Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/565

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W alejce ogrodu zjawił się Filip, dostrzegł Benedykta na tarasie. Z daleka już zawołał:
— Teraz! Na co pan czeka? Bo zabiję z litości... — wskoczył na stopnie tarasu i uściskał Benedykta serdecznie jak brata. Był zupełnie pijany.
Pan domu podał komunikat, że wszystko jest w porządku, że nic się nie stało, przeprosił za to głupstwo i dodał, że córka czuje się lepiej niż przed wypadkiem, a sprawca dobrowolnie poddał się torturze i klęczy w kącie. Obrócono więc w żart.
Chętnie ten żart przyjęto. Odezwały się śmiechy, pary i grupki znów rozsnuły się wokoło, za chwilę miała nastąpić kolacja, przed kolacją jeszcze koncert: skrzypce, wiolonczela, a przy klawesynie jakaś wyrośnięta, natchniona dziewczyna, która już podeszła do instrumentu, i nie znając wstydu, dłoń przyłożyła do czoła.
Już przeszło pół godziny Benedykt stał na tarasie przy jakimś wazonie. Przed chwilą w wazonie tym Filip zgasił papierosa. Benedykt patrzył na złoty ustnik. Nagle, stojąc przez moment ni to z Benedyktem, ni to patrząc gdzie indziej, Filip dostrzegł to spojrzenie. Schylił się i wyjął ustnik z donicy. A nie wiedząc, co z tym zrobić, zatrzymał w ręce.
Był dziś jak gdyby inny, upijał się, plątał bez celu, niewystarczająco pewnie. Widział to Benedykt i był zdumiony.
Ale żeby Filip Małachowski papierosy gasił w kwiatach? To było niepojęte. Gdyby bodaj zgasił i nie zauważył tego.
Filip, stojąc tę krótką chwilę z Benedyktem, jak gdyby przypomniał sobie, że miał poinformować: co, kto i jak, pokazać wybitniejszych głupców. Zaczął mówić, lecz nic mu z tego nie wychodziło. Był roztargniony, przedwcześnie znudzony, mówił bez składu, i nagle powtórzył to, co już kiedyś powiedział. Też to spostrzegł i dla rehabilitacji zdawkowo bluznął na docenta Kalinksy’ego. Lecz w połowie zdania uciął. Wydawało mu się, że to także już mówił, chociaż nie mówił. Przyłożył rękę do czoła, tak jak ta, co podeszła do klawesynu, i zamilkł. Patrzył już tylko, w którą stronę zniknąć.
Nie było chwili do stracenia, Benedykt ruszył przed siebie i zszedł z tarasu.
Wszedł na ścieżkę jak na trampolinę, zobaczył przed sobą światła, poczuł żwirek pod nogami, mignęły mu twarze typów, które