Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/590

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Twarz jej znów była w uśmiechu:
— A przed czym jeszcze?
Zaczerwienił się, zaczął szybko mówić o czym innym.
Króciutka ścieżka myślowa, ścieżka ratunkowa, podsunęła mu temat, nad którym nie zdążył nawet zastanowić się, czy jest z tak nagła odpowiedni.
Dla niej musiał być nieprzyzwoicie zaskakujący. Słuchała uprzejmie.
Zaczął mówić o losach i ludziach, o trafach losu — biorąc temat od samego środka, i powiedział o złotym robaku.
Słuchała uprzejmie. Ni stąd, ni zowąd uraczył ją opowiadaniem o jakimś „złotym robaku”. Być może był to jego ulubiony temat, a może popisowy? Gdyby się roześmiała, byłoby to dla gościa bolesne. Temat zasilony był czymś niejasnym i jakby księżycową wiedzą.
W pierwszej chwili nie mogła się połapać, czy robak ten oznacza rzeczywiście robaka, czy też coś więcej?
Lecz nie, była to przecież wielka metafora. A „pan Wereszczyński” zwracał się wprost do niej i ośmielony swymi słowami patrzył prosto w jej oczy. A gdy przyjrzała mu się uważniej, uśmiechnęła się sama do siebie: — był chyba natchniony.
Powiedziała:
— Więc dobrze, istnieje robak. Jakiś tam robak, prawda?
— Złoty.
— Oczywiście, złoty. Idzie sobie, idzie, jak w bajce, przewija się w życiu człowieka, tak? I człowiek, urzeczony, zniża się ku ziemi. Też idzie za tym złotym robakiem. Za marnym robakiem, chociaż złotym. I pan go propaguje?
— Propaguję.
— A, to już co innego.
Zorientował się, że opowiedział zbyt szybko, w uniesieniu, i że nie jest dobrze rozumiany.
Zaczął więc jakby od początku, w wykładzie jeszcze bardziej uproszczonym, jak dla dziecka. Doszedł do przekonania, że jest naiwna, dobrotliwa i dziecinna, w zaprzeczeniu swego godnego wyglądu i mitologicznej urody, która by wskazywała na „osobistość”.
Przerwała mu i zapytała, czy nie jest przypadkiem poetą?