Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/579

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

u niej w przedpokoju i myślę sobie, gdy tak oczekuję, że może jedno moje zdanie, gdzieś, kiedyś, gdy już je zdobędę, przetrwa i, być może, w sumie nabierze korzystniejszego znaczenia dla ludzi aniżeli... Co aniżeli? Proszę mi powiedzieć.
Błysnął w głowie Benedykta przerażającym światłem obraz Hieronima.
Nie zamierzał ani słowem zapytywać, nawet nie chciał wiedzieć, ile docent wie, najprędzej chciał to straszne oddalić, ale też i należało jakoś przyjąć to, co usłyszał:
— To straszne — rzekł.
Dobrze powiedział.
— O niczym nie wiedziałem — wyjąkał. Równocześnie z całych sił próbował sobie wmówić, że istotnie o niczym nic nie wie. Śledził twarz docenta. Jeśli głupi, pomyślał, powiedział to, co powiedział, w świętej naiwności. I z poczucia lojalności, i strachu przed nielojalnością wobec policji i państwa. Ten prokurator, ten natomiast musiał być jak gdyby o czymś uprzedzony i tylko czyhał. Ale przecież odszedł. A cóż to za nieodpowiedzialny bałwan ten pan domu. Jeszcze większy Filip! Oczami wyobraźni zobaczył rewizję u siebie w pokoju i pomyślał: dobrze im tak, znajdą list Elizy...
— Pan myśli — zapytał nieśmiało i w rozmyślnej przesadzie — że taki dom, na przykład pastora, jest także niebezpieczny?
— Ależ nigdy w życiu! — obruszył się docent, widząc naocznie, jak głęboko przejął się Benedykt i jak przesadnie. — Ależ nie! Nie popadajmy w panikę. Do czego byśmy doszli. Uczciwy dom, sam pan się przekona.
Więc jednak uważał go raczej za człowieka nieświadomego i przede wszystkim niezręcznego.
— Sam pan się przekona — powtórzył docent już znacznie spokojniej. — O, zostaliśmy tu prawie sami, a tam już koncert. Zrobię tak, że panna Angelika za moim pośrednictwem sama pana zaprosi...
Weszli na stopnie tarasu. Pod pozorem, żeby nie przeszkadzać muzyce, która już dźwięczała, Benedykt powiedział cicho:
— Uczciwa kamienica pan mówi, Polacy, Rosjanie...
Docent patrzył na niego okiem. Patrzące oko to coś szczegól-