Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/535

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokój i odwróciła się do tych drzwi plecami. Najpierw spojrzał na jej twarz, gdy tylko spojrzał, rzuciła się na krzesło i zakryła twarz rękoma.
— Co? — zapytał. — Co takiego? — Tknęło go, jak najmniej chciał słyszeć odpowiedź.
Oderwała ręce od twarzy i obróciła się na krześle twarzą ku niemu:
— Przyszedł tu. Nie żyje. Zastrzelił się tam! Z rewolweru mojego ojca.
Filip nie mógł wymówić słowa.
— Na pewno? — zapytał po chwili nie ruszając się z miejsca.
— Czekałam, aż się poruszy. Na pewno.
— Ale! — rzucił się ku tamtym drzwiom, zatrzymała go silnym uderzeniem w ramię: — Sprawdziłam — rzekła wykrzywionymi wargami.
— No to co? No to co? — powtarzał Filip. — Co teraz będzie?
Zmusiła go, żeby usiadł obok niej.
— Mój ojciec nie żyje — powiedział. — Na pewno nie żyje.
— Przyszedł — powiedziała — tu. Wszedł tutaj, ja go nie poznałam. Co on mówił... co on mówił... Ja go nie chciałam słuchać. Taki jakiś straszny, roztargniony, on mi tu na oczach zwariował.
— Co mówił? — wykrztusił Filip. — Nie żyje?
— Mówił, że chce być tutaj. Że mi wybacza. Przez chwilę chce być tutaj u moich stóp.
— Mówił?
— Był jakiś straszny i roztargniony. Zachowywał się bez sensu, powiedział, że nie wyjdzie, potem chciał wyjść, ale wrócił i zaproponował mi małżeństwo. Straszne... To wszystko było straszne. Powiedział: morganatyczne, co to znaczy?
— Ciszej, ciszej. Już tak, już tak jest, stało się nieszczęście, pani mnie rozumie?
— Rozumiem.
— To straszne. Co teraz? Niech pani niczego nie rusza, ja pójdę albo ja zostanę, a pani zawiadomi policję. Pani to dobrze zrobi, prawda, pani to dla mnie zrobi...
— Gdybym ja wiedziała... — przykucnęła przed nim — nic nie mogłam wiedzieć — patrzyła pokornie z dołu.
Tłusty kawałek światła wpadał przez okno i wciąż siadał na