Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/523

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Z powodu tej mojej odmowy. Uplanowano...
— Bardzo wątpię.
— A mnie świta...
— To byłoby jeszcze najlepsze. A czy ma ojciec jakieś dane? Tak nawet dla celów towarzyskich...
— Dane. Mój drogi, nie jestem kartoteką cudzych tajnych poruczeń.
— Bo ja mam.
— Jakie?
— Ojcu się po prostu ta dziewczyna mogła podobać.
— Zupełnie jak na policji. Sam nie wiesz, co wygadujesz.
— Powiedziałem: mogła. I nic więcej. Zresztą sprawdzę, pójdę do niej, zobaczę, porozmawiam, wycofa zeznania. Adres?
— Oszalałeś? Ty? W bądź co bądź brudnych sprawach? Nie znam adresu.
— Z tym — Filip pokazał na dyrygenta: — nie ma co mówić. Jest kompletnie pijany.
— Przyznam się, że i ja nie mam odwagi.
— Zna ojciec nazwisko?
— Pianta. Adalbert Pianta, kapitan. Końcówka żeńska.
— Wojskowy? Aha. Jednak wojskowy. A ta druga to kto?
— Nieślubna córka.
— Czy to ją obciąża?
— Nic nie obciąża.
— Kto matka?
— Pierze. Chodzi do prania. W najlepszych domach. W tym sęk.
— Był tam ojciec?
— Tam byłem. Wielki moralny wysiłek. Wystraszona o losy prania. Człowiekowi niegodnemu nie oddadzą brudów.
— No i co, proszę coś powiedzieć.
— Nic. Córka zniknęła. Był ktoś u matki, taka to zacna, dziobata, schludna kobiecina, nawet chciała mnie potraktować kawą, nie mogła mówić, mówiliśmy półsłówkami, ten ktoś jak gdyby patrzył na mnie z zazdrością. Do tego doszło, pożegnałem. Pianta także zniknęła. To jedno wiem. Wszyscy zniknęli. Sprawa ma być podobno w sądzie. No, ale do tej pory jakoś się zaradzi.
— Stanie się cud, tylko cud! Idę.
— Dokąd?