Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/531

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

badając przytomnie stan jego oczu. Jej promienista twarz walczyła o moment skupienia. Był to nadludzki wysiłek, który wykonała kilkakrotnym wachlarzem rzęs nad złotymi oczami.
— Zaraz nadbiegli ludzie? — spytał.
— Tak, tak.
Czuła, że w tym mogłoby być coś nie w porządku, chciała uzupełnić.
— Czy pani pierwszy raz była tam na spacerze? — uprzedził.
— Nie.
— To pani musiała go już przedtem kiedyś widzieć.
— Potem sobie przypomniałam, że widziałam.
— Czy przyglądał się pani kiedykolwiek?
— Potem pamiętałam, że mi się przyglądał.
— I oto jest cała jego wina.
— Dlaczego?
— Zostawmy! A ja teraz twierdzę, że się pani nie przyglądał.
— Dlaczego?
— Bo jest to niemożliwe.
— Jak to niemożliwe, kiedy się przyglądał.
— Ja także się przyglądam. I to jest jedynie możliwe. W gruncie jestem szczęśliwy, że mogłem panią poznać. Jak pani ma na imię? Eliza? Będę pani mówił po imieniu.
Nie rozumiała, była zaskoczona, ale rzekła promiennie:
— Ależ nie! Maria!
I zapytała:
— Naprawdę tak pan uważa?
— Naprawdę, Mario.
— Co pan mówi? Pan się ze mnie śmieje.
— Należało zupełnie inaczej zaczynać rozmowę. Zupełnie inaczej.
— Jak?
— Ty już wiesz.
— Mówimy sobie ty? — kręciła głową z niedowierzaniem.
— Będziemy chodzili pod rękę — rzekł.
— Żartujesz.
— Nie, nie, zaraz wyjdziemy na miasto. Pojedziemy.
— Nie pojedziemy — zdecydowała nagle i wciąż kręciła głową.