Złoty robak/Czcigodny starzec

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Czcigodny starzec

Była godzina po ósmej wieczór, szumiały liście w drzewach. Filipa popędzało złe przeczucie. Już nic nie mogło mu grozić, żadne nieszczęście, mógł dysponować samym sobą, to znaczy, dajmy na to, umrzeć, mógł kupić, co zechce, korciło go, aby udowodnić po raz ostatni swój gest i wyrzucić pieniądze przez okno. Zobaczyć, jak to wygląda? Prawdopodobnie był chory. Z natury wcale nie był hojny.
Bolała go głowa, chciałby ją zdeponować u kogokolwiek, zapamiętał „następny punkt”, gdzie miała być dzisiaj grupa znajomych, tych, których spotkał przy lodach.
Ból na żelaznych kółkach rozwoził się po całym jego ciele jak przed każdą burzą. Chłód podbijał kroki, spadł gdzieś zimny deszcz, oddalały się szybkie kroki przechodniów, deszcz musiał być z gradem, człapały gdzieś konie, nagle poderwały się zdzielone wystrzałem bata. Poruszył się wiatr, nadchodziła burza.
Wyciągnął rękę, z zatłoczonego chmurami nieba spadły krople.
Wszystkie kreski nocy, choć zapomina się o nich w ciągu dnia, w nocy spotykają się w tym samym układzie, utrafionym z dokładnością do jednego mgnienia oka.
Zawsze w jednym miejscu spod szczeliny bramy ukazywała się ruchoma miotełka światła i omiatała goliznę kamieni.
Dziś brama się otwarła. Wyszedł z niej starzec, ktoś drugi zamykał bramę z tej strony i przekręcał klucz w zamku.
Starzec był wysoki, chudy, drżący starczym drżeniem, którego można się domyślić. Wzmacniający się wiaterek poruszał mu poły czarnego płaszcza. Sięgnął ręką do ronda płaskiego kapelusza i przytrzymał je nad oczami.
Był to pastor znany kiedyś z szerokiej działalności. Dopóki tak oto nie wylądował. W ni to śmierć, ni to trwanie.
Prowadzą go teraz z jakiegoś domu do drugiego domu. Nie jest już właścicielem zewnętrznej powłoki, został tam jeszcze w środku, w samym kąciku.
Bramę zamykała jego córka. Zanim podeszła do ojca, wiatr zerwał mu kapelusz i potoczył na jezdnię. Konie w batach wybiegły zza rogu, starzec rzucił się przed siebie po kapelusz, uprzedził go Filip. Lecz starzec był już na bruku, za nim biegła córka.
Ściągnięte lejcami konie zahamowały, krzesząc iskry. Ktoś uprzejmy wyskoczył z powozu, żeby zobaczyć, czy nic się nikomu nie stało. Był to ten wszędzie będący łakomiec, ten, który podwoził Filipa do Pianty. Tak oto i tutaj zdążył na moment kulminacyjny. Po raz ostatni. Filip podał pastorowi kapelusz, włożył mu na głowę, co więcej, poprawił rondo, wyginając je nawet ku dołowi, tak jak było przedtem, aż urażony starzec cofnął głowę. Uprzejmy właściciel powozu chciał przeprosić wszystkich za nieuwagę stangreta, gdy Filip zdzielił go pięścią pionowo, bijąc z góry w dół.
— Ty bydlaku! — krzyknął.
Postanowił go zabić. Tutaj, na miejscu, natychmiast i szybko. Ogarniał go gniew, który już w początku był wszechogarniający, a zdążał do zenitu nieludzkiej wściekłości, która by jeszcze trupa kąsała.
— Znieważyłeś starca! — ryknął. — Śmierdzielu! Szpiclu! Już cię nigdy nie zobaczę, ty sługusie sto pociech! ...Zdejmij spodnie, jak ja każę, to cię własny stangret publicznie wychłoszcze... — popadł w bełkot.
Ciosy spadały jak grad, w ciasto, Filip rwał kawałkami to ciasto. Tamten zwalił się na ziemię. Próbował wstać, wtedy dostawał bezwzględne kopniaki w napięte części. Ukrył głowę w dłoniach. Wreszcie legł nieruchomo jak martwy i rozkrzyżował ramiona.
Stangret siedział skulony na koźle. Oszalały Filip podbiegi i strzelił w pysk konia.
Pastora wmurowało w ziemię. Córka zasłoniła mu oczy. A potem rzuciła się w stronę Filipa.
Zabrzęczała uprząż, konie cofnęły się nagle, tylne koła zahamowały o zwłoki leżącego. Stangret zeskoczył z kozła drugą stroną i zaczął uciekać.
Filip spostrzegł, że ma uczepioną w lewy rękaw córkę pastora i że rękaw się urwał. Wyszarpał go i rzucił na bruk. Strząsnął z siebie pastorównę. Oderwała się od niego i uciekła do ojca. Pastor drżącym głosem coś mówił, może nawet krzyczał, córka osłaniała go sobą.
W tej chwili wrócił stangret i podniósł swego pana. Który żył przecież, ale był zgięty wpół. Sługa pozbierał jakieś przedmioty, które wypadły z pana. Filip stał do nich plecami, twarzą do pastora. Pastor tkwił na brzegu chodnika, córka trzymała go pod rękę i próbowała powołać do życia. Niespodziewanie skinęła głową Filipowi i odeszli.
Filip nie obejrzał się na karetę. O jednym rękawie ruszył przed siebie. Poczuł ulgę. Myślał o pastorze, znał jego wielką, bezużyteczną działalność, pomoc dla biednych ludzi i przemówienia dla pań, przepojone obecnością Boga.
Pamiętał cały początek zdarzenia, później już tylko to, że chciał zabić właściciela powozu, stangreta i parę koni. Miał zamiar powyrywać koła i dyszlem zgasić wszystkie latarnie dookoła. Gdyby to już zrobił, miał zamiar wziąć pastora na ręce i posadzić na najbliższym kuble ze śmieciami. A córkę, tę „przepiękną”, rudawą, o schowanej twarzy i wstrętnym imieniu „Angelika”, doświadczyć tak jakoś, aby raz na zawsze szeroko otwarła oczy.

Po nocy spędzonej na wódce, około dziewiątej rano, poszedł prosto do swego domu, aby wyzwolić Piantę.
Wszedł, panowała cisza, poranek dotarł do przedpokoju, drzwi do głównego pokoju były otwarte, tak jak je zostawił. Na dywanie siedziała skulona postać Pianty. W pierwszej chwili nie spostrzegła, że ktoś wszedł. Zbyt dobrze już przedtem wyobraził sobie męczarnię, jaką musiała tu przeżyć, gdy zwaliły się na nią ilości bogactwa. A ona uwięziona, jak wierny pies, przez przypadek zamknięty w spiżarni. Który wie, że nie wolno mu niczego dotknąć. A tu jeszcze bijące zapachy i dotyk, pudry i futra, kamienie, i to jeszcze, co mogło być odkryte... I ona, sama, z majątkiem kamiennej torebki, godna zaufania, z maszynką do liczenia w mózgu...
Siedziała wśród kartek. Gdy spojrzała na niego, oczy miała dość błędne, nawet się nie odezwała, nawet nie ucieszyła się z wyzwolenia. Chciała wstać i oparła się do tyłu na łokciach w podkasanych rękawach.
Wokół niej leżała część wysortowanych przedmiotów, te znów podzielone były na trzy kupki: niewątpliwe, wątpliwe i do uznania; były to srebra. W głębi pokoju leżały na dywanie garnitury męskie. W jednym znalazła dziurę pod lewą łopatką, ktoś widocznie ananasowi złośliwie wypalił cygarem. Marynarka wisiała na oparciu krzesła, dziurą wystawiona na widok.
— Liczyłem na to, że zacerujesz.
Spojrzała zbielałymi oczami z nocy. Nie rozumiała, co do niej mówi, poklepał ją po ramieniu:
— No, Pianta, Pianta, nogi ci odmówiły posłuszeństwa, prawda? Pójdziesz zaraz spać, pootwieramy okna — zerwał jedną z firanek.
Nie widziała, nie protestowała, ołówek leżał na dywanie, kartki rozsiały się jak liście. Siedziała w kucki. W progu posiała garść srebrnych drobiazgów, musiała się zatoczyć. Nieporządek był absolutny, pootwierane skrytki wydały zapach perfum, pudrów, czegoś tam jeszcze, jakiegoś pyłu, utlenionych sreber. Na nogach miała parę przymierzonych bucików z wężowej skórki, które miały być „tym drobiazgiem”. Zaczęła je teraz ostatnią siłą ściągać. Wziął ją na ręce, razem z tymi butami, położył na kanapie. Pobiegł do szafy, wyjął pościel, narozkładał dużo pościeli po całym łóżku wzdłuż, wszerz i jeszcze jedną warstwę, i przeniósł Piantę.
Oczy miała już raźniejsze, otwarte, ale ciężar jej był tak wielki, że oznaczał kompletną bezwolę. Położył ją w tym, zapuścił rolety i wyszedł. Nawet huk jednej, która mu się zerwała, już jej nie przebudził.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.