Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/605

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Czcigodny starzec

Była godzina po ósmej wieczór, szumiały liście w drzewach. Filipa popędzało złe przeczucie. Już nic nie mogło mu grozić, żadne nieszczęście, mógł dysponować samym sobą, to znaczy, dajmy na to, umrzeć, mógł kupić, co zechce, korciło go, aby udowodnić po raz ostatni swój gest i wyrzucić pieniądze przez okno. Zobaczyć, jak to wygląda? Prawdopodobnie był chory. Z natury wcale nie był hojny.
Bolała go głowa, chciałby ją zdeponować u kogokolwiek, zapamiętał „następny punkt”, gdzie miała być dzisiaj grupa znajomych, tych, których spotkał przy lodach.
Ból na żelaznych kółkach rozwoził się po całym jego ciele jak przed każdą burzą. Chłód podbijał kroki, spadł gdzieś zimny deszcz, oddalały się szybkie kroki przechodniów, deszcz musiał być z gradem, człapały gdzieś konie, nagle poderwały się zdzielone wystrzałem bata. Poruszył się wiatr, nadchodziła burza.
Wyciągnął rękę, z zatłoczonego chmurami nieba spadły krople.
Wszystkie kreski nocy, choć zapomina się o nich w ciągu dnia, w nocy spotykają się w tym samym układzie, utrafionym z dokładnością do jednego mgnienia oka.
Zawsze w jednym miejscu spod szczeliny bramy ukazywała się ruchoma miotełka światła i omiatała goliznę kamieni.
Dziś brama się otwarła. Wyszedł z niej starzec, ktoś drugi zamykał bramę z tej strony i przekręcał klucz w zamku.
Starzec był wysoki, chudy, drżący starczym drżeniem, którego można się domyślić. Wzmacniający się wiaterek poruszał mu poły czarnego płaszcza. Sięgnął ręką do ronda płaskiego kapelusza i przytrzymał je nad oczami.