Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/604

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niestety. Popracujesz sama, pójdziesz spać, łóżek tutaj, o ile pamiętam, jest kilka do wyboru, ale ja bym radził na dywanie, śpi się najprzyjemniej. Prawda, papier na notatki przeznaczyłem angielski, tego tu, jak stwierdziłem, także są skarby, bo to pan był i postać raczej papierowa, współwłaściciel papierni, mój wuj, po którym dziedziczę. A dlaczego chcę się tego pozbyć, powiem ci jutro o siódmej rano, gdy przyjdę ze śniadaniem. Rogaliki, masło, dużo, bonbony angielskie z kwaśną rozetką w środku... A tatuś nie będzie się dziwił, że nie ma cię w domu?
— Tatuś dawno w szpitalu — odpowiedziała ufnie i już zaczęła wstępnie rozglądać się po wnętrzu.
— Dobranoc.
— Słuchaj — zawołała jeszcze przez drzwi — gdybyś się namyślił, to wróć tutaj jeszcze. Nie powinnam zostawać.
— Dobrze.
— Gdzie jest szampan? — uderzyła pięścią już z drugiej strony o drzwi, dając tym także znak, że się niczego nie boi.
— Jutro rano przyniosę.
Wejściowe drzwi zamknął od zewnątrz, dopasował klucz do furtki. A potem bezszelestnie otwarł drzwi wejściowe. Już jej pod nimi nie było.
Poszedł cichą ulicą, pogrzebaną w mrokach, nikt nie szedł, rzadko paliły się światła.
Pomyślał sobie, że podniesie stawkę zysku przewoźnikowi do siedemdziesięciu procent. W gruncie niczego nie chciał z tego wszystkiego, ani jednej grudki kosztowności, i zastanawiał się jednocześnie, czy słuszna jest jego fantazja, łącznie z podstępnym ulokowaniem tutaj idiotycznej Pianty? Powinien ją rano zastać półżywą albo nawet martwą?