Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/517

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Olbrzymi — zahaczyła ręką o jego ramię.
— Pomóc.
— W jaki sposób?
— Twój ojciec...
— Prędzej już ja — twarz jej promieniała jak szklanka przechylona w świetle. — Ale... nie widzę sposobu...
— Zaprosić kogoś...
— Jesteś! Zaprosiłam... — rzuciła się na niego: ty łajdaku, łajdaku! — przewróciła go na wznak: — nie wychodź stąd nigdy.
— Oto jest gwałt — powiedziała po chwili, bardzo krótkiej. — Jak oceniasz? Co? Głupio ci? Nie smuć się — siedziała w kucki, wepchnięta w róg łóżka. Jej łajdacka uroda, nie tknięta, tylko twarz jej opuchła trochę jak od słońca, odpryski światła oświetliły ją aż po uszy, teraz widoczne, bo stukając bezwzględnie łokciem o ścianę podpięła włosy do góry, jakby za chwilę miała się nachylić nad źródłem.
— Teraz się nie ruszaj, bądź tak, trzeba ich przyzwyczajać, to są ludzie zdolni i nie chciałabym, żebyś nie doceniał — nacisnęła dzwonek, który zaterkotał gdzieś nie tak daleko i zaraz się wyłączył, jakby zatrzymany czyjąś ręką.
— Co ty robisz?
— Zobaczysz. Nic do pożałowania.
Weszła pokojówka. Niepewnie, patrzyła w okno.
— Niby to samo, a jednak — roześmiała się Eliza — ale od biedy, patrz dobrze...
Była podobna do Elizy.
— Pikolo — nazwała ją męskim imieniem — zostaniesz tu z nami na chwilę. Powinnaś zemdleć z wrażenia. Nie umiesz? Zapuść rolety, bo tu jakiś dym się wkrada.
Filipowi było wszystko jedno. Rzeczywiście z jakiegoś komina na daszku poniżej okna uderzyły kłęby przejrzystego dymu, w białym słońcu, wśród kwitnących gałęzi. Jakie to drzewo — myślał — kwitnie o tej porze i tak wysoko?
— Przynieś gitarę, tę z dołu, wina po jednej butelce trzy i co tam trzeba, szybko, zaraz tu z powrotem, na palcach, po cichu. Ale jak chcesz, to możesz hałasować, niczego ci nie bronię. Wrócisz i zostaniesz tu z nami na chwilę.
Gdy wyszła, powiedziała do Filipa: