Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/542

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

to była ona, tak, aż otrzeźwiał. Oparła się palcami o brzeg stolika, patrzył na nią, to była ona i nic w tym dziwnego, a jemu wydawało się, że jest to nieprawdopodobne. Ktoś ją odciągał. Był to kapitan, ten sam.
Więc tak, więc to tak, to była prawda. Należało kapitana bezzwłocznie zastrzelić. Pianta przechylała się do niego, chciała coś powiedzieć.
Zerwał się, uciekł, doskoczył do sąsiedniego stolika i wyszarpał jakąś dziewczynę. Małą blondynkę o przerażonej twarzy. Trzymała się ręką jeszcze czegoś, gdy ją odrywał. Natychmiast wepchnął ją w wir, ktoś jeszcze za nią pędził.
Zaczęła się uśmiechać, kłaniać w tańcu, wykonywać reweranse, jakby rzecz działa się na dworze. Filip wierzgał, próbowała go okiełznać.
Zrobiło się trochę luźniej wokół Filipa. Wydawało mu się, że nogi podnosi za wysoko.
Naprzeciw kapitan, to on, biegł truchcikiem, z ptasią główką, rzeczywiście, w truchciku towarzyszyła mu Pianta, na długich nogach. Z jej roześmianej twarzy spadały strzępy blasków jak z wirującej szklanej kuli, włosy leciały poza uszy, oczy trzymały się Filipa, zdążała ku niemu, aż go osiągnęła, była już blisko, brykała i owijała kapitana w miejscu, który już był tylko nóżką wirującego bąka.
— Pianta! — krzyknął Filip.
— Nie jestem Pianta! — odkrzyknęła roześmianymi wargami.
— Co to znaczy Pianta? — zawołał pokazując oczami na kapitana, który się takiej bezczelności nie spodziewał i był pewny, że to nie o nim. — Bydlę jakieś! — zawołał Filip. — Kto to? Precz z tą siną gębą!
W tym czasie mała blondynka uczyła go dobrych manier, poruszała rękoma, jakby trzymała lejce i powoziła bryczką bez względu na dialog.
— Ten tu... — nie oddalała się Pianta — ten pan, tamten... — pokazywała oczami w bok — zwróć na niego uwagę, starszy pan, szpakowaty, przyjaciel jej ojca, tu przyszedł, wiesz ty kto to? Jest także jej przyjacielem...
— Jakiego ojca?