Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/599

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Pianta

Filip obudził się pod wieczór, z sennością w brzuchu, ale snu miał dosyć. Śniła mu się Pianta, bo o niej pomyślał. Śniło mu się, że pomścił ojca. Wymyślił coś we śnie i wydało mu się rewelacyjne. Po przebudzeniu mniej, ale zawsze, lecz na jawie zakwestionował samą instytucję zemsty.
W pół godziny potem zaklaskał w ręce na jej podwórku i rzeczywiście zaraz ukazała się w oknie. Kazał jej zejść na dół.
Zjawiła się roześmiana, jak zawsze, niewinna, gotowa, życzliwa. Schudła trochę, wydoroślała, cera z różowej przeszła w różowy kamień, ciasto w marmur.
— Więc co? — zapytały złote oczy.
— Idziemy, pójdziemy tak sobie, nie chcesz?
— Oczywiście.
Ale potem, już na ulicy, posmutniała jak gdyby w przeczuciu czegoś niedobrego, które zawsze wynika z przyjemności bez uzasadnienia. Zaczęła dopytywać, dokąd? I dlaczego? W ręku miała wytarty sączek na drobiazgi w kolorze kamienia, wyładniała i zbiedniała, nadrabiała radością, lecz rwała się ta radość. Znów po chwili zaczęła się dopytywać, dokąd idą?
— Boisz się? — Chciał powiedzieć: nogi ci się uginają? Ale gdyby tak powiedział, zwróciłoby to uwagę: — Wszystko jest dobrze. Ja już nic nie pamiętam — powiedział — życie popłynęło dalej, wszyscy umarli, wiesz, o kim myślę, z przeszłością koniec, boisz się?
Zaczęła mówić, opowiadać. Bardzo niezdarnie, jedno poprzez drugie. Nie pytana, szybko wytłumaczyła postać kapitana. Był to: przypadek. Nigdy przedtem. Jest kolegą jej ojca... A i ona sama, według jej słów — słów krótkich, jak cięte cukierki angiel-