Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/502

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.



Piętro

Z  piwiarni wyszedł około południa. Nie nocował dziś w domu, był w knajpie za miastem, goszczony przez jakichś pięciu, a potem razem płynęli łodzią na północ do ujścia rzeki, gdzie nic nie było, tylko ujście rzeki i druga knajpa. Chciał teraz przejść się cieniem, wszedł w dzielnicę willową, był przemęczony nocą i porankiem. Napotkał jakiś pałacyk, otwartą bramę, trawnik i wiązy. Wpółpijany wszedł, aby pod pierwszym z brzegu uwolnić się od ciężaru piwa. Oparł się ramieniem o korę pnia, już miał usłyszeć wyzwalający szum deszczu spadającego na poziome blaszki przyziemnych liści, gdy za plecami jak spod ziemi wyskoczył rozwścieczony sługa. Z ramionami do kolan, z filistyńską, o niebieskawym nalocie szczęką, jak lemiesz zakonserwowany w oliwie. Był to upleciony z żelaznego łyka olbrzymi, stary lokaj — który by konia mógł podnieść i uśpić na rękach. Wydawał okrzyki: „ho, ho, ho!”, pełne radosnego zdumienia na myśl o krwi, która zaraz się tu poleje.
Filip jak stał, tak skoczył.
Już skacząc, wydało mu się, że nie znalazł się tutaj bez zupełnego powodu. Całe to obejście, podjazd i dziedziniec były mu jakoś myślowo nieobce. Tylko że nigdy tu nie był.
W panicznym strachu nie żałował harców, co skok, to rozdeptywał droższe kwiaty, kluczył, ile mógł, zwodził, złamał centralny krzew szampańskiej róży, chociaż mógł go ominąć.
Lokaj oszalał. Tak jak dotąd nie forsował trawników, nagle rzucił się na przełaj.
Filip obejrzał się i stwierdził, że drogę do bramy ma odciętą. Rzucił się więc w stronę wejścia do pałacyku.