Złoty robak/Złoty robak II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Złoty robak

Tężec? To nie mógł być tężec. Angelika, jak siostra miłosierdzia, od wielu dni siedziała przy łóżku Elizy. Podejrzewała, że nie jest to tężec. Musiało to być coś innego, znacznie gorszego. Jakaś nieznana bliżej zaraza, która zaatakowała cały organizm.
Nie wierzyła lekarzom, chociaż im przede wszystkim powinna wierzyć. Było ich kilku w najbliższej rodzinie. Lecz rodzina słynęła z rzeczowej nudy. Daleka dziś od żartu, była przekonana, iż w jej rodzinie zdarzały się śmiertelne wypadki z powodu nudy. Coś w rodzaju krótkiego spięcia dwóch przypadkowych, a sprzecznych ze sobą myśli, spięcia na wyjałowionym jak papier podłożu szarych komórek mózgu. Było to możliwe, dwóch wujów umarło w czasie rozmowy.
Pewnego dnia w gorączce Eliza zaczęła się dopytywać o jakiś list. List, który kiedyś napisała podobno do Angeliki i który zaginął. Dostał się zatem w cudze ręce. Nie pamiętała treści, lecz coraz bardziej zależało jej na tym liście. Szczególnie, że napisała w nim, iż będzie żyła krótko. Chciała teraz — podobno — zobaczyć te prorocze słowa. Lecz tylko podobno; raczej próbowała dociec, czy nie spotkała ją jakaś kara. Uciekała w rzeczowość.
— Wiem już — mówiła — jest to jad z derki. Derka była w bryczce. Jad pochodzi z końskiego włosia. I cała się teraz rozpadnę. — Znów powracała myśl o zemście losu: — Taki to żart wyniknie z mojego życia. Koń już nie żyje, przeprowadzono sekcję. Ktoś może nawet pomyślał, żeby rozkroić woźnicę. I nie byłby już tańczył w ludowym korowodzie, z biczem, wśród dziewcząt. Co robią w nocy woźnice? — Miała chwile zmniejszonej przytomności.
Za dnia stawała się znawcą medycyny. Nie po to, jak twierdziła, żeby się ratować, lecz żeby odkryć przyczynę choroby, w darze dla wszystkich. O możliwości jadu wspomniał lekarz; wybudowała więc resztę.
Po kilku dniach stan jej się polepszył. Przez kilka dni była tak jakby zdrowa. Ubierała się wtedy i myślała o wyjściu. Ale nie miała już siły przekroczyć progu, przytrzymywała się ręką ściany i wracała na krzesło. Wydawało jej się wtedy, iż rzemiosło chorowania ma swe żelazne zasady.
Znów musiała położyć się do łóżka. Choroba atakowała ją ze wszystkich stron. Znów chciała odnaleźć źródło tego jadu dla samej zasady. Zaczęła się już gniewać i krzyczeć na lekarzy za ich powolność w rozpoznaniu.
Angelika dzieliła czas między chorobą ojca, który nagle zaniemógł, a Elizą, która w pewnych godzinach cichła i robiła wrażenie konającej. I wtedy mimo zakazu zjawiał się jej ojciec. Lekarzy przewinęło się już kilkunastu. Jeden z nich rano był u Elizy, wieczorem u ojca Angeliki. Tym razem polepszyło się ojcu Angeliki.
Dłużej więc przebywała u Elizy.
W lepszych chwilach Elizy — zapytana, co słychać na mieście — Angelika odpowiadała tak, jakby z drzew sypał się popiół — mówiła, że nic się nie dzieje, ludzie jakoś zniknęli, nikogo nie widać, pogoda słoneczna, lecz złe jest słońce, trzeba jeszcze poczekać do pierwszego śniegu, gdy ziemia pokryje się czystym śniegiem.
— Zeszłorocznym — kwitowała Eliza. Była w pierwszym stadium, gdy choroba roztrąca pocieszający szyk zdania i żąda, aby — zdawać sobie sprawę.
Zaginiony list znów wrócił do rozmowy. Stał się kartą bezustannie graną przez chorą wyobraźnię. Nie dawał Elizie spokoju, wciąż do niego wracała. Z obsesyjnym uporem próbowała przypomnieć sobie treść tego listu. Wreszcie sobie przypomniała i zaczynała w gorączce mówić o czymś, co podobne było do wytworu chorej fantazji. Z bredni tej wynikało, że Angelika powinna zwrócić się w stronę Filipa i „ratować duszę”. W Filipie bowiem, wbrew pozorom, zmieści się wszystko, honor także. Jest to człowiek dobry, głupi i bezgranicznie naiwny, jak wszyscy, którzy chcą zagrozić innym. Groźnym natomiast człowiekiem jest Butler. Nadszedł czas jego mody. Gdyby jej zdrowie pozwoliło, a da Bóg, że jeszcze pozwoli, udowodniłaby wszystkim, że ten wypadek z nożem wcale nie był przypadkiem. Podprowadziłaby łajdaka na skraj przepaści. Lecz cóż, łajdak zostanie, a ona przepadnie.
Angelika słuchała i nie mogła pojąć. Od dawna miała różne podejrzenia.
Lecz różnymi podejrzeniami świat jest załadowany. Zresztą we wszystkim było już za późno, wszystko było już „po wszystkim”. Należało — najwygodniej było — złożyć to wszystko na karb nieprzytomności Elizy. Treść zaginionego listu uznać za wymysł bezlitośnie ginącej witalnej siły, za rodzaj zemsty nad żyjącymi.
Znów szła do Elizy.
Chciała zachować spokój. Tak było jednego dnia, drugiego ogarniała ją panika. Jakżeż nienawidziła siebie w stanie paniki. Była przecież jeszcze, i była przecież sobą.
W połowie drogi odmawiały posłuszeństwa nerwy, czas uciekał i czas się zbliżał. Karola X. nazwał ktoś pogardliwie Kreolem.
Wchodziła w bramę. Gdyby znów tu się ukazał? To co? — myślała: — Ojciec mego dziecka. Trzeba go nazwać Iksem, tego tak zwanego Karola Butlera. Iks plus Igrek do kwadratu będzie to moja głupota. — Uderzyła w nią fala gniewu. Na schodach liczyła stopnie. — Nigdy — myślała — nie należy nazywać głupotą swych uczuć. — I słyszała w sobie, jak echo, smutną głupotę tego stwierdzenia.
Wchodziła do pokoju Elizy.
Jak to człowiek spokojnie przyjmuje sobie... — patrzyła w głąb przyciemnionego pokoju.
Eliza siedziała w łóżku i czytała książkę. Interesowała ją treść? Było to straszne. Diabli w tym czasie wykonywali w niej harce. Powiedział o tym lekarz, ten, co był u ojca. Była to choroba krwi, nie gojąca się rana. Eliza rzeczywiście miała się rozpaść.
Nie przychodził prawie nikt. Ci, co przychodzili, postępowali jeszcze gorzej. Kto się cieszy? Kto się wybiera z wyrazami współczucia, zacierając ręce?
Leżała w zaniedbanym pokoju na poddaszu. Pierwszy raz Angelika zobaczyła ten ponury zakątek.
Lecz Eliza niczego innego nie chciała, nic wygodniej, nic jaśniej, nic bardziej po ludzku. Leżała przy zasłoniętej firance, z lampą ogrodową na stole i z gitarą w nogach. Zaskoczona, ukazywała się niekiedy w łóżku, głową z drugiej strony, w nogach. Miotała się więc, gdy nikogo nie było.
W sienniku kazała zmienić słomę i spalić, nie podawała ręki, czyniąc tym jak gdyby delikatny afront. Jednak, nie ustępując nic ze swych dawnych zasad: afront.
Zaczęła robić sprawę wokół siebie, jak gdyby wyższą, jej tylko dostępną, nie dla zdrowych i nie dla tych, którzy nie rozumieją elegancji człowieka odchodzącego w puste okolice. Ubrana była biednie, rozmyślnie odarta i rozchełstana, prawie naga. Nikogo nie chciała widzieć albo nagle wszystkich. Zapytała:
— Jak myślisz?
I odłożyła książkę.
— Jestem optymistycznej myśli. Liczę w duchu na ciebie. Od twojej siły wszystko zależy. — Mimo zakazu Angelika usiadła na brzegu łóżka i Eliza dotknęła ją ręką: — Wydaje mi się — powiedziała Angelika, eksponując odważnie dotkniętą rękę — że tak jakby trochę ustępowało.
— Nie o to zapytałam. Nie martw się o mnie! Powiedz, co myślisz o innych. Czy oni wytrzymają?
— Tak, tak, bez wątpienia, wszyscy.
— Wcale nie jest lepiej, jest gorzej. Wściekła się ta choroba! Ja dobrze wiem, że już się wściekła i oszalała. Mogę tylko dać się kąsać. Ty mi radzisz, żeby nie zapytywać? Ty mi tak radzisz? Nie studiować medycyny. Na wszystko zamknąć oczy. Kto przyjdzie, ten będzie. Czy też mam zabronić przychodzić wszystkim? I tak nikt nie przyjdzie. Mam płakać? Czy radzisz mi płakać? Bądź trochę lekarzem. A ty wyjdź za mąż. Szybko za mąż.
Porywało ją mówienie.
Elizę, która dotąd między „tak” i „nie” umieszczała zaledwie kilka obojętnych znaków myślowych.
— Widzisz — mówiła — radę muszę sobie dawać sama. A jeżeli jest to bardzo zaraźliwe? — Na twarzy jej ukazywał się złośliwy uśmiech. — Jak myślisz? Bo o to cię tylko zapytałam.
— Nie wiem, o czym myślisz.
— Nie wiesz, nie wiesz. Niedoczekanie, żebym się przed kimkolwiek upokorzyła. Człowiek powinien ginąć ze złością na ustach. Wiem, że mają wystąpić na mnie plamy. Już je mam. Ciekawa jestem, czy wyjdą mi na twarz? Tam na dole we mnie pracują, słyszę kilofy, dość ciężką mają pracę, kują w krzepnącej zarazie, los się trochę pomęczy, jestem silna. Wszystkie sprawy, czy jestem silna, czy nie jestem silna, są już tylko prawdami dla mnie. Nie dla was.
— Ja milczę, ja milczę, Elizo, i nic nie mówię. Gotowa jestem znieść wszystko, żeby cię ocalić.
— Bo tak sobie postanowiłaś.
Znów dotknęła jej ręki.
Poduszki, na których leżała, były stare, zetlałe, upchnięte łokciami, grzęznące jak ciasto. Nieporządek wzrastał, lecz i przychodziły chwile, że był segregowany jej rękoma.
— Profesor z Paryża ma do mnie przyjechać — powiedziała tonem przechwałki i wróciła do czytania: — Czytam Paracelzusa. Wykradał w nocy trupy i robił sekcje. Ma przyjechać profesor Le Duc Chardinier-Defaut — podniosła oczy. — Możliwe to, żeby było takie nazwisko? Ojciec połowy tego nazwiska zapomniał i był kłopot z telegramem — roześmiała się; jakaś myśl przyszła jej do głowy. Przestała czytać, odłożyła książkę i nacisnęła dzwonek. Zjawiła się pokojówka.
Eliza szepnęła coś na ucho i tamta wyszła.
Angelika przestraszyła się w obawie, że stanie się coś niedobrego. Eliza wychyliła się z łóżka i powiedziała Angelice na ucho:
— Popatrz.
I zapowiadając coś, wskazała palcem na drzwi.
W tej chwili pokojówka już wróciła.
Angelika znała ją już przedtem. Rzeczywiście była podobna do Elizy, a z czasem, zwłaszcza teraz, podobieństwo posunęło się jak zakażenie. I ogarnęło całość. Ten sam kolor, a nie ten sam — jednak kolor, z czasem przebił jak anilina. W tej chwili była bardziej podobna niż sama rzeczywistość. I odwrotnie, Eliza przestawała być do niej podobna. Tak jakby pokojówka-sobowtór ciągnęła z niej soki. I głuszyła jak pęd zaszczepiony z dzikiego szczepu.
— Popatrz — mówiła Eliza. Pokojówka była przebrana w jej suknię.
— Rzeczywiście.
Rzeczywiście, teraz trzeba było przyznać, że już nie tylko wyraz oczu, ale i cień w rzęsach, i jego odbicie w zimnej tęczówce były prawie identyczne.
W tej chwili, defilując w sukni Elizy, ta inteligentna i występna dziewczyna — nigdy w to Angelika nie chciała wchodzić — delikatnie powstrzymywała się nawet i zmieniając rytm kroków rozmyślnie mieszała szyki.
Lecz to jeszcze bardziej przypominało przewrotną powściągliwość Elizy z czasów, gdy była jeszcze zdrowa.
— Skąd ja mogłam wiedzieć? — powiedziała Eliza, patrząc na pokojówkę rozszerzonymi źrenicami. Nagle oczy jej zzieleniały.
— Ty rośniesz! — krzyknęła. Usiadła w poduszkach. Jakby ją poderwała jakaś myśl straszna. Myśl tego rodzaju, jakby sen miał przetrwać istnienie śniącego.
Wykonała gest, aby tamta poszła, i pełna wstrętu odwróciła się do ściany.
Angelika siedziała jeszcze długą chwilę. Lecz Eliza już się nie odezwała.
Następnego dnia nie odpowiadała na pytania i odmówiła jedzenia.

Do ojca Angeliki — w dniu polepszenia zdrowia przyszło parę osób.
Człowiek, ten, który w ogrodzie konsula tak dobrze mówił o Filipie, tak bezinteresownie i z uczuciem asystenta, który wie, że mistrzem nigdy nie będzie, a jednak chce być asystentem — człowiek ten stał w przedpokoju i od chwili cierpliwie czekał na nią.
Była u siebie w pokoju, gdy jej o tym powiedziano, chciała wyjść natychmiast, wyobrażając sobie zakłopotanie gościa, ale zrobiło jej się trochę słabo. Pozostała więc chwilę na krześle i dopiero po kilku minutach wyszła, żeby wprowadzić tego, który tak strasznie chciał tu być z wizytą, że aż wzruszył.
Był, stał oto przy wieszaku, w miejscu, tak jak zostawiła go służąca. Kapelusz trzymał w ręce na wysokości ust, świeciły mu uszy. Przypominał kogoś, kto tu niedawno naprawiał klatkę dla kanarków; rozśpiewał kanarki i sam przy tym śpiewał. Było to zjawisko zupełnie gratisowe. Którego nie wolno zbagatelizować.
Lecz spod ronda kapelusza, zamiast radosnej, zmieszanej niepewnością twarzy, twarz miał bardzo smutną.
Ogólnie wyglądał przyzwoicie i chyba ojcu przypadłby do gustu, i wszystko też byłoby do przyjęcia, gdy nie to, że był czymś podminowany. Drżały mu ręce. Był jakby półobecny, od pierwszego rzutu oka było widoczne, że był czymś podgorączkowany. Z wyrazu twarzy można było odczytać, że z miejsca chce o coś prosić, być może tu, zaraz, na osobności, bo wykonał pół kroku do tyłu, tak jakby miała pójść za nim. Nie rozpromieniał na jej widok, zaczerwienił się i dopiero wtedy rozpromieniał, prawdopodobnie z męczarni nadchodzącej prośby.
— Czy pan docent...?
— Tak, tak.
— Jest?
— Nie ma.
— To wielka szkoda.
— Tak, szkoda. Bardzo pana proszę — wskazała wieszak.
Nie chciał na nią spojrzeć, aby się „oczarować” i aby jej nie dokuczyć zachwytem w spojrzeniu.
Ktoś kiedyś powiedział Angelice, że ma urodę, której w pierwszej chwili nie widać, a potem jest jej nadmiar i wciąż przybywa, tak jak przybywa powietrza, gdy zbliżać się do morza. Karol X tak powiedział? Nie powiedział tylko, kiedy to wszystko ustępuje z powrotem?
Nie pomyślała o tym ani ze smutku, ani z próżności, próżność zawsze była jej obca, a także smutki. Była bliska myśli, że w nieszczęściu można znaleźć radość. Gdyby umieć się przemóc, wyćwiczyć, gdyby zdobyć się na wielkoduszność i zapamiętanie w poświęceniu. Dla kogo?
Odwrotnie, pomyślała teraz łagodnie o tym dziwnym przywitaniu się Wereszczyńskiego, gdy spostrzegła, że „ten Wereszczyński” przyszedł tu nie dla niej, lecz dla jakiegoś „interesu”. Docent doktor-nuda-śmiertelna-Kalinsky, przyjaciel Emanuela Kanta, a przez to i jej ojca, wspomniał jej coś o tym niejasno, opisując fatyganta jako prostaczka, który niemniej może ubawić, jeśli widelca nie wpakuje sąsiadce w oko. Powiedziała, że go zna, że tak nie będzie, i kazała prosić.
Stał teraz Cierpliwie i oczywiście najpierw przeprosił, że przyszedł. Był zaproszony i raczej winien by przeprosić, gdyby nie przyszedł. W ręce trzymał kwiat; różę, o której coś powiedział, wręczając, a w tym, co pośpiesznie plótł dalej, już potrafił połączyć tę różę z imieniem Filipa. Po prostu więc był maniakiem i poczciwcem. Tym bardziej więc powinien przypaść ojcu do gustu.
I właśnie, jeszcze nie skierowała go do salonu, a już ją o coś przedziwnego poprosił. Tłumacząc — żeby — jak to określił — nie kłopotać później. Prosił mianowicie, że to, co wtedy powiedział jej w domu i ogrodzie, to były tylko żarty. I niech diabli wezmą każdego — powiedział — kto ośmieli się sądzić o żartach inaczej. Natychmiast przeprosił za te diabły. Ale kontynuował:
— W mieście panuje przerażenie...
— O niczym nic nie wiem.
— Pani tak. Pani nie musi wiedzieć. Ale ja chciałbym odpowiadać tylko za to, do czego sam dojdę. Jest wyrok śmierci...
— Pan ma jakieś przerażające wiadomości. Kogo skazano?
— Nie wiem. Nic nie wiem.
— Kogo?
— Pani otwarcie powiem: gdybym mógł tego człowieka osłonić przed toporem. Bo to prawda, ścina się u was głowę toporem...
— U was? Pan mieszka gdzie indziej?
— Po części... tak. I proszę mi nie przeszkadzać... bardzo panią przepraszam. Nie mam prawa o to prosić.
— Proszę bardzo, proszę bardzo, pan jest w złym stanie. Uspokoi się pan, sądzę, za chwilę...
— Bardzo panią przepraszam. Jest pani taka miła.
— I co? I co? I co ja teraz z panem zrobię?
— Nic, nic.
— Mówi pan coś o polityce... Mój ojciec jest pacyfistą. Słyszał pan o tym? — chciała od czegoś zacząć. — Jest po trzech operacjach i chowam przed nim gazety. Więc bardzo przy nim proszę nie powtarzać... Mój ojciec nie zasłużył, abym nawet pośrednio spowodowała nieszczęście. Nic pan nie rozumie — uśmiechnęła się i odebrała mu z rąk kapelusz. Widocznie wzbronił się oddać służącej, przychodząc w ogóle, żeby się przed czymś bronić.
Poprosiła go do swego pokoju, aby ochłonął. Posadziła go na białym krzesełku, tak żeby przed oczami miał zielony ogród, zapytała, co podać do wypicia, i sama mu wręczyła szklankę z jakimś napojem, który w zapachu jednak przypominał walerianę.
Nie rozumiała, czego chciał i o co prosił, domyślała się, że chodzi tu o jakieś głupstwo, które zawsze wynika w rozmowach, zwłaszcza kiedy się chce rozmowę urozmaicić. Podejrzewała w tym rękę Filipa, który prawdopodobnie chciał swego wyznawcę, zwyczajem swym, ośmieszyć. I wyznawca popadł w panikę.
— Niechże pan wypije, to jest dobre.
Wypił do dna.
W pokoju jej jak gdyby poczuł się lepiej. Milczał jeszcze i nie patrzył na nią.
Poszukiwał czegoś oczami po ścianach, wcale nie patrzył w ogród, poszukiwał czegoś podręcznego, czego mógłby się uchwycić i zrobić z tego temat. Peszyło go to, że poszukiwanie jest widoczne.
Być może, wstydził się już swego wybuchu. Był to — pomyślała — człowiek prawdziwie oddalony w myślach.
— Działa pani uspokajająco — powiedział. — Ma pani spokój w sobie.
— Dziękuję.
— Albo rzeczywiście dała mi pani jakichś kropli uspokajających.
— Skądże! Jest pan nieufny?
Patrzyła z uśmiechem.
— Jestem ufny, dopóki się nie zawiodę.
— A ja chwilę jeszcze potem. Nie dałam kropli.
— Chciałem panią przed czymś ostrzec — powiedział niespodziewanie.
— Pan mnie? Przed czym?
— Przede mną.
Roześmiała się, ale gdy popatrzyła na niego, szybko przywróciła powagę na twarzy.
To, co powiedział, powiedział, lecz nie był w stanie dokończyć. Angelika wydała mu się bezgranicznie prostoduszna. Przestał wierzyć w wiadomości zawarte w tym fatalnym liście. I pomyślał sobie, że bardzo dobrze się stało, iż się z tym powstrzymał, bo mógł palnąć nieprawdopodobne głupstwo.
— Przede mną — powiedział, odwracając zamierzoną treść do góry nogami. Lecz przyszło mu na myśl, że także powiedział prawdę.
Gatunek mebli, suknia, którą miała na sobie, gesty rąk, czystość posadzki i powietrza świadczyły o czymś wręcz nieskażonym.
Twarz jej znów była w uśmiechu:
— A przed czym jeszcze?
Zaczerwienił się, zaczął szybko mówić o czym innym.
Króciutka ścieżka myślowa, ścieżka ratunkowa, podsunęła mu temat, nad którym nie zdążył nawet zastanowić się, czy jest z tak nagła odpowiedni.
Dla niej musiał być nieprzyzwoicie zaskakujący. Słuchała uprzejmie.
Zaczął mówić o losach i ludziach, o trafach losu — biorąc temat od samego środka, i powiedział o złotym robaku.
Słuchała uprzejmie. Ni stąd, ni zowąd uraczył ją opowiadaniem o jakimś „złotym robaku”. Być może był to jego ulubiony temat, a może popisowy? Gdyby się roześmiała, byłoby to dla gościa bolesne. Temat zasilony był czymś niejasnym i jakby księżycową wiedzą.
W pierwszej chwili nie mogła się połapać, czy robak ten oznacza rzeczywiście robaka, czy też coś więcej?
Lecz nie, była to przecież wielka metafora. A „pan Wereszczyński” zwracał się wprost do niej i ośmielony swymi słowami patrzył prosto w jej oczy. A gdy przyjrzała mu się uważniej, uśmiechnęła się sama do siebie: — był chyba natchniony.
Powiedziała:
— Więc dobrze, istnieje robak. Jakiś tam robak, prawda?
— Złoty.
— Oczywiście, złoty. Idzie sobie, idzie, jak w bajce, przewija się w życiu człowieka, tak? I człowiek, urzeczony, zniża się ku ziemi. Też idzie za tym złotym robakiem. Za marnym robakiem, chociaż złotym. I pan go propaguje?
— Propaguję.
— A, to już co innego.
Zorientował się, że opowiedział zbyt szybko, w uniesieniu, i że nie jest dobrze rozumiany.
Zaczął więc jakby od początku, w wykładzie jeszcze bardziej uproszczonym, jak dla dziecka. Doszedł do przekonania, że jest naiwna, dobrotliwa i dziecinna, w zaprzeczeniu swego godnego wyglądu i mitologicznej urody, która by wskazywała na „osobistość”.
Przerwała mu i zapytała, czy nie jest przypadkiem poetą?
Potwierdził. Wtedy sama poprosiła, żeby opowiedział raz jeszcze o tym robaku. Zapytując z uśmiechem, czy nie dotyczy to przypadkiem znowu pana Filipa?
Potwierdził. Wydał jej się przesympatyczny. W swej auto-manii-prześladowczej. Która doprowadzała do peanów na cześć człowieka — który przecież tak czy owak, właśnie teraz — i wiedzieć by o tym trzeba — właśnie teraz przeżywa moment zmierzchu. Wróble o tym ćwierkają. Wszyscy wiedzą, że sława Filipa Małachowskiego, tak jak nagle przyszła, tak i nagle gaśnie, i że „gwiazda jego spełniła swe przeznaczenie”. I że naturalną koleją rzeczy w miejsce to zjawia się niesława. Tak samo z powietrza wzięta... a może jednak nie z powietrza? Taki jest bowiem los bożyszcza. Choć bożyszcze o tym nie wie. A wiedzieć powinno już wtedy, gdy z fortuną podpisywało kontrakt. Nadchodzi taki dzień, ludzie się przejedli, dlaczego? Znając ich apetyt na blaski, hałas i dudnienie bębna...
Zachowując ostrożność, skoro był takim zwolennikiem, zapytała, czy nie wie coś o tym, o tym smutnym zjawisku jak gdyby gaśnięcia sławy?
Nie wiedział, nawet się obruszył. Więc próbując jego wierność, zapytała:
— A gdyby znalazł się na bruku, to pan?
— Oczekuję tego.
— Więc na śmierć i życie. Dlaczego?
— Nie wiem — speszył się niespodziewanie. — Wydawało mi się, że przed chwilą pani zrozumiała.
— Czy nie uważa pan, że człowiek, któremu dogadza hałas, że człowiek taki poszukuje go i stwarza, aż do śmierci, i że śmierć przychodzi trochę wcześniej aniżeli fizyczna? I że taki człowiek właśnie od samego początku cierpi na rodzaj jakiejś wewnętrznej niemocy? Nie wiem naprawdę jakiej.
— Uważam.
— Uważa pan — zdziwiła się. — A czy uważa pan, że człowiek taki może się zmienić?
— Jeżeli posiada inne wartości. Ale wydaje mi się...
— Co się panu wydaje?
— Ze hałas wyklucza wszystko. Po to był stworzony.
— Tak pan uważa. A może myśli pan, że drugi człowiek, który by się zjawił, mówię tak teoretycznie, i w dobrym momencie, czy nie myśli pan, żeby...
— Jeśli w momencie klęski i ani minuty nie za późno.
— Tak pan myśli?
— Tak. Ale czy warto komukolwiek wspinać się po drabinie, aby ratować motyla, żeby motyl z powietrza nie spadł?
— Pan obrazami...
— Powiedziano mi to.
— Ja myślę, że ten pański ukochany Filip powinien trafić na kogoś...
— Ja też tak myślę. Każdy drugi do pierwszego stanowi mieszankę wcale nie jedna-druga.
— Ma pan umysłowość farmaceutyczną — obraziło ją coś, ale skwitowała uśmiechem.
Wstała jednak, napełniła czymś szklankę i zachęciła Benedykta, żeby także pozwolił sobie nalać. Stwierdził teraz, że piła to samo, co on przedtem. Ze szklanką w ręce usiadła i nachyliła się do niego. Światło biegnące od ogrodu przestrzeliło ją teraz, ukazało zwięzłość owalnej twarzy, a na krawędziach sukni, długiej, wąskiej i prawie białej, wytworzyło mgiełkę. Nie dostrzegł tego od razu — w ręce trzymała szklaną kulę — wielobok złożony z nieskończonej ilości trójkątów, i wyłuskała ją z palców, które także zaświeciły w kryształowym blasku. Uśmiech jej w pochyleniu oznaczał, że powie teraz chyba coś bardzo śmiesznego.
Było to bardzo zabawne, to, co w chwili szczerości powiedziała, i wzruszające. Kula służyła jej do ćwiczeń nad cierpliwością. Cierpliwością jako drogą do dobroci. Gdy była jeszcze małą dziewczynką, porywały ją niekiedy ataki gniewu. Raz pierwszy się zawstydziła, gdy przyłapała służącą na kradzieży. Od tego dnia zaczęła ćwiczyć, kładła kulę na pochyłej poręczy schodów i kula miała się stoczyć, nie spadając. Kula ocalała, ma lat jedenaście. Dobroć? Można o niej wywróżyć tylko z tej szklanej kuli.
Benedykt wziął kulę do ręki, zważył ją w dłoni, była ciężka, patrzył na Angelikę: była naiwna.
Po to siedział, żeby patrzeć, nie mogło być inaczej.
Lecz nagle się przestraszyła. Nie wiadomo dlaczego. Pokazała gestem, żeby odłożył kulę na pobliski stolik.
Wstał i odłożył, kładąc ją delikatnie, ale w momencie gdy był plecami, wiedział, że pobladła. Gdy się odwrócił, patrzyła na niego spojrzeniem, w którym jest coś więcej, nawet żal, może dezaprobata? Tak mu się wydawało. Ramiona jej się zwęziły, blaski sukni przygasły. Kula, gdy ją kładł na stoliku, strzyknęła iskrami. Ogarnęło go wzruszenie. „Krecie ty mój na czarno” — miała złociste włosy, ale może pisane jej było zejść pod ziemię? Miał zamiar powiedzieć o czymś bardzo dla niej ważnym i bronił się przed tym. Istnieje taka płynąca ze wzruszenia szczerość, która sama nie wie, dokąd prowadzi? Oczarowanie i współczucie gotowe są na wszystko. Świństwo także się w nich zmieści. Chciał ją jak gdyby ostrzec przed tym, że wmawia jej Filipa. Lecz ostrzeżenie to może byłoby śmieszne? Nie wiedział, i nie wiedział.
Patrzyła na niego, przyglądała mu się, oczy miał myślące, głos przyciszony. Więcej był wart od niejednego, gdyby nie był tak śmieszny i szczery, tak żywotny i zachłyśnięty. Gdyby tyle nie rozważał i nie silił się na rozważanie. Za dużo chciał i najczęściej pewno widzi się go w koziołkowaniu, gdy pada twarzą na ziemię. Najgorsze w tym, że znów wstaje, znów ma radosny poranek, pełny nadziei. Poranek przed marszem, dokąd? Najgorsze, że tak trzeźwo określił „filozofię życia”, nie znając jej i nie znając życia. Że nie ma w sobie pokory, która mieści się w jednym pokoju na strychu.
A jednak jest bez winy, powinien go ktoś leczyć, jego choroba jest ponad nim, jest nią bogactwo świata, w jego wyobrażeniu, i przepych ludzi, w jego krótkowzrocznych omyłkach. Był człowiekiem dobrym, czuła to nieomylnie, dostrzegała jego wzruszenie, wzruszał się, więc intuicyjnie wyczuwał jej sytuację.
Nagle ogarnął ją lęk. Przed kim? Czy właśnie przed nim? Nie mogła sobie odpowiedzieć. Lęk budzą nieraz ludzie, którzy są najzupełniej w porządku, lecz których dawka gotowości przekracza o jeden milimetr. Który jest to milimetr? Jeżeli tak bezgranicznie uwielbiał Filipa, to musiał go jednocześnie i nienawidzić. Nie mogło być inaczej. Za duży dystans ich dzielił.
Już jej się wydawało, że w myślach zaszła za daleko i że za długo milczy, gdy odezwał się pierwszy. Umknął jej początek tego, co powiedział. Usłyszała koniec zdania i w pierwszej chwili myślała, że się przesłyszała, powiedział o jakimś liście, który... nie dosłyszała: co który? ale — jeśli list znalazł, raziłby ją piorun. Od razu ochłonęła, było to wręcz niemożliwe i nie do pomyślenia. Nawet zadała sobie dyscyplinę, aby nie zapytać, nie prosić o powtórzenie, o jaśniejsze sformułowanie, a on sam chętnie zamilkł. Stało się jasne, że szaleńcze podejrzenie wypłynęło z jej paniki i przeczulenia. Uśmiechnęła się; siedzieli w białych fotelikach wśród kwiatów. Kwiaty jeszcze były, lecz dawno już się nie należały. Wereszczyński mówił teraz o pogodzie i o widoku za oknami.
— Chciałabym przeczytać jakiś pański wiersz.
— Z największą przyjemnością, przy najbliższej okazji.
— To bardzo proszę. Pan wspomniał o jakimś liście?
Zdziwił się:
— Nie, proszę pani, nie mówiłem o żadnym liście.
Jesienny wiatr przechylał gałęzie, polatywały listki, siadały na trawnikach. W ogrodzie jej dzieciństwa. Zgubiła tu kiedyś kolczyk. Była przekonana, że odnajdzie się w dniu Końca Świata. Gałązka na ścieżce zawsze zagradzała drogę, drgając uchylnie. Mówiła do niej czasem: jesteś młoda, a będziesz stara. Lata płynęły i wciąż w tym samym miejscu ukazywała się nowa drgająca gałązka. Wciąż nowe robaki przemierzały piasek. Z nastroszonymi wąsami szły w zieloną ciemność. Gdyby ktoś rzucił stary garnek w pokrzywy, garnek ten przetrwałby wieczność.
— Pan sądzi — zapytała nagle — że każdy człowiek zdąża do jakiejś niewoli? Że każdy sam sobie odbiera wolność? Czy pan tak sądzi?
— Wolność należy sobie odbierać z największą ochotą, w największym napięciu uczucia...
Doznała ulgi, był zapalczywy, poczciwy i zupełnie odkryty.
— Niech pan mówi — powiedziała — niech pan mówi bez najmniejszego skrępowania, proszę pana o to, mój dom jest prawdziwie liberalny, postępowy, trochę nudny, lecz jest to nuda jakiejś klasy i wartości moralnej, żadne słowo nikogo tu nie urazi, ja nawet mam apetyt na coś bardzo ostrego, i to ostre wszyscy mi wybaczą. Chciałabym usłyszeć nawet coś, co jest w jakimś godziwym stopniu poza nawiasem naszego światka, jakąś myśl niezwykłą, pocieszającą... Oni już toną w swych obyczajach... A pan... pan wydaje mi się człowiekiem jak zagubiona gwiazda, o której nie wiemy, nie znamy przecież ludzi pana pokroju, poetów... Co ja do pana mówię?
Wstała i białym korytarzykiem szybko przeprowadziła go do salonu, przedstawiając obecnym jako postać wybitnie oryginalną.
Powiedziała to delikatniej i z uśmiechem. Stało się to tak nagle, że nie zobaczył nawet, jak ten salon wygląda. Było dużo światła, jakby dla profilaktycznego odstraszenia mroków. Wydało mu się, że w kącie stoi czarna chrzcielnica, a na potężnym stole w ogniach krwawej politury zobaczył kubeczek z solą.
Ojciec pastor siedział centralnie, w wolteriańskim fotelu, wyglądał jak święty, bardzo już był stary. Przychodziło na myśl, iż żył jeszcze, ale już słabiutko. Nie skinął nawet głową. W otoczeniu siedziały trzy, cztery osoby i jakaś ośmioletnia dziewczynka, uczesana jak Infantka z Velasqueza, w białych pończochach, bucikach na wysokich obcasach, z klamrami. Na widok Benedykta, nie wiadomo dlaczego, klasnęła w ręce. Natychmiast bardzo się tego zawstydziła i pędem wybiegła z pokoju. Czy był tak śmieszny? Został po niej piesek z wybałuszonymi oczami i zaczął warczeć. Angelika pogroziła mu palcem, wskazała Benedyktowi krzesło z boku, najskromniejsze, sama usiadła po drugiej stronie, naprzeciw, i żeby być miła, żeby cokolwiek powiedzieć, natychmiast włączyła się do rozmowy, wyłapując skrawek zasłyszanego zdania.
— Pan wybaczy — zwróciła się do rumianego starca, który siedział po jej lewej ręce — iż zabieram głos nie pytana, ale ośmielam się podzielać, o ile dobrze zrozumiałam, to samo zdanie. Nie każdy ma prawo wydawać sądy... Jest to przywilej — zerknęła na Wereszczyńskiego. Nie wiedział, co to ma znaczyć, ale w drugim jej zerknięciu w jego stronę był promienisty uśmiech. Zrobiło mu się gorąco i ciepło, widział, że panowie palą, lecz nie wiedział, czy wszystkim wolno. Angelika podsunęła mu pudełko z cygarami i pochylając się przy tym głęboko, wkroczyła w obszar widzenia ojca. Przeprosiła go za to szeptem. Benedykt wziął cygaro i zatrzymał je w palcach. Trzeci jej uśmiech, skierowany co prawda do wycofywanego pudełka, wydał mu się tak niebiańsko akceptujący wszystko, że zrobiło mu się cierpko. Postanowił coś powiedzieć, aby nie pozostać milczącym niewdzięcznikiem. Tym bardziej że w rozmowie wypadła nużąca przerwa. — To prawda — rzekł — nie każdy ma prawo. Zgadzam się z tym i raczej zasady tej przestrzegam.
Z niemiłym zdumieniem spostrzegł, że pastor nachylił się do córki i zapytał wcale nie cicho: co on mówi?
Rumiany starzec błysnął policzkami, z dwóch dalszych obecnych jeden zdawał się drzemać przy otwartych oczach, drugi, najmłodszy, wpatrywał się w Angelikę i spowodował wreszcie, że uśmiechnęła się do niego, w porozumieniu wyższym nad trzy poprzednie uśmiechy razem spięte. Był to pan po trzydziestce, blady, smakosz, także łyskacz, nadawca zimnych łypnięć, wargi miał pobladłe i kwaśne. Od razu wzbudził w Benedykcie antypatię. On jeden nie odwrócił nawet głowy, gdy go przedstawiano.
Fragment z poprzedniej rozmowy, wychwycony przez Angelikę i skierowany do Benedykta, wydał mu się podaniem ręki. Nie zamierzał go zmarnować, spojrzał na Angelikę, spojrzała na niego, milczenie trwało, tak jakby dyskretnie skinęła mu głową, prosząc o zabranie głosu.
— Czytuję czasem pamiętniki — zwrócił się półgłosem do rumianego — i właśnie, i właśnie...
— Wielka pasja mojego ojca — poparła Angelika. — Co pan czyta ostatnio? — zawiesiła pytanie, bo wydawało jej się, że rumiany chciał równocześnie coś powiedzieć: — O, przepraszam — rzekła, uśmiechając się do niego z przeproszeniem.
— Nic, nic — bąknął niedbale — proszę mówić.
— Mam nadzieję — powiedział blady, z wewnętrznym pomrukiem, jakby kpił z samego siebie: — że jakieś godziwe czyta pan pamiętniki... — Nie dokończył i nie popatrzył na Benedykta.
— Ostatnio wpadła mi do ręki niewielka książeczka, skromnie wydana, pamiętniki, lichotka taka na pół palca chuda, ale... znamienna. Napisała je słynna tancerka Otero, zwana dzisiaj w świecie: La Belle Otero...
— Hm — rzekł blady do siebie i pokiwał głową nad rozstawionymi chudymi kolankami. Popatrzył na Angelikę. Ucho miał tak wyraźne jak muszla do płukania zębów. Był podobny do docenta, widocznie typ ten zjawia się pospolicie.
Angelika wpiła oczy w Benedykta. Wykonała gest, jakby go chciała poczęstować drugim cygarem, chociaż pierwszego jeszcze nie zapalił. Rumiany błysnął, unosząc siwą głowę. Teraz dopiero było widać, że ma szramę w złotej skórze lewego policzka i że błysnął tą nieprzyzwoitą jak na starca szramą.
— Pisze tam o pewnym zdarzeniu, jakie ją spotkało, nie szczędząc w tej relacji, proszę wybaczyć, ostatniego słowa, które tak bardzo mieć pragnęła, niesiona przez sceny świata swym temperamentem...
— Temperamentem?! — zdumiał się jak gdyby blady.
— Tak. Wynika, że w piętnastym roku życia, proszę zauważyć, była już u szczytu sławy — przerwał, zastanawiając się, czy poprzednie zdanie było dość jasne. — No dobrze — złapał oddech — występowała w Madrycie, w wielkiej gali, w obecności dworu królewskiego. I właśnie, proszę zauważyć, rywalka jej umieściła się w pierwszym rzędzie widowni i na samym początku występu zaczęła gwizdać. Gwizdać.
Rumiany skrzywił się, Angelika tak jakby odetchnęła i powiedziała nawet szeptem: brawo. Dodało to Benedyktowi ostatecznej otuchy. — No tak — pociągnął — Otero zeskoczyła ze sceny prosto w krzesła i szast, prast chwyciła rywalkę za gwiżdżący pysk i dała jej po tym gwiżdżącym pysku. Oczywiście, skandal i zamieszane. Przerwano spektakl.
— Szast, prast — powtórzyła Angelika, patrząc na niego wielkimi oczami:
— Przerwano spektakl — zastanowiła się nad czymś. Była tak swobodna, że zrobiła to równocześnie.
— Nie każdy ma prawo sądzić — zacytował raz jeszcze z radością, która rozpadła mu się w czarne kropki i ukazała się w nich różowa, bezwstydna szrama, niegodna starca. — I otóż to właśnie — wznowił tok — straż królewska zaprowadziła Otero do komendy policji. Komisarz, zgorszony bardzo, ostrym tonem zwrócił tancerce uwagę i powiedział, że publiczność, płacąc za bilety, ma prawo wyrażać zarówno swe zadowolenie, jak i niezadowolenie. Na to Otero odpowiedziała: publiczność tak, ale... — utknął. Jak ukarany łakomiec, który w pośpiechu ugryzł kawałek świecy łojowej.
Nagle uświadomił sobie brzmienie tego horrendalnego słowa, które stanowiło koniec. Pastor był głuchy, dziewczynka wyszła, z liczących się została tylko miłosierna Angelika. Bladego z kolanami chętnie by obraził, ten trzeci spał na jawie, a rumiany wcale nie wyglądał na świętego i powinien się spodziewać.
Wiedział, że to tłumaczenie niczego nie tłumaczy, strach obezwładnił mu szczęki. Opowiadanie wydało mu się tak kapitalne, że warte rozgrzeszenia w najwyższym towarzystwie. I oto stchórzył. Co więcej, był przekonany, że słusznie. Spojrzał na Angelikę. — Oto moja lekkomyślność, pomyślał, zawsze kładę głowę pod topór; biedna, urocza Angeliko: w twoim domu... Popatrzył na drzwi. W tej chwili poczuł na sobie spojrzenie bladego. Oczy były bez rzęs, źrenice kwadratowe, ustawione na sztorc; blady czytał ten pamiętnik — przeleciało mu przez myśl.
— ...publiczność tak — powtórzył — ale nie... — uciął. Nie mógł dokończyć.
— Jak? Jak? — zapytał dobitnie rumiany. Nachylając się, jak spowiednik, z zasznurowaną szramą.
— ...Ale nie...
— Kto?
— Publiczność, tak...
— Kto nie? — rzucił gniewnie rumiany starzec. Była w tym groźba i żądanie konkretyzacji: — Kto, jak, co? Szybko!
Śpiący poruszył się niespokojnie. Twarz miał zwiniętą jak kwiat we śnie.
— ...Odpowiedziała — podjął zdecydowanie Benedykt: — „publiczność, tak, ale nie... kurwa”.
Zapanowało milczenie. Poczuł, że słabnie. Jeszcze chwila tej ciszy. Poczuł, że słabnie dalej i że po prostu wpada w omdlenie.
Zobaczył tylko zrywającą się z miejsca Angelikę. Cudowną, promienną twarz i wyciągnięte ramiona, które podążały za nim na dno pionowej toni. Słyszał jej głos: „Proszę mi wszystko wybaczyć”.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.