Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/608

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kamiennej torebki, godna zaufania, z maszynką do liczenia w mózgu...
Siedziała wśród kartek. Gdy spojrzała na niego, oczy miała dość błędne, nawet się nie odezwała, nawet nie ucieszyła się z wyzwolenia. Chciała wstać i oparła się do tyłu na łokciach w podkasanych rękawach.
Wokół niej leżała część wysortowanych przedmiotów, te znów podzielone były na trzy kupki: niewątpliwe, wątpliwe i do uznania; były to srebra. W głębi pokoju leżały na dywanie garnitury męskie. W jednym znalazła dziurę pod lewą łopatką, ktoś widocznie ananasowi złośliwie wypalił cygarem. Marynarka wisiała na oparciu krzesła, dziurą wystawiona na widok.
— Liczyłem na to, że zacerujesz.
Spojrzała zbielałymi oczami z nocy. Nie rozumiała, co do niej mówi, poklepał ją po ramieniu:
— No, Pianta, Pianta, nogi ci odmówiły posłuszeństwa, prawda? Pójdziesz zaraz spać, pootwieramy okna — zerwał jedną z firanek.
Nie widziała, nie protestowała, ołówek leżał na dywanie, kartki rozsiały się jak liście. Siedziała w kucki. W progu posiała garść srebrnych drobiazgów, musiała się zatoczyć. Nieporządek był absolutny, pootwierane skrytki wydały zapach perfum, pudrów, czegoś tam jeszcze, jakiegoś pyłu, utlenionych sreber. Na nogach miała parę przymierzonych bucików z wężowej skórki, które miały być „tym drobiazgiem”. Zaczęła je teraz ostatnią siłą ściągać. Wziął ją na ręce, razem z tymi butami, położył na kanapie. Pobiegł do szafy, wyjął pościel, narozkładał dużo pościeli po całym łóżku wzdłuż, wszerz i jeszcze jedną warstwę, i przeniósł Piantę.
Oczy miała już raźniejsze, otwarte, ale ciężar jej był tak wielki, że oznaczał kompletną bezwolę. Położył ją w tym, zapuścił rolety i wyszedł. Nawet huk jednej, która mu się zerwała, już jej nie przebudził.