Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/550

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mógłbym sprzedawać.
— No, a przewieźć?
— Mógłbym.
— A pan mówi, że nie jest przewoźnikiem.
— Niech będzie.
— Konie pan ma?: — Mam konie.
— To jakże nie jest pan przewoźnikiem.
— Już panu powiedziałem: niech będzie. Jestem handlowcem. Co pan chce sprzedać?
— Wszystko. Absolutnie wszystko, jedno po drugim, do fundamentu, a potem zrobimy pożar.
— Wydaje mi się, że pan żartuje sobie ze starego człowieka.
— Zaraz dojdziemy do pańskich zysków i wtedy nie będą się panu wydawały żartami. Bierze pan procent od sprzedaży... jaki?
— Dziesięć.
— Nie. Pięćdziesiąt.
— Pan żartuje.
— Tak. Ale co to pana może obchodzić. Dostaje pan pięćdziesiąt, i to jeszcze nie wszystko. Niech pan to sobie napisze, ja panu podpiszę. Nie będę pisał.
— Pan postępuje nierozsądnie. Jest to coś takiego jak roztrwonienie.
— Jeszcze słowo, a zawezwę tu kogo innego. Ja pana nie prosiłem po to, żeby pan mnie traktował uwagami moralnymi. Wtedy bym zaprosił kogo innego i za darmo. Więc?
— Ile?
— Pięćdziesiąt.
— Zgoda.
— Kto wyceni to śmiecie? Pan?
— Mogę. Jestem człowiekiem uczciwym.
— Niech się pan zbytnio nie fatyguje z tą uczciwością, mnie zależy na czasie. Okiem, okiem oceniać, zetlałe do pieca i pod zapałkę, zeprzałe żelazo do dołu, zjełczałe perfumy w kubeł, perły do worka, ile pan może unieść na raz pereł?
Po raz pierwszy uśmiechnął się:
— Wie pan, ja nawet nie podpiszę z panem żadnej umowy, zrobi się tak, jak pan każe.