Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/556

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pogłaskał ją po gło/wie. — Podziękuj i powiedz mamusi, żeby się wypchała. Wypchała — powtórzył, słodząc, i zapytał jeszcze: — Czy ty mnie rozumiesz?
Benedykt w pierwszym odruchu chciał uciec.
— Powiesz? — zapytał Filip. — Patrzysz i nie rozumiesz.
Była tak przejęta, że chyba nie słyszała. Wpatrywała się w Filipa, ukazując w różowych dziąsłach kryształowe ząbki, naszykowane do ugryzienia bułki, którą ukryła w dłoni za plecami. Jej białe oczy obtoczyły Filipa jak w pszennej mące. Zniósł to, pochylając głowę jak w rękach fryzjera.
— To powtórz — zachęcił.
Nie powtórzyła.
— Żeby się wypchała — powtórzył.
Powtórzyła:
— Żeby się wypchała.
Ale chyba nie słyszała, co mówi, bo się uśmiechnęła.
Benedykt ukrył się wyżej i przywarł do ściany, żeby być najmniej widoczny.
W drzwiach ukazała się pani Frankowska. Prosiła Filipa rzeczywiście. Zrobiła to bardzo uprzejmym gestem:
— Bardzo pana proszę.
— Wejdźmy — rzekł Filip do Benedykta, ujawniając go, skrytego w cieniu, szerokim gestem. Przywitał się z panią Frankowską i pocałował ją w rękę dwukrotnie, aż cofnęła ręce. Zobaczyła Benedykta:
— Panowie się znają?
Filip powiedział:
— Znamy — i dodał: — powiedziałem: niech się pani wypcha.
Nie rozumiała, patrząc przyjaźnie na Benedykta, który cofał się dyskretnie w górę schodów. Nabrał teraz w jej oczach znaczenia: — Nic mi pan nie powiedział.
— Córka pani — rzekł Filip — umie się znaleźć, jest bardzo na miejscu.
— Ach, panowie się znają — jeszcze raz dotarło do Frankowskiej. Była przejęta. Wstecz. Patrzyła na Benedykta.
— Nie będziemy, panie, zabierali czasu — powiedział Filip, wchodząc równocześnie prosto do pokoju. — Ho, ho — wyraził zachwyt. — Spodziewałem się, że tu aż tak... A stryszek pani