natchniona dziewczyna, która już podeszła do instrumentu, i nie znając wstydu, dłoń przyłożyła do czoła.
Już przeszło pół godziny Benedykt stał na tarasie przy jakimś wazonie. Przed chwilą w wazonie tym Filip zgasił papierosa. Benedykt patrzył na złoty ustnik. Nagle, stojąc przez moment ni to z Benedyktem, ni to patrząc gdzie indziej, Filip dostrzegł to spojrzenie. Schylił się i wyjął ustnik z donicy. A nie wiedząc, co z tym zrobić, zatrzymał w ręce.
Był dziś jak gdyby inny, upijał się, plątał bez celu, niewystarczająco pewnie. Widział to Benedykt i był zdumiony.
Ale żeby Filip Małachowski papierosy gasił w kwiatach? To było niepojęte. Gdyby bodaj zgasił i nie zauważył tego.
Filip, stojąc tę krótką chwilę z Benedyktem, jak gdyby przypomniał sobie, że miał poinformować: co, kto i jak, pokazać wybitniejszych głupców. Zaczął mówić, lecz nic mu z tego nie wychodziło. Był roztargniony, przedwcześnie znudzony, mówił bez składu, i nagle powtórzył to, co już kiedyś powiedział. Też to spostrzegł i dla rehabilitacji zdawkowo bluznął na docenta Kalinksy’ego. Lecz w połowie zdania uciął. Wydawało mu się, że to także już mówił, chociaż nie mówił. Przyłożył rękę do czoła, tak jak ta, co podeszła do klawesynu, i zamilkł. Patrzył już tylko, w którą stronę zniknąć.
Nie było chwili do stracenia, Benedykt ruszył przed siebie i zszedł z tarasu.
Wszedł na ścieżkę jak na trampolinę, zobaczył przed sobą światła, poczuł żwirek pod nogami, mignęły mu twarze typów, które przyjęły, że nic się nie stało, zatrzymał wzrok na młodym docencie, którego kandydaturę już dziś rozważał i o którym wiedział, że jest wybitny, znany, modny, otoczony: doktor nauk filozoficznych; blady, podobno wybity po pysku przez Elizę. Teraz więc w pełni godności, jak gdyby bohater. Bo kobiety docentów mogą lać do woli. Wszystko to była informacja Filipa z ostatniej chwili, sekundę przed jego ponownym zniknięciem.
W następnej sekundzie Benedykt wziął z tacy pokojówki filiżankę kawy i pod wpływem alkoholu krocząc aż nadto swobodnie, zatrzymał upatrzonego.
— Panie doktorze — powiedział — przepraszam najmocniej. Panowie... wybitni fachowcy... iż tak rzeknę, w dziedzinie najwyższej, stróże narzędziowni myśli ludzkiej, w czym bynajmniej nie przesadzam... jesteście, rzecz jasna, choć ręką sięgnąć, lecz daleko, my tutaj blisko, nisko, nie mówiąc o mnie...
— Wziął mnie pan, jak się zdaje, za Boga Ojca — rzekł z uśmiechem docent. — A ja wypiłem kawę. — Pokojówce, która szła cały czas za Benedyktem, oddał pustą filiżankę, a pokojówka podsunęła Benedyktowi cukiernicę, bo zapomniał o cukrze. Benedykt oddał nie tkniętą filiżankę z kawą i uwolnił ręce.
— O nie — powiedział z radością w głosie, — wręcz odwrotnie! Bogami są ludzie, my tu na dole, nic nie wiedzący, skromni kreatorzy swych istnień, a wy, z Nim czy bez Niego, z wiarą w Boga czy bez wiary, spisujecie za nas ostateczny rachunek. Myślę tedy, że mógłbym zapytać o moje konto.
— Patrząc panu w oczy — zwęszył docent zaczepkę i przyjrzał się Benedyktowi — myślę, że konto mogłoby być dodatnie, gdyby pan był łaskaw wyrażać się jaśniej. Nie mam pana w ewidencji, jeśli pan życzy sobie w tym stylu...
Benedykt przedstawił się i temu drugiemu, który stał po prawej ręce docenta. Ten drugi był jak gdyby akompaniatorem, który podkreśla mimicznie uroki słynnego docenta. Znając go widocznie dobrze, miał go jak gdyby na własność. Tym samym wszyscy nowi znajomi musieli przejść u niego coś w rodzaju rewizji celnej. Obrzucił Benedykta krytycznym spojrzeniem i czekał tylko, kiedy docent go spławi. Lecz docent był w przychylnym usposobieniu. Wymiętosiły go właśnie intelektualnie dwie zajadłe panie, dopytując przekornie o definicję miłości. Jedna z nich dawała wyraźnie do zrozumienia, że liznęła lorda Bacona. Który nie był Szekspirem, twierdziła figlarnie druga, i przekładał nade wszystko doświadczenia. Benedykt podsłuchał to, gdy po raz pierwszy na rekonesansie próbował zbliżyć się do grupy, która otaczała docenta. I odstręczył go wtedy akompaniator.
— Czy zauważył pan — Benedykt ustawił się teraz tak, żeby docent tylko jego miał w polu widzenia — czy zauważył pan to zjawisko, że ilekroć gdzieś się pan zjawi, zaraz w kimś podobnym do mnie wywołuje pan intencję zaczepki? Od razu są petenci. Prawie jak do spowiednika. Dotyczy to również lekarzy psychiatrów, a z innej strony biorąc, przedstawicieli jakiejkolwiek wyższej władzy. Przed psychiatrą każdy próbuje snuć intrygę, że jest cichym wariatem. Lekarz mówi wtedy: wszyscy, ja także, i odwraca się plecami. Przedstawiciel armii zapytany na przykład, jak brzmi komenda na oddanie salwy, obraża się, chętnie by wezwał żandarmerię, i w rezultacie zaczyna mówić o skórce zająca, jak to się ją ściąga. Filozof...
— Nie jestem.
— Pozwoli pan, jako znawca, koneser win z najniższej piwniczki ludzkiej, przywalonej najcięższymi kamieniami, pozwoli pan mi stwierdzić, że najczęściej, i to z miejsca, bywa pan indagowany. W sprawie tego kamienia filozoficznego...
— Tak, tak, jest tak w istocie.
— W lepszym wypadku proszony o pokazanie próbki swej specjalności. Tak jakby pan roznosił katalog barwników i jakby każdy przechodzień miał prawo sięgnąć i odrzucić odcień, dajmy na to indygo, który jest mu przykry. A pan z kolei był zobowiązany, iż tak rzeknę, puścić kolor. Kończy się to zazwyczaj, że fatygant oświadcza, iż także jest filozofem. Tyle że szczególnym. Należałoby tylko czekać, żeby pan zapytał, a potem łapczywie wchłonął ten jego kierunek, ten jego grymas, demonstrując w rewanżu na poczekaniu swój „warsztat” dla konfrontacji. Chodzi o to, żeby pan był zdumiony i w zdumieniu wyłożył wszystkie karty na stół. Bez reszty, nic nie ukrywając. Na przykład, czy istnieje życie po śmierci? I co pan o tym sądzi? A Stwórca, tak czy nie? Przytoczyłem tutaj prostaczków, lecz mamy przecież znakomitych ludzi, którzy czyhają tylko, żeby pana obrać z zasobu wiedzy, i którzy żądają w jakiś sposób, żeby pan się legitymował, nie ukrywał, zaniechał tego spokoju lub się nim podzielił, żeby pan natychmiast objaśnił, w którym miejscu świat stoi i co tam ostatnio, najostatniej, może już głodne psy myśli ludzkiej wpadły na trop i już szarpią za łydki Wielką Niewiadomą, a pan to egoistycznie ukrywa. Ja myślę...
— Ma pan wobec mnie dość rozległe zamiary, skoro sam wstęp zajął nam, powiedzmy, czas jednej kawy.
— Bynajmniej, od pana to zależy, mam zwyczaj zdążać do sedna szybko.
— Godne pochwały.
— Doktorze — powiedział Benedykt, unosząc ręce na wysokość piersi — a gdyby tak... lecz obawiam się, że nie przyzna mi pan racji... Fakt bowiem szczególny, zaliczam to do faktów... — ściszył głos i obejrzał się, jakby chciał sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje: — przyszła mi taka myśl, dość dawno, i jestem już po jej przemyśleniu, sięgnąłem mianowicie do samej istoty zjawiska i wyciągnąłem pierwszy wniosek, czy mógłbym się zatem z panem podzielić?
— Podzielić? Chce mnie pan czymś niezwykłym potraktować? Proszę pana bardzo — wykonał niedostrzegalny gest zniecierpliwienia, ale trwał w swej postawie anioła napotkanego w chmurach. Jego wątły tors układał się jakby w kształt walki z wiatrem. Ten z prawego boku zdawał się to odczuwać, przede wszystkim odczuwać; i stanowił osłonę. Wymienił krótkie spojrzenie z docentem. Z głębi domu doleciał próbny akord klawesynu, może szpinetu. Benedykt dostrzegł tę uprzejmą izolację i łaskawość. Prawdopodobnie czas cierpliwości minął.
— Bo musi pan wiedzieć — rzekł z małą irytacją — że dostałem się tutaj po prostu z ulicy, nikt mnie w gruncie rzeczy nie zaprosił, pana domu nie znam, nawet popełniłem omyłkę i dłuższy czas przesiedziałem w kuchni.
— O, przykre... — Lecz nie zdziwił się, patrzył spokojnie. Nawet nie wymienił porozumiewawczego spojrzenia ze współtowarzyszem.
— Znam jedynie pana Filipa Małachowskiego i panią Elizę, lecz nazwisko jej zapomniałem.
— To nie jest przykre. Pani Eliza jest wielkich uroków kobietą.
— Panną — wtrącił współtowarzysz, jakby to właśnie słowo wpadło mu prosto w usta.
— W ciąży — rzekł spokojnie docent. — Ale to przekracza temat, nieprawdaż, naszego spotkania.
— Chociaż wypadki rozegrały się niedwuznacznie — powiedział domyślnie Benedykt, patrząc na jednego i drugiego.
— Tak, tak, ale nie będziemy przecież tracili czasu na płaskie insynuacje.
Czyżby go mieli za wariata i próbowali odpowiednio potraktować?
— Wie pan — powiedział Benedykt — byłem kiedyś przypadkowo na wykładzie algebry u słynnego profesora. Sala nabita, z braku miejsca studenci siedzieli także na szafach. Mnie właśnie miejsce wypadło na szafie. Profesor podszedł do tablicy i napisał jakiś wzór, po chwili dopisał kilka znaków, zrobił pauzę i jeszcze dorzucił jeden. Wszyscy parsknęli śmiechem. Nic nie rozumiałem. I tak wykłady pełny rafinowanego dowcipu, trwał trzy kwadranse.
— No tak — skwitował ponuro współtowarzysz: — odliczając kwadrans akademicki.
— Otóż — podjął cierpliwie Benedykt. Znów poczuł się, jak wtedy przed Hieronimem, gdy próbował mu wytłumaczyć zasadę swego myślenia, znów pomyślał, że najtrudniej jest ludziom naszkicować to, co jest najprostszą treścią — otóż przyszła mi taka myśl, że każdy człowiek napełniony jest rytmem, nazwijmy to najpierw rytmem, jemu tylko właściwym. Ot, i cała tajemnica wszystkiego. Jest to flores z czyjegoś podpisu. Albo brak tego floresu. Kleks. Całe geometryczne wnętrze, ze sposobem rozumowania włącznie.
— Przyznam się, że nie bardzo pana rozumiem.
— A właśnie. Jeżeli obieca mi pan, doktorze, że się od razu nie zgorszy?
— Dlaczegóż miałbym się gorszyć? Zapewniam pana, że się nie zgorszę również i na końcu. Zgorszenie przystoi dewotkom, ludziom słabym. Nikt, kto ma poczucie siły, gorszyć się nie raczy.
— Dziękuję — błysnął Benedykt — czuję, z kim mam do czynienia. Bardzo dziękuję, panie doktorze.
— Ot na przykład, używając pańskiego słowa: „ot”, ciąża panny Elizy, czy jest w tym coś niewłaściwego? Kobieta silna, wiem o tym aż nadto, zdrowa, młoda i piękna, do tego stworzona...
Ten, który asystował, zatrzymał kogoś przechodzącego. Ten, co przybył, zaczął się przyglądać swoim dłoniom, zapytał o coś po cichu współtowarzysza. Kreol bynajmniej nie klęczał, stał w pobliżu.
Docent założył ręce na piersiach i pochylił głowę. Mógł tak czekać na oczyszczenie butów. Przybyła jeszcze jedna osoba, czwarta. Chyba nikt ich nie nasyłał. Rosło audytorium.
Czwarty był to ramol. Z kolei zaczął patrzeć Benedyktowi na ręce, jakby Benedykt sprzedawał fałszywe zimne ognie. — No, no — zagadnął. Trzymał srebrną papierośnicę w ręce. Po to tylko, żeby w nią bębnić. Na papierośnicy leżał monokl, połączony jedwabną tasiemką z klapą długiego żakietu. Ramol miał gębę zmatowiałą jak stare lustro. Docent czekał na to, co Benedykt powie. Ramol zapytał niecierpliwie:
— No i co? Nic? — Wyraził rozczarowanie, chociaż, rzecz jasna, niczego mu Benedykt nie obiecywał.
— Pana nie było — objaśnił Benedykt — gdy podjąłem ryzykowny temat.
— Jeszcze nie, jeszcze nie — uśmiechnął się docent, pełnym uśmiechem. Rzeczywiście był bardzo blady, bardzo wystrzyżony, zbielały w nocnym świetle, przejrzysty, o skroniach wklęsłych, w kolorze wytartej ściany, o pościąganej twarzy, jakby zbyt mało skóry wbito na kamionkę czaszki.
Przyłączyła się teraz jakaś wysmukła dziewczyna i dała znak współtowarzyszowi, żeby podszedł, bo jest coś do zobaczenia. Popatrzyła na Benedykta, zahaczając wzrokiem o jego uszy, i w końcu sama tutaj została.
— A ja daję słowo — rzekł z miłym uśmiechem docent — że pan jednak ma coś do powiedzenia.
Benedykt pomyślał o uszach. Być może, wyrcząc, rzuciły jakiś cień widoczny?
— Niewątpliwie — rzekł — mam, i dziękuję za wyrażone mi zaufanie. Powiedziałem o rytmie i zgorszeniu. Ze zgorszenia już mnie pan uwolnił. Ja teraz uwolnię pana od tego rytmu, który się przeciągnął.
— No właśnie — rzekł ramol, wcale nie proszony o słuchanie. Miał skupione oko celowniczego, rozdarte światłem. Gołe oko starca. Patrzył na Benedykta z obnażonym wstrętem.
— Mylę się ja? — zabębnił. — Czy to pan miał tu mówić o zabójstwie z litości?
Benedykt struchlał. Nie spodziewał się takiego ciosu i takiej zdrady. Kto to zrobił? Kto zdemaskował cały zamiar? Lecz nie było czasu.
— Wie pan co — rzekł do ramola brutalnie — jest tyle kierunków filozoficznych, ilu ludzi.
— Doprawdy?
— Jest pan zbyt surowy dla nas, panie prokuratorze — wyprostował się docent.
Więc tak? Prokurator?
Podeszła nowa postać, z nią trzech młodych ludzi. Nowa postać ciągnęła za sobą trzech młodych ludzi, manewrowała nimi; otaczali ją. Była to ta Pianta, ta sama, o której mówił Filip w restauracji, dziewczyna o łatwym nazwisku. Zatrzymała się teraz, obracając tymi trzema, jakby stanowili jej skrzydła. Wsunęła twarz blisko ramienia Benedykta, tak że słyszał jej podpity oddech: Co tu, co tu? — zapytała.
Prokurator schował nagle papierośnicę, zrzucił w powietrze monokl na tasiemce i odszedł.
— Panowie się pokłócili? — zapytała Pianta.
— Boże drogi — odpowiedział docent — ten uroczy pan — wskazał na Benedykta — usiłuje coś powiedzieć, lecz obawiam się, że w tych warunkach nic nie powie.
— Nie widziała pani — zapytał Benedykt, żeby cokolwiek powiedzieć i czymkolwiek ją zająć: — czy nie widziała pani pana Filipa?
— Nie widziałam — roześmiała się — ale ja pana pamiętam z knajpy.
— To urocze — mrugnął docent: — pan chodzi po „knajpach”?
Benedykt zaczerwienił się po uszy.
— Raz w życiu... Specjalnie... Chciałem coś powiedzieć...
— Ja panu nie zabraniam — odpowiedziała Pianta, nasilając śmieszek. — Chciał pan coś powiedzieć? — przechyliła głowę. — Tak?
Traktowała go jak węglarz, kiedy spotka kolegę węglarza z innej dzielnicy.
Czy miał teraz wdać się z nią w rozmowę? Czy miał się wdać w przekomarzania z tą, która uważała go widocznie za jednego z satelitów Filipa? Współtowarzysza jakiegoś tam pijaństwa? Nic, widocznie nic więcej dotrzeć do niej nie było w stanie.
Powiedział więc prosto w różową twarz, w której świnina przeszła w jagnię strzyżone, a śmieszek dyndał lekkomyślnie jak dzwonek u szyi:
— Rozmawiamy tutaj poważnie.
— A pan go widział? — zapytała, nie słysząc tego, co powiedział w formie przestrogi. Zdjęła z głowy kapelusz. Z cienia słomkowego ronda wyskoczył pysek dość urodziwy. Ale i taki, że w tym domu można by powiedzieć: koniec świata.
Zdjętym kapeluszem pobijała o udo. To nie on, ze swymi poglądami, to ona była motywem skandalu. I panu domu powinno to wystarczyć.
— Nie — odpowiedział — nie widziałem pana Filipa. Jest tu gdzieś. Jak zwykle nieuchwytny.
— To szkoda.
Nie chciała odejść. Bawił ją?
Uczepiła się jak mucha, która nie chce wiedzieć, że jest uprzykrzoną muchą. Już teraz nikomu nie da spokoju, pomyślał. Docent zamiast się stropić, ulegał. Czy i jego to bawiło? Kiedyż ja dojdę do anarchii w tej sytuacji? — pomyślał Benedykt.
Nadszedł rotmistrz, ten który kiedyś go nastraszył w restauracji i zabiegał u Filipa, żeby się tu dostać razem z Piantą. Zobaczył teraz Piantę. Właśnie jej szukał. Benedykt odetchnął. Rotmistrz był na nią o coś oburzony, hamował gniew, zapytał o Filipa, który go podobno obraził, wyrywając z rąk krwawiącą Elizę. Pianta odpowiedziała, że dokładny rozkład dnia Filipa: — ma pan — o ten — pokazała na Benedykta. Rotmistrz skierował się do Benedykta.
Z rotmistrzem wrócił prokurator. Za prokuratorem ciągnęło kilka osób; odbywało się jakieś generalne przetasowanie.
Chwila była zupełnie ostatnia. Bałagan wzrastał, Benedykt, powodowany uczciwością, a także i gniewem, odwrócił się do Pianty i powiedział:
— Spotkał mnie kiedyś śmieszny zarzut, że jestem anarchistą. Wichrzycielem, ktoś mnie tak zrozumiał. Zastanowiłem się wtedy, czy anarchizm w ogóle jest możliwy? Jeśliby poważnie... Są bowiem ludzie, którzy z zasady nie wierzą, aby mdłemu rosołowi smaku mogła nadać mucha. A ja...
— Miał pan raczej mówić — pośpieszył docent: — o tym układzie.
W uwadze tej była jakaś przezorność. Tak jakby o czymś tu mówić nie należało. Docent przeskoczył pośpiesznie na tematy ogólne. Mrugnął nawet do Benedykta, nie bez przyjacielskiej intencji.
Zrobiło się już zbiegowisko. Z oficerem w środku. Rotmistrz dotarł do Benedykta i przedstawił mu się dość niespodziewanie. Wykonał tę czynność szybko, jakby odebrał bilet z automatu. Twarz miał boleściwą. Lecz w zębach błysnęło szczeknięcie.
— Byłem już panu przedstawiony — powiedział Benedykt. Przypomniał sobie rekomendację Filipa: „właściciel plutonu egzekucyjnego, kanalia”.
Rotmistrz patrzył wyzywająco:
— A cóż to za układ? — zdumiał się ponuro. — O jakim to układzie pan myśli?
Docent wykonał jakiś ruch rękami, jakby odprawiał egzorcyzm.
Pianta parsknęła śmiechem.
Śmiech jej, poczynając się z parsknięcia, zaczął się toczyć. Rotmistrz patrzył na nią z groźną wymówką: śmiać się tak nie wypada.
To, co stało się dalej, było jak wybuch płomienia z pieca. Piantę ogarnął atak niepohamowanego chichotu. Jak zawsze w takich wypadkach pierwsze rozmiary nie wróżyły dalszych. Wkrótce jednak nastąpił moment kryzysu i moment ogólnego lęku. Zaraźliwy wybuch począł grozić wszystkim.
Być może, rozbawiło Piantę to, że rotmistrz przestraszył się tego jakiegoś „układu”.
Właśnie zesztywniał, był przekonany, że popełnił gafę. Wszyscy patrzyli na Piantę. Trzepocząc rękoma, wskazywała na rotmistrza. A gdy zrobił jeden krok w jej stronę, teraz dopiero atak się poszerzył, w kaskadzie śmiechu odezwały się jęki i jakby rozkoszne wołanie o ratunek. Zatoczyła się i chwyciła palcami rękaw Benedykta. Dzwoneczek u jej szyi oszalał. Co przycichła, to znów jej wybuchało. Walczyła ze sobą. Wzniosła ręce do góry, żeby ją stąd zabrać. Lecz głos już powrócił:
— Cóż... pan rotmistrz... — zwijała się i rozwijała w rozpasanych drgawkach, biegała do przodu i cofała się, zostawiając przód przed sobą, jak gdyby był lżejszy: — pan rotmistrz — pękała ze śmiechu awansem — ha, ha, może mnie tylko z litości zastrzelić.
— Z litości? — zapytał prokurator, usuwając się, jakby z ostrożności, na bok. Tak jakby napotkał dwóch parobków, okładających się batami.
— Z li-toś-ci — wykrztusiła. — To dobry człowiek — i pokazała na rotmistrza palcem. Wydało jej się to jeszcze zabawniejsze.
Rotmistrz kręcił się w miejscu i nie wiedział, jak należy postąpić, gdy kobieta dostanie ataku histerii. Co mówi o tym kodeks?
Powiedział w formie usprawiedliwienia:
— Córka emerytowanego kolegi. Pomogłem umieścić jej ojca w szpitalu. Mam niejako obowiązek sprawowania opieki. Ciężki, jak panowie widzicie.
— Z idiotkami nie chodzi się na przyjęcia — rzekł prokurator.
— Bardzo to śmieszne — powiedział rotmistrz ze złością, na wprost twarzy Pianty. — Wszystko to jest bardzo zabawne.
— Jego to bawi! — zaniosła się, podrzucając w górę wstążki od kapelusza. — Bo pęknę!
— A może by któryś z panów — powiedział rotmistrz bardzo serio, zwracając się do jednego z trzech młodych ludzi i zrzucając tym jak gdyby odpowiedzialność na nich wszystkich: — może by któryś uspokoił tę panią?
— Trzeba uderzyć z dwóch stron po twarzy — zbliżył się prokurator i zapytał bez skrępowania: — Może któryś z panów się poświęci?
Pianta straciła grunt pod nogami i usiadła na trawie:
— Nie! — zawołała jakby już przytomniej: — Uderzyć mnie może tylko ten pan — pokazała na Benedykta.
Gest ten wywołał u niej nową falę śmiechu.
— Nie mam najmniejszej ochoty bić tej pani — powiedział Benedykt.
— Ha, ha! — przechyliła się do tyłu: — mógłby pan spróbować.
— Jest pijana — oświadczył docent: — Zwykły ludzki wypadek.
— Ale dlaczego my przez to mamy cierpieć? — zapytał współtowarzysz docenta. — Jakież to niesmaczne upijać kobietę.
W momencie gdy Pianta przewróciła się na trawę, rotmistrz zniknął. Zniknął także prokurator.
Zjawił się Kreol; wyrósł jak spod ziemi i podszedł wolno. Dwóch panów było już przy Piancie, pomagali jej wstać i pozbierać drobiazgi. Twierdziła, że zginął jej kolczyk w trawie. Na czworakach wykonała kilka kroków z twarzą przy ziemi. Był to tylko wybieg, i wystarczająco naiwny.
— Ja — powiedział Kreol. — Ja tę panią uspokoję.
Powiedział to bezdźwięcznie i cicho.
Lecz już było za późno. Pianta wstała. Postawiono ją na nogi, była już spokojniejsza. Otrzepywała suknię, ocierała chusteczką łzy z oczu, robiła wrażenie spłakanej. Przytomniejąc, zawstydziła się i odwróciła głowę. Szepnęła do panów, aby ją stąd wzięto.
— No tak — odezwał się wolno Kreol — pani mnie przeprosi.
— Za co? — zapytała cicho. Była już przytomna. Wychyliła się zza czyichś pleców i ukazała bardzo przerażoną twarz.
— Obraziła swoim zachowaniem. Wpuszcza się tu hołotę. Ostatni raz! — Stał nieruchomo. Nie patrzył na nikogo. Napięte szczęki wykonywały ruch podskórny, paliły się oczy, stał wyprostowany. I w tym samym wyprostowaniu odszedł, nie patrząc na nikogo.
Po jego odejściu opustoszała ścieżka. Został docent, blado się uśmiechał, i jego asystent. Asystent pod jakimś pozorem też się oddalił. Benedykt został z docentem. Na trawniku leżała zgubiona chusteczka Pianty.
— Widzi pan, widzi pan — rzekł przychylnie docent.
— At, głupstwo — powiedział Benedykt — nic ważnego. Incydent. Dziewczyna z ludu. A może zna pan przypadkowo niejaką pannę Angelikę?
— Nie, nie znam — rzekł w zamyśleniu docent. Spojrzał badawczo na Benedykta. — Czy ten zapowiedziany układ wiąże się z jej osobą? — Był roztargniony.
— Nie, nie. Tak zapytałem, bo nikt jej tutaj nie zna.
— O kogo pan zapytywał? — myślał o czymś innym.
— Chciałem pana zapytać, czy jeżeli się kogoś pozna, to wypada i należy automatycznie jakoby złożyć tej osobie oficjalną wizytę?
— Zależy to — uśmiechnął się, patrząc na Benedykta z jakimś niejasnym znaczeniem — od wielu względów. Zależy to od rodzaju poznania. I przebiegu. No, także dzieci nie składają sobie wizyt. Ładnym dziewczętom także się nie składa tylko dlatego, że są ładne, bo byłoby to nieprzyzwoite.
— No tak. Przepraszam. Tak sobie zapytałem.
— Nic nie szkodzi.
— Czy zechce pan wysłuchać zakończenia tego, o czym zacząłem?
Docent żachnął się i powiedział:
— Proszę bardzo.
Mimo woli widzieli, jak wszyscy gromadzili się w sali, w której miał się odbyć koncert.
— No, no — powiedział docent, przyglądając się tam komuś, kto, ociągając się, przyłączył się do grupki, która została w cieniu na tarasie.
Nagle ruszył i zaczął iść. Benedykt poszedł obok niego, przechodząc na lewą stronę. Szli łukiem śoieżki, która była najdłuższa, więc był, i został mu zostawiony czas; mógł zatem mówić.
— Tak więc — powiedział Benedykt — w każdym człowieku istnieje śpiąca spirala. Proszę się nie gniewać.
— Tak, tak.
— Podkład, który dopiero gdy zostanie wywołany, opracowany...
— Oczywiście, opracowany.
— Odkryty, wymęczony...
— Dlaczego wymęczony?
— Proszę poczekać. Wymęczony, doświadczony, zrozpaczony i już po wszystkich dokonanych wysiłkach, ukazuje wreszcie, lub nie ukazuje, właściwość, naturalny układ, przyrodzony, radosną skłonność, tak, tak, która znów, jeśli uda jej się wykrystalizować, jest jak odcisk, negatyw i stanowi o formie. Istotne są jedynie te formy, które już tkwią w nas samych, te które po pewnym czasie doświadczeń, skurczone już jak mięso wzięte na ogień, wychodzą od ręki. One jedynie mogą zwyciężyć. W malarzu, mówię o najniższym etapie ekspozycji intelektualnej, w biedaku malarzu, który podąża ze swą myślą na jarmark świecideł, drzemią kwadraty, śpi ręka, gotowy świat, jak dno morskie, i przy całych wysiłkach nie jest w stanie, nie jest! — sformułować naprawdę jednego zdania myśli, które miałoby podmiot i orzeczenie. Może ją zastąpić cudzą, wypróbowaną, zostać erudytą. Ale może się również uprzeć. Forma marzy tylko, żeby wkroczyć do wygodnego pudełka drugiej formy. Myśli poszukują snu na jawie, plenienia się, prędzej by ten znaczył, który milczy. Są to jednak rzadkie wypadki, żeby ktokolwiek z nich zamknął gębę...
Szli razem, w krok, dochodzili do tarasu, za oknem wieniec słuchaczy otoczył klawesyn. Docent przystanął, lecz nie obraził się, ogłuchły Benedykt, czując całkowite rozsypanie się sensu, który zamierzył, rozpaczliwie mówił dalej:
— Cała wiedza z zewnątrz jest tylko proszkiem szlifierskim...
— Raczy pan nie doceniać — odezwał się docent, stawiając kroki wymierzone, z oczami utkwionymi w piasek. — Raczy pan...
— Husserl — zaszeptał Benedykt — weźmy tego pana — odpędził gałązkę jaśminu, która znalazła się na wysokości jego twarzy, i gałązka wróciła. — Interesuję się nim. Przewiduję jego przyszłość. Wróżąc mu z błędów. Husserl w ciemności przytrzymał się okiennej ramy, jest przekonany, że dotykając ramy i stojąc do okna plecami, przez nerwy pleców odgadnie światło.
— Banalizuje pan — przerwał niecierpliwie docent — banalizuje pan przez ludową skłonność do obrazowości. Raczy pan banalizować. Święta jest wiara w prostotę zjawisk. W ten prosty sposób dzielą się tylko ameby. Raczy pan nie przyjmować tego, co powiedziałem, dosłownie, w znaczeniu zaczepnym. Ameby nie dzielą się aż tak prosto...
— Ach tak, ach tak.
— Angelikę — powiedział nagle docent, jakby przypominał sobie coś z zupełnie innego świata — oczywiście znam. Jej ojciec także postać. Namiętnie czytuje pamiętniki. Wprawdzie jest to już głęboka starość, prosił pan o informacje, gdy ktoś czyta wyłącznie pamiętniki, „zarysy historyczne” i martwi się losem Napoleona — stanęli. Zerwał listek jaśminu. Patrzył na układ żyłek. — Bo najpierw traci się spojrzenie na przyrodę, potem na poezję, wreszcie na żywych ludzi, a zaczyna się to wszystko od niechęci do liści. Bywa tam trochę osób, znam, oczywiście mógłby pan przyjść, zapytam, jeżeli panu zależy. Uroczy staruszek, pamiętnikami od razu pan go zjedna i pacyfizmem. Dom szlachetny — ciągnął w nieskończoność — nudnawy. Czasem jest zdrowo zaczerpnąć nudy. Córka ma jakieś kłopoty. Jej sprawa... — mówił wolniutko — filozofia skłania do plotek... Jest pan tego zdania? — spojrzał nagle. — Z tym układem to jakby panu niezupełnie wyszło. Większa ekspozycja niż sam dramat. Interesuje się pan dramatem? Politycznym na przykład?
— Dlaczego politycznym?
— Nie czytuje pan gazet. Zaraz pomyślałem, gdy wyskoczył pan z tą anarchią. Gdy na niebie jastrząb, wróble powinny zachowywać się z większym respektem.
— Jastrząb? Pan do mnie raczy jakoś tak biblijnie.
— Są aresztowania — rzekł ostro. — Pan nie wie? — Na wprost twarzy Benedykta ukazała się jego twarz, ściągnięta, skóra wbita na kamionkę czerepu, w palcach drżał listek. — Bardzo będzie dobrze — uśmiechnął się: — jeżeli po tym wszystkim schroni się pan w tak zacnym domu, jakim jest dom pastora. A może już nie tak dobrze?
— Po czym?
— Chciał pan tu wygadywać głupstwa — docent prawie krzyknął, lecz zaraz się zmitygował. — Nic jeszcze takiego o panu nie pomyślałem, ale... Tu w centrum miasta wykryto siedlisko... — W słowie centrum było o cztery litery „r” za dużo:...Oczywiście ni to Polacy, ni to Rosjanie... Gdyby pan spojrzał na tę kamieniczkę, sama idylla, i ksiądz właścicielem, katolicki oczywiście, i Matka Boska Loretańska w ogródku, a tam podobno po tych schodach oficyny wiodła jedna ze ścieżek... Pan jest zdumiony? Zaskoczony... Teraz pan dziwnie pobladł. Tak, tak, różne bywają układy, które dyktuje natura, nie do odwrócenia... I powiem tu panu w tajemnicy, jak nie jestem psychologiem, że pan także mi wygląda... w myśl pańskiej teorii o układach, wygląda mi pan na takiego, który najpierw dałby się skusić, a potem by się przestraszył. Zamiast przedtem. Giordanów Bruno na palcach by dziś liczyć... Czy pan mnie rozumie? — Nie czekał na odpowiedź. — Ja o niczym nic nie wiem. Nie jestem psychologiem ani sędzią, jestem skromnym urzędnikiem królowej nauk, siedzę u niej w przedpokoju i myślę sobie, gdy tak oczekuję, że może jedno moje zdanie, gdzieś, kiedyś, gdy już je zdobędę, przetrwa i, być może, w sumie nabierze korzystniejszego znaczenia dla ludzi aniżeli... Co aniżeli? Proszę mi powiedzieć.
Błysnął w głowie Benedykta przerażającym światłem obraz Hieronima.
Nie zamierzał ani słowem zapytywać, nawet nie chciał wiedzieć, ile docent wie, najprędzej chciał to straszne oddalić, ale też i należało jakoś przyjąć to, co usłyszał:
— To straszne — rzekł.
Dobrze powiedział.
— O niczym nie wiedziałem — wyjąkał. Równocześnie z całych sił próbował sobie wmówić, że istotnie o niczym nic nie wie. Śledził twarz docenta. Jeśli głupi, pomyślał, powiedział to, co powiedział, w świętej naiwności. I z poczucia lojalności, i strachu przed nielojalnością wobec policji i państwa. Ten prokurator, ten natomiast musiał być jak gdyby o czymś uprzedzony i tylko czyhał. Ale przecież odszedł. A cóż to za nieodpowiedzialny bałwan ten pan domu. Jeszcze większy Filip! Oczami wyobraźni zobaczył rewizję u siebie w pokoju i pomyślał: dobrze im tak, znajdą list Elizy...
— Pan myśli — zapytał nieśmiało i w rozmyślnej przesadzie — że taki dom, na przykład pastora, jest także niebezpieczny?
— Ależ nigdy w życiu! — obruszył się docent, widząc naocznie, jak głęboko przejął się Benedykt i jak przesadnie. — Ależ nie! Nie popadajmy w panikę. Do czego byśmy doszli. Uczciwy dom, sam pan się przekona.
Więc jednak uważał go raczej za człowieka nieświadomego i przede wszystkim niezręcznego.
— Sam pan się przekona — powtórzył docent już znacznie spokojniej. — O, zostaliśmy tu prawie sami, a tam już koncert. Zrobię tak, że panna Angelika za moim pośrednictwem sama pana zaprosi...
Weszli na stopnie tarasu. Pod pozorem, żeby nie przeszkadzać muzyce, która już dźwięczała, Benedykt powiedział cicho:
— Uczciwa kamienica pan mówi, Polacy, Rosjanie...
Docent patrzył na niego okiem. Patrzące oko to coś szczególnego, zwłaszcza gdy widzi się tylko jedno. Oko patrzyło i to patrzenie przejęło Benedykta lękiem.
— Prawdopodobnie i Żydzi — podsunął, sprawdzając wyraz oka.
— Oczywiście tak, i przechrzci.
— Nie wszyscy.
— Co też pan wygaduje. Do czego byśmy doszli. A zresztą...
— Co zresztą?
— Nikt by nie przypuścił. Ten jeden był dobrego pochodzenia, inteligent, rozwiązywał zadania algebraiczne i pisał pamiętniki.
— Pamiętniki!
— To samo odczułem. To samo zakłócenie osobistego spokoju i jakiś lęk. Nic w tych pamiętnikach, powiadają mi, właśnie nic nie ma. Wyglądają, jakby delikwent prowadził życie bon viveura, degustował spokojnie, rozmawiał o literaturze...
— O Dostojewskim!
— Nie wiem. Boi się pan tego? Boi się pan takich ludzi na samo wspomnienie? Ja nie powiem, nieraz bierze mnie nawet ciekawość, nie powiem sympatia, jednak ci ludzie mimo całej szkodliwości ryzykują i wiedzą, że prędzej czy później muszą zginąć. Tak jak i to całe ich wulgarne szaleństwo. Głową o mur, topór znad pnia, nad tą głową...
— I śmierć!
— Nic innego. Z prawomocnego wyroku. Tu bym się zastanowił, będąc, czy nie należy przybrać bezpieczniejszego toru myślenia, bardziej okrężnego, większej dawki teorii i ugody...
Benedykt milczał, hermetycznie zamknięty milczał. W głębi duszy gołymi rękami gasił każdą iskierkę wolnej myśli. Wydało mu się, że wpadł w samo centrum policyjnego podstępu.
— Pański Husserl jest Żydem — szepnął docent. Wchodzili na palcach do sali pełnej muzyki.
Rynna, deszcz i wątroba, myślał Benedykt. Muzyka była dla niego w kolorze pulsującej i rwanej w płaty wątroby.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.