Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/519

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

profesury. Siedział i wpatrywał się w kark jakiegoś klienta, którego fryzjer golił przed lustrem.
Po odbitej w lustrze twarzy golonego — bladej, niemłodej i czymś umęczonej — przelatywały nerwowe nitki. Wtedy fryzjer odrywał brzytwę od policzków i czekał chwilę. Lustro zakłócone tikiem wyglądało, jakby na powierzchnię wody rzucał ktoś kamień po kamieniu. Wydawało się, że ojciec ma jakiś zamiar wobec golonego, lecz nie może go zrealizować.
Klient był grzeczny i pijany. Nawet sympatyczny w swej jakiejś umęczonej trosce. Która niektórym nadaje wyrazu młodzieńczego, dumnego zatrzaśnięcia i ptaszka świergocącego w mózgu.
Gdy wstał i zbierał się do odejścia, ojciec wstał także. Gdy wyszedł, ojciec poszedł za nim.
Szli teraz ulicą w trójkę, nie wiedząc o sobie. Aż pod teatr. Pod teatr? Klient skręcił do bocznego wejścia, którym wchodzą artyści i personel, ojciec skierował się do kas.
W kilka sekund potem Filip kupił bilet. Zgubił z widoku ojca, lecz był pewny, że być tutaj musi. Spojrzał na zegarek, był już czas na rozpoczęcie, spojrzał na bilet, grano Beaumarchais. Usiadł w rzędach i kilka krzeseł przed sobą zobaczył ojca.
Dzwonki już przeszły, paliły się jeszcze światła. Podziemnym korytarzykiem pod sceną wbiegł do orkiestry dyrygent. Blady, z kosmykiem jasnych włosów nad czołem, ten sam, co u fryzjera, tragiczny, nerwowy, młodzieńczy. Doskoczył do pulpitu, jeszcze mu nie opadły poły fraka, już zaczął. Zabrzmiała muzyka. Janczary, werbliki, fiume, operetkowe dzwonki. Kapelmistrz trzymał się serio. Żgając batutą, rozfruwał całe to gniazdo ptaszków i ostróg. Można było słyszeć grzmoty, początek w puzonach, i koniec świata. U zejść przy parapetach balkonów stanęli słuchacze, paniom lirycznie przechyliły się głowy. Dyrygent skończył, dał sekundę honorową wykonawcom, pochylając przed nimi z czcią głowę. Wybiegł, jak wbiegł, zniknął w czeluści poprawiając w biegu kosmyk nad czołem.
Zanim zgasło światło, ojciec wstał i wyszedł, kierując się prosto do szatni.
Filip poszedł za nim, znów nie dostrzeżony. Nie pojmował ojca, czyżby czerpiąc z podrzędnej lektury rozsnobował się w kapelmistrzu?