Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/530

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czy ta druga też tak myślała?
— Nie. Bo jest zupełnie flimo. Ja za nią myślałam.
— Co dalej? — „Flimo”, rzecz jasna, powiedziała mu na złość. „Ten wciąż szedł, był już blisko, no... bardzo blisko, wtedy ona powiedziała do przyjaciółki: a co by było, gdyby ten, co tak idzie i idzie, ten tu, co już jest za naszymi plecami, nagle się na nas rzucił? Było pustkowie, dużo zeszłorocznych liści i patyków. Na te słowa obydwie struchlały. Co by to było z nim? — powiedziały sobie: — Okropność.”
— I nie obejrzały się panie?
— Nie. Ja bym krzyknęła, powiedziałam na ucho do koleżanki, zawsze trzeba krzyczeć i wołać ratunku, zawsze się znajdą ludzie, gdy ma się szczęście.
„Ale tamta drżała, jest tchórzem, i już prawie zaczęła uciekać.”
— W tym miejscu jest dom, kilkadziesiąt metrów w lesie.
— Skąd pan wie? Tak, tak, był tam dom.
— Więc szczęście już było.
— Było.
„Więc gdy tamta zadrżała — mówiła Pianta — tak jakoś obrzydliwie, bo jest strasznie brzydka i boi się o swoje życie... wtedy...”
— Nie lubi pani jej?
— Skąd pan wie? Nie powiem, że nie lubię, ale nie szanuję, wszystkiego się boi, składa oszczędności, to będzie kupa śmiechu, jak tyłek odwinie z papieru na starość.
— Jak pani powiedziała?! — To także było na złość. Z każdym słowem stawała się gniewna i gotowa ukąsić.
— Panu mogę powiedzieć. Słyszałam o panu, że pan się nie gorszy. Tylko innych. A ja tylko tak czasem powiem sobie dla odwagi, bo jestem nieśmiała.
— Oczywiście, oczywiście, więc jak to było dalej?
— Też się przestraszyłam. Najbardziej tego, co powiedziałam. Ale cóż... To się stało... Poczułam, nagle poczułam, jak ktoś położył mi rękę na ramieniu. Poczułam świński oddech i zamarłam ze strachu. Były to szpony... Krzyknęłam. Koleżanka od razu zemdlała. Pan by nie krzyknął? — spojrzała Filipowi w oczy,