Złoty robak/Pianta

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pianta

Filip obudził się pod wieczór, z sennością w brzuchu, ale snu miał dosyć. Śniła mu się Pianta, bo o niej pomyślał. Śniło mu się, że pomścił ojca. Wymyślił coś we śnie i wydało mu się rewelacyjne. Po przebudzeniu mniej, ale zawsze, lecz na jawie zakwestionował samą instytucję zemsty.
W pół godziny potem zaklaskał w ręce na jej podwórku i rzeczywiście zaraz ukazała się w oknie. Kazał jej zejść na dół.
Zjawiła się roześmiana, jak zawsze, niewinna, gotowa, życzliwa. Schudła trochę, wydoroślała, cera z różowej przeszła w różowy kamień, ciasto w marmur.
— Więc co? — zapytały złote oczy.
— Idziemy, pójdziemy tak sobie, nie chcesz?
— Oczywiście.
Ale potem, już na ulicy, posmutniała jak gdyby w przeczuciu czegoś niedobrego, które zawsze wynika z przyjemności bez uzasadnienia. Zaczęła dopytywać, dokąd? I dlaczego? W ręku miała wytarty sączek na drobiazgi w kolorze kamienia, wyładniała i zbiedniała, nadrabiała radością, lecz rwała się ta radość. Znów po chwili zaczęła się dopytywać, dokąd idą?
— Boisz się? — Chciał powiedzieć: nogi ci się uginają? Ale gdyby tak powiedział, zwróciłoby to uwagę: — Wszystko jest dobrze. Ja już nic nie pamiętam — powiedział — życie popłynęło dalej, wszyscy umarli, wiesz, o kim myślę, z przeszłością koniec, boisz się?
Zaczęła mówić, opowiadać. Bardzo niezdarnie, jedno poprzez drugie. Nie pytana, szybko wytłumaczyła postać kapitana. Był to: przypadek. Nigdy przedtem. Jest kolegą jej ojca... A i ona sama, według jej słów — słów krótkich, jak cięte cukierki angielskie, z kolorową rozetką w środku, przetykane złotym, połykanym uśmieszkiem — ona sama, już nie to co przedtem, straciła naiwność, złudzenia, wiarę w ludzi, pracuje i właśnie ta, ta linijka się przydała, czy Filip ją pamięta? ...Nie pamięta? — przyspieszyła kroku. — Nie lubię tylko propozycji... — poprawiła się: — zaproszeń... takich... w próżnię.
— Zobaczysz próżnię — podchwycił, trzymając ją blisko siebie. — Jeszcze takiej próżni w życiu nie widziałaś. Idziemy do pewnego domu, czuję się tam, jakbym był u siebie.
— A po co ci ja?
— Pianto? Grymasisz. Robisz się starą panną. Nie byłaś taka. Nigdy nie zapytywałaś, po co?
— Ty także na nic nie namawiałeś.
Szła, stawiała kroki z wahaniem. Już to samo było irytujące. Zerwała listek akacji. To też świadczyło o wewnętrznym zatrzymaniu się, o wewnętrznym kierunku wstecz, o szukaniu jakiegoś znaku, świadka na potem.
Po chwili częściowo zrzuciła z siebie niepokój. Ale irytujące były powroty, jak każda instynktowna ostrożność. Już nie cofał swego postanowienia. Czuła swą winę. Współczuł sobie, że musi to wykonać. Mógł jej powiedzieć, że troje ludzi przez nią zginęło, choć przykro było patrzeć, jak ona się męczy i jak teraz żałuje, że ukazała się w oknie.
Wstąpili na lody. Trochę poprawiły nastrój. W pobliżu siedzieli znajomi, nawet dużo, zrobił się ruch, Filip zachował izolację, ale przeniknęły zapytania. Wiedziano już o spadku, na migi przesyłano mu, jak zawsze kilka propozycji do wyboru — w oczekiwaniu, że się złamie i podejdzie do nich. Pianta wyławiała malinki z tortu. Zajęła się tymi malinkami z jakiegoś zażenowania i powracającego niepokoju. Musiała pomyśleć, że znajomi Filipa wiedzieli pewno o tym jej wypadku, wszystko wiedzieli. W ich oczach nie zdobyła sławy. Nie wiedzieli tylko, że wcale jej nie szukała. Że w głowie miała „fiołki”. Poszukiwała tylko uczciwych blasków i nie jej wina, że gasły jej w ręce.
Poprosiła Filipa, żeby już stąd wyszli.
Spodziewał się powrotu jej lęku.
Wyszli, ktoś rzucił jeszcze Filipowi następny punkt, gdzie można będzie ich jeszcze dzisiejszej nocy spotkać.
— Dokąd? — zapytała.
— Mam szampański plan — powiedział wesoło. — Piłaś kiedy szampana? Ale dasz mi słowo, że wypijesz dopiero potem.
— Jak to potem? Co ty mi mówisz?
— Potem, bo przedtem mam dla ciebie pewną propozycję. Mam taką myśl — powiedział jakby już na inny temat: — kwiaty. Kupić kwiatów. Pójść i zakupić całą kwiaciarnię, obliczyć, ile tego jest, wydawkować porcję na cały jeden dzień, znaleźć częstotliwość, odstępy minut, ustalić porcje, wielkość bukietów, kolejność rodzaju kwiatów, gradację kolorów, zaangażować całą obsługę, niech co kilka minut niesie pod wskazany adres, zarzucić czyjś dom kwiatami, jednym dzwonkiem do drzwi, drugim, trzecim. Za czwartym będzie już problem i panika. W gruncie rzeczy mogłoby być dwóch posłańców, którzy by się tylko mijali...
— Do kogo?
Zawiodła się, gdy dostała odpowiedź, wyjął własne klucze i otworzył furtkę, nie pomyślała jednak, że może to być włamanie.
Weszli do pustego domu. Zapalił wszystkie światła, tak utrafił w kontaktach, że zabłysnęły po kolei, przez całe wnętrze, a w głównym pokoju zaświecił się główny żyrandol. Dom rozbłysnął aż po brzegi. Filip pomyślał, czy ten stary przewoźnik sprzątnął w swym rozczuleniu stertę tych damskich łachów, bo inaczej na Piancie zrobi to deprymujące wrażenie śladów rabunku albo czegoś podobnego.
Było sprzątnięte.
Pianta pobiegła przed lustra. Nic jeszcze nie rozumiała, ale już zakołysał jej się rozum, już go potraciła i uległa. Jej reakcja była korzystna, jak na początek, bardzo pożądana. — Boże drogi — pomyślał — dlaczegóż ta naiwna i zdolna dziewczyna wykazała się kiedyś takim świństwem?
— Co to jest? — zapytała, przystając na jednej nodze.
— Dom. Koszmarny dom. Czyściec.
— Wszystko twoje?
— Rozbij lustro.
Zatrzymała się w balansowaniu na nogach, — przestało ją kołysać; zdjęła buciki i przebiegła po dywanie boso, lecz obejrzała się za butami, żeby ich tu nie zgubić.
— Włóż buty. Pójdziemy dalej, tu może być stłuczone szkło. Będziesz musiała mi pomóc.
— Tobie pomóc? W czym?
— W przeliczaniu tego chłamu.
— Chłamu? A w szafach?
— Otóż to — rzekł z powagą. Usiadł na konsolce, której jeszcze nie otwierał, schylił się i wyciągnął szufladę między nogi. Były w niej jakieś pakieciki, przestraszył się:
— Może nie to — zeskoczył. — Chodźmy.
Poszli dalej, trzymała się blisko, jakby zwiedzali grotę, coraz milszy był jej lęk, coraz pomyślniejszy. Oczy Pianty ślizgały się po przedmiotach, cieniach, załamaniach cieni, topiły się w blasku. Może mu się zdawało, ale w jej gardle jak gdyby uderzyło pierwsze źródełko śliny, spodziewał się, że uderzą w nią dreszcze, gdy otworzy szafę.
— Czemu na mnie patrzysz? — zapytała. — No tak, nigdy czegoś podobnego nie widziałam. Co zrobisz? — roześmiała się kaskadą, zdrabniającą się w kwiknięcie, przysiadła na taborecie, kolana sięgnęły jej do podbródka, wstała i przeleciały powietrzem jej ręce: — To chodźmy, pokaż mi wszystko — i założyła ręce na piersiach, jak gospodyni w przededniu wielkiej sprawy. Na przykład zabicia świni. Odezwały się w niej mity, w niej, która jak dotąd uganiała za najtańszym, za ślepym wystrzałem tańca.
— Co, Pianta? — podbił. — Sam jestem oszołomiony. Tutaj jak w czyśćcu. Tylko przeliczyć i oknem wylecieć do nieba.
Nie rozumiała, już mógł mówić, co chciał, wyprzedziła i nawet poszła przed nim, zostawiając za sobą jak łącznik w labiryncie ogon zapachu. Wychodząc ze swego domu, chlapnęła na siebie perfum, obawiać się należało, że piołun łakomej zazdrości, jak i męczarnia oczu, doprowadzą teraz ten zapach do granicy zwymiotowania.
Nie powiedział jej o swych podejrzeniach w stosunku do byłego właściciela, żeby nie wywołać obrzydzenia.
Na ścianie dostrzegła zawieszony miniaturowy pejcz, którego on dotąd nie zauważył. Zatrzymała się i zdjęła:
— Dasz mi to?
— Co zechcesz.
— Nie, nie. Chodźmy. Ależ to... ależ to... — podbiegła i stając na palcach położyła dłoń na kloszu lampy, stojącej na postumencie wysokości dwóch metrów, o kształcie kolumny, z umbrą-głowicą-kwiatem u szczytu, i o wtopionych żyłkach dukatowego złota, którego wypukłości prosiły rękę o dotknięcie. Uzdolniony brzuch Pianty dotknął marmuru, skusiła się jeszcze, aby pogładzić palcem powyżerane w esy kwasem fluowodorowym szkiełko. Zamrożony mat raz jeszcze przyciągnął poduszeczki palców. Ręka Pianty mignęła i opadła. Wychyliła wreszcie plecy, aby prędzej pójść dalej.
Filip poszedł za nią dobrotliwie, jak dobry pan, który wyprowadził psinę na zielony trawnik.
— Stop! Tutaj. — Byli w pokoju z szafami. Teraz dopiero zobaczył, że torebkę, którą położyła najpierw na brzegu stołu w pierwszym pokoju, wzięła i przez cały czas niosła ze sobą.
— Odłóż to i ten pejcz, będą potrzebne ręce. Mam do ciebie prośbę.
Wyłożył krótko sens: ona tu zostanie, on pójdzie. Chodzi o to, żeby wszystko, co tu jest, przejrzeć, wpierw do tego dotrzeć, otworzyć, zobaczyć, przerachować, obejrzeć, spisać ilość na kartce, przyjemna to zabawa, i wybrać coś niewielkiego dla siebie, reszta idzie na sprzedaż. Zostałby tutaj, ale się złożyło, że musi iść gdzie indziej, do niej oczywiście ma zaufanie, ale nawet gdyby nie miał i tak wszystko jedno, głównie o to idzie, żeby się tu dobrze zabawiła... I tak na przykład — otwarł nową szafę...
— Proszę — pociągnął ręką, a Pianta odruchowo przycisnęła się do niego ramieniem, jakby mieli spojrzeć w przepaść. Wypadł stosik pościeli, którą widocznie przez energiczne otwarcie wytłoczyło powietrze. Zebrał z dywanu i wrzucił z powrotem do środka, otwarł drugie drzwi. W gęstych szufladach były kosztowności. Wziął garść i wyjaśnił prośbę:
— Otóż to, należałoby według własnego uznania posegregować, plewy od ziarna, ziarno oddzielnie, najlepiej na tę oto tacę, a te tu, ot taką tu plichtę, masz oczy? — spojrzał na nią, roześmiał się — na śmietniczkę, którą znajdziesz w kuchni. Masz zręczne palce, aż się proszą, potem przejdziesz do futer, te dwa działy są najważniejsze, myślę, czy tak sądzisz?
— Sądzę — powiedziała i śmielej podeszła, i wysunęła następną szufladę: — zgoda. Ale dlaczego ty, czy muszę tu zostać sama?
— Niestety. Popracujesz sama, pójdziesz spać, łóżek tutaj, o ile pamiętam, jest kilka do wyboru, ale ja bym radził na dywanie, śpi się najprzyjemniej. Prawda, papier na notatki przeznaczyłem angielski, tego tu, jak stwierdziłem, także są skarby, bo to pan był i postać raczej papierowa, współwłaściciel papierni, mój wuj, po którym dziedziczę. A dlaczego chcę się tego pozbyć, powiem ci jutro o siódmej rano, gdy przyjdę ze śniadaniem. Rogaliki, masło, dużo, bonbony angielskie z kwaśną rozetką w środku... A tatuś nie będzie się dziwił, że nie ma cię w domu?
— Tatuś dawno w szpitalu — odpowiedziała ufnie i już zaczęła wstępnie rozglądać się po wnętrzu.
— Dobranoc.
— Słuchaj — zawołała jeszcze przez drzwi — gdybyś się namyślił, to wróć tutaj jeszcze. Nie powinnam zostawać.
— Dobrze.
— Gdzie jest szampan? — uderzyła pięścią już z drugiej strony o drzwi, dając tym także znak, że się niczego nie boi.
— Jutro rano przyniosę.
Wejściowe drzwi zamknął od zewnątrz, dopasował klucz do furtki. A potem bezszelestnie otwarł drzwi wejściowe. Już jej pod nimi nie było.
Poszedł cichą ulicą, pogrzebaną w mrokach, nikt nie szedł, rzadko paliły się światła.
Pomyślał sobie, że podniesie stawkę zysku przewoźnikowi do siedemdziesięciu procent. W gruncie niczego nie chciał z tego wszystkiego, ani jednej grudki kosztowności, i zastanawiał się jednocześnie, czy słuszna jest jego fantazja, łącznie z podstępnym ulokowaniem tutaj idiotycznej Pianty? Powinien ją rano zastać półżywą albo nawet martwą?




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.